– Są dzielnice, w których o przełomie lat 80-tych i 90-tych się nie mówi. To temat tabu. Wspominać wolno pierwsze wakacje w ciepłych krajach, pierwszego merca. O tym, skąd była na to kasa, nie mówi się za żadne skarby – słyszę od moich rozmówców, którzy pamiętają czasy, gdy Trójmiastem rządziła bezpardonowa przemoc i brudne interesy.
Przełom z końca lat 80-tych nigdzie nie był tak widoczny, jak w Trójmieście. Nim Warszawa na dobre otrząsnęła się atmosfery typowej dla stolic zza żelaznej kurtyny, nad Zatoką Gdańską wszyscy byli już o krok bliżej Zachodu. Tu interesy z zagranicą na własny rachunek można było robić przecież od dawna. Portowe miasta były prawdziwym oknem na świat. Jedni próbowali przez to okno uciec, inni wyciągnąć przez nie, co tylko się da. I jakkolwiek się da.
"U Maxima w Gdyni..."
– Koniec lat 80-tych to był po prostu zalew ludzi z całej Polski, którzy czuli, że coś się zmienia i tu najłatwiej będzie zarobić. Przez lata masowo zjeżdżały się szczególnie panienki, które w Gdańsku czy Sopocie zarabiały na dewizowcach dziesięć razy lepiej niż w Warszawie. Myślę, że w 1987-88 jakieś 80 proc. kursów to były zamówienia od prostytutek – wspomina Waldemar, który w tamtych czasach zaczynał pracę na taksówce.
Jak wspomina, najlepsze kursy bywały w weekendy. Co najmniej kilka razy dziennie jego taksówka kursowała wtedy do osławionego gdyńskiego "Maxima". To miejsce legendarne nie tylko przez piosenkę Lady Pank. Dziś lokal marnieje, ale wtedy równie dobrze bawili się w nim komunistyczni aparatczycy, ówczesne gwiazdy, co trójmiejscy cinkciarze i zagraniczni marynarze.
Cinkciarze?
Cinkciarz (przez zniekształcenie ang. change money, wymawianego przez cinkciarzy „cincz many” lub „cieńć many”) – potoczne określenie osoby, która za czasów PRL prowadziła nielegalny obrót walutami, tzn. skupowała i sprzedawała dolary amerykańskie, a także inne waluty wymienialne i bony dolarowe PeKaO.
CZYTAJ WIĘCEJ
za Wikipedią
Jadąc z miejsca, gdzie wódka z colą kosztowała w dolarach równowartość miesięcznej pensji doświadczonego stoczniowca, rozbawieni pasażerowie chętnie zostawiali spory napiwek. – Często na zachętę do tego, by zapomnieć ich twarz, gdyby pytało WUSW albo milicja – mówi mój rozmówca. Jak wspomina, pytano jednak rzadko. – Dopóki nie znaleźli nikogo w Grandzie [sopocki Grand Hotel - red.] z kosą pod żebrem, nikt w tą symbiozę dziwek, cinkciarzy, no i milicjantów nie ingerował – podkreśla.
Zweryfikowani negatywnie i młode wilki
Wszystko zmieniło się jednak, gdy w Gdańsku znowu zaczęło wrzeć. – Wtedy wiele osób dotychczas rozdających karty straciło interes, bo po prostu w mieście zaczęło robić się zbyt gorąco. Biznes na nowo zaczął kręcić się zaraz po Okrągłym Stole, ale wówczas pojawili się w nim już zupełnie nowi gracze – słyszę od Mariusza, emerytowanego funkcjonariusza, który trójmiejskim półświatkiem zajmował się jeszcze służąc w milicji.
– Na mieście zrobiło się ostrzej. Nawet prostytutki zaczęły mieć nowych opiekunów, którzy nie przebierali w środkach. Pojawili się ludzie, którzy mieli "kapitał" z dawnej roboty, a nie przeszli weryfikacji. Generalnie nastąpiła zmiana jakościowa i trochę pokoleniowa – przyznaje natomiast Waldemar.
Wiele jego dawnych pasażerek wykorzystało zmiany w kraju do poczynienia zmian w swoim życiu. – Pierwsze butiki, salony kosmetyczne – to wszystko w Trójmieście zakładały panie z przeszłością. To, że Wałęsa obalił komunizm, one wykorzystały, by postawić mur do swojej przeszłości. Podobnie było z cinkciarzami, którzy nagle zaczęli inwestować w normalne biznesy – stwierdza.
Lekki obyczaje, twardy biznes...
Nie mieli jednak szans na wyrwanie się z półświatka na dobre. – Naprawdę gorąco zaczęło robić się w Gdańsku i okolicach na początku roku 1994. Na ulicach ostatecznie starą gwardię wyparły wtedy młode wilki. Kolesie, którzy zaczynali od "opieki" nad ruskimi handlarzami, a szybko zaczęli robić dosłownie wszystko, co im w przyszło do głowy – mówi były funkcjonariusz. – Ludzie z przerażeniem słuchali w telewizji, co wyprawia Pruszków i Wołomin w Warszawie, a tu wszystko działo się po prostu po cichu – wspomina.
I przypomina, że w Sopocie jest pewien blok, w którym mieszkania miało kilku młodych gangsterów lub ich przyjaciółki. W ciągu kilku lat prokurator odwiedził tam prawie każde piętro, by przeprowadzić oględziny miejsca kolejnego morderstwa. – Rabanu na całą Polskę nie było, bo to wszystko wsiąkło w miasto. Gangsterka robiła swoje, ale zarazem trzymali za sznurki normalny biznes. Robił z nimi prawie każdy, kto chciał i mógł coś większego robić – mówi były funkcjonariusz.
– Coraz częściej zdarzają się przypadki "bandyckiej lichwy", czyli ściągania długów z astronomicznymi odsetkami. Często towarzyszą im porwania, znęcanie się nad dłużnikiem albo kimś z rodziny. Ściąganie haraczy to domena "żołnierzy" zorganizowanych grup przestępczych. Na pomysł życia z haraczy coraz częściej wpadają zwykłe bandyckie grupy, które dotąd zajmowały się rozbojami – grzmiał w Gdańsku w grudniu 1994 roku Adam Rapacki, ówczesny zastępca szefa Biura Przestępczości Zorganizowanej KGP.
To paradoksalnie było uspokajanie społeczeństwa. Już latem tamtego roku trup w Trójmieście zaczął ścielić się tak gęsto, że do KWP przyjechał sam minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski. – Niewiele zdziałał. Podobnie, jak jego następcy. W następnych latach tego, co dzieje się na Wybrzeżu nie dało się jednak ukryć.
Media interesowali tylko żołnierze
Przełomem był mord Wiesława Kokłowskiego ps. Arnie lub Szwarceneger. Bezpardonowo rozstrzelano go serią z karabinu maszynowego pod blokiem, w którym się wychował. Miał to zlecić osławiony Nikoś. Jeśli tak rzeczywiście było, gangsterska sprawiedliwość dopadła go rok później. Gdy bawił w gdyńskiej agencji towarzyskiej, ktoś strzelił mu z bliska w skroń. Tak zginął jeden z najszczodrzejszych sponsorów Lechii Gdańsk i człowiek jeszcze w PRL uhonorowany tytułem „Zasłużony dla Gdańska”.
W mieście wiele miał pozmieniać jednak lider "klubu płatnych zabójców", czyli Rosjanin Siergieja Sienkiv. Ten klub stał za kolejnymi zabójstwami i zaginięciami. – Wtedy wielu, którzy cieszyli się z interesów z półświatkiem, zaczęło się panicznie bać. Za wszelką cenę wycofywali się z uwikłania w pośrednictwo w ściganiu haraczy, pranie brudnych pieniędzy i tworzenie ważnego zaplecza dla zorganizowanych grup przestępczych – ocenia Mariusz.
Wtedy też do legalnego biznesu pouciekało najwięcej ludzi. – Po prostu setki. Natomiast do dziś mówi się o kilkunastu osobach, głównie najbrutalniejszych cynglach, którymi najbardziej interesowały się media. To takie śmieszne. A co z rzeszą tych, którzy robili robotę papierkową lub upłynniali towary. Przecież swoje w aktach mieli nawet ci, którzy gangsterkę stołowali – mówi szczerze byłby funkcjonariusz.
Strata czasu, czyli amnestia
Podobno na szczytach władzy jednak uznano wtedy, że na tych, którzy nikogo własnoręcznie nie zabili, właściwie nie ma sensu tracić czasu. Bo media interesowały się tylko tymi, którzy robili naprawdę brudną robotę i coraz bardziej skomplikowaną układanką pt. kto kogo wykończył. – Dziś w Gdańsku, Gdyni i Sopocie są więc dzielnice, w których o tamtych latach się nie mówi. To temat tabu. Wspominać wolno pierwsze wakacje w ciepłych krajach, pierwszego merca. O tym, skąd była na to kasa za żadne skarby – stwierdza tymczasem Waldemar.
– Wiem, bo pewnie i ja sam nie byłem święty. Dziś nie wybudowałbym domu w Sopocie, nie dał żonie kapitału na firmę. Śmieszy mnie tylko, gdy od czasu do czasu widzę artykuł o wielkich prezesach albo businesswoman, którzy opowiadają, jak to młodzi powinni ciężko pracować, by się dorobić tego co oni. Jak mówią szczerze, to ja swoim wnukom bym jednak gangsterki i kurwienia się nie życzył... – kwituje.