Sinologia – kilka tysięcy znaków do nauczenia, ale język chiński się opłaca
Aleksandra Rusinek
17 lutego 2014, 08:20·5 minut czytania
Publikacja artykułu: 17 lutego 2014, 08:20
Zna go najwięcej ludzi na świecie – aż 1,3 mld. Prawie 50 mln obcokrajowców właśnie
się go uczy. O tym, że język chiński – jeden z najstarszych na świecie – to dziś coraz bardziej popularna forma inwestycji w przyszłość, wiedzą dobrze HR-owcy, studenci, ludzie nauki i biznesu.
Reklama.
Choć sinologia nie jest nowym kierunkiem, dużą popularność zaczęła zdobywać zupełnie niedawno. Filologia chińska z roku na rok przyciąga coraz większą liczbę chętnych maturzystów. W rekrutacji 2012/2013 znalazła się na trzecim miejscu najpopularniejszych kierunków na Uniwersytecie Warszawskim.
Uplasowała się nawet wyżej niż prawo, a ilość chętnych wyniosła prawie 20 osób na jedno miejsce! Niestety - warszawska sinologia przyjmuje rocznie tylko dwudziestu kandydatów. Na szczęście - te elitarne, ciekawe i obiecujące studia, można podjąć już w coraz większej ilości miast i uczelni. Naukę języka chińskiego oferuje też wiele szkół językowych i prywatnych lektorów.
"Język chiński" to jednak duże uproszczenie, używane w celu określenia grupy spokrewnionych języków, należących do rodziny chińsko-tybetańskiej.
Języków chińskich wyróżnia się kilka i zdarza się, że dialekty są od siebie bardzo różne - mieszkaniec południowego Kantonu nierzadko może mieć problem ze zrozumieniem swojego sąsiada z prowincji północnej. Chiny nie są więc takie monojęzykowe, jakimi przystało się je postrzegać.
Standardowym językiem chińskim jest mandaryński – ten będący urzędowym
w Chińskiej Republice Ludowej, na Tajwanie i w Singapurze. Poznawanie języka chińskiego wymaga dużo cierpliwości w nauce wymowy i zapału w szkoleniu pisowni. Gramatyka języka chińskiego postrzegana jest jako tak łatwa, iż potocznie mówi się, że owej gramatyki chiński po prostu nie ma. A to zazwyczaj ona jest najczęstszym źródłem problemów przy nauce języków obcych.
Żeby jednak nie było zbyt łatwo, problemy pojawiają się gdzie indziej. Pismo chińskie jest bowiem zbiorem około 50 000 znaków. Brzmi niewyobrażalnie? Spokojnie, aby rozumieć niezbyt skomplikowane i dość krótkie teksty z codziennej prasy, wystarczy znać ich około dwóch tysięcy. By natomiast swobodnie czytać literaturę i artykuły prasowe wyższych lotów, przydałoby kojarzyć ich co najmniej 3,5-4 tysiące. Tylu też wystarczy się nauczyć, aby móc biegle czytać. Na szczęście w znakach występuje pewna logika – im więcej się ich poznaje, tym łatwiej uczy się kolejnych.
Per aspera ad astra – przez ciernie do gwiazd
– Dzięki znakom, język chiński pobudza wyobraźnię poprzez coraz to nowe ciągi skojarzeń. Również, a może przede wszystkim, to w języku kryją się narzędzia do poznawania i badania kultury Chin, nawet w podstawowym zakresie - mówi Tymoteusz Krumholc, student sinologii na Uniwersytecie Warszawskim.
– Ale język to też niestety twardy orzech do zgryzienia. Każdy znak zapisuje się w odpowiedni sposób i kolejność każdej kreseczki ma znaczenie. Gdy jednak opanuje się już te podstawy, z nauką kolejnych znaków jest trochę łatwiej – dodaje Tymek i z entuzjazmem opowiada mi dalej.
– Chiński niesamowicie wciąga i szybko odkrywa się sinologiczną pasję. Równie szybko widać efekty własnej pracy, ale to wymaga też ciężkiej harówy. Sinologia to kierunek dla ambitnych, pracowitych i bardzo systematycznych ludzi. Niestety, albo na szczęście – systematyczność to podstawa w nauce języka chińskiego. Jeśli jednak komuś ciągle jest obca, to długo na tych studiach nie pociągnie – ostrzega Krumholc.
Więcej niż „made in China”
Wizerunek Chin w oczach ludzi Zachodu z roku na rok zmienia się na lepsze. To już nie tylko globalna manufaktura i fabryka. Poza potencjałem gospodarczym, Chiny słusznie kojarzą się ze wspaniałą, bogatą kulturą, orientalną kuchnią i niezwykle interesującym, choć tak odległym światem.
Na tyle interesującym, że w ostatnim czasie powstało w Warszawie kilka chińskich knajpek z prawdziwego zdarzenia. Nie barów, zwanych potocznie „chińczykami”, a prowadzonych najczęściej przez Wietnamczyków, ale lokali prawdziwie chińskich.
Siedzę właśnie z Tymkiem w Parniku – nowym miejscu serwującym chińską kuchnię przy ul. Wolskiej 50a. Czekamy na zamówione dim sumy – wyśmienite chińskie pierożki gotowane na parze, a mniej popularne także w wersji smażonej.
Lokal jest niestety mały, ale pod tym względem zyskuje też na autentyczności. To typowe chińskie miejsce. Klimatyczne, prawdziwe i pełne smacznego jedzenia.
Gości wciąż przybywa, ale jakimś cudem wszyscy jeszcze się mieszczą.
Język kultury, biznesu i wielkich pieniędzy
Znajomość języka chińskiego bardzo przydaje się w pracy i podróży. Dla wielu jest nawet konieczna. Z opublikowanego we wrześniu raportu, przygotowanego przez Polski Instytut Spraw Międzynarodowych i firmę doradczą KPMG wynika, że obecnie 27 proc. średnich i dużych polskich firm współpracuje z Chinami. Większość z nich (75 proc.) rozpoczęcie kooperacji argumentuje mniejszymi kosztami uzyskania produktów czy usług, a dla 45 proc. ważny jest natomiast dostęp do tamtejszego rynku zbytu.
W wielu branżach, począwszy od HR-u, przez administrację, finanse i szeroko pojęte projekty inwestycyjne, pracodawcy poszukują specjalistów znających język chiński. Ci, którzy nabędą umiejętność władania językiem Konfucjusza, nie tylko gwarantują sobie silną pozycję na rynku pracy, ale i bardzo wysokie - jak na obecne polskie standardy - wynagrodzenie. Specjalista znający język chiński może zarabiać nawet 8 tysięcy złotych miesięcznie.
„Wschód jest nowym zachodem, XXI wiek to wiek Azji” - zgodnie twierdzą badacze, specjaliści zajmujący się wschodem i ludzie biznesu. Pogląd ten potwierdza też Marcin Liwacz – specjalista z branży HR.
– Jeszcze kilka lat temu pracodawcy nie byli zainteresowani osobami posługującymi się językiem chińskim. Obecnie, w każdym miesiącu zgłasza się do nas kilka firm, zdecydowanych na zatrudnienie osób chińskojęzycznych. Są to zarówno duże korporacje, jak i małe i średnie przedsiębiorstwa. Zatrudnienie osoby, która włada tym językiem, nie tylko ułatwia współpracę z chińskimi partnerami, ale też pomaga zrozumieć ich kulturę i podejście do biznesu, co jest dziś niezwykle ważne. Język chiński to teraźniejszość i przyszłość, gwarancja stabilnego, interesującego i dobrze płatnego zatrudnienia – mówi Marcin Liwacz, szef projektów HR w Grupie HRC.
Chińczycy - nasi bracia
Polacy, znający język chiński, na wstępie plusują u chińskich partnerów biznesowych. Chińczycy wprost uwielbiają rozmawiać z obcokrajowcami w swoim języku ojczystym.
W nim też lubią robić interesy. Do Polaków czują szczególny sentyment, postrzegając ich jako podobnych sobie – ludzi pracowitych i zaangażowanych w zawodowe działania. W chińskim mieście Harbin - z nazwy brzmiącym tak, że w spokojnie mogłoby znajdować się w którymś z naszych powiatów – znajdziemy nawet polski kościół, z polskimi mszami i obrazem Jana Pawła II w środku.
– Chiny to kraj zadziwiający, często niezrozumiały, ale w obecnych czasach niezwykle ważny. Sinologia nie jest lekkim i łatwym kierunkiem, ale wobec wymiernych korzyści jakie może zagwarantować, zdecydowanie warto dokonać takiego wyboru. To studia nie tylko językowe, ale także kulturoznawcze. Oprócz kilkunastu godzin języka chińskiego w tygodniu, studenci mają też zajęcia z historii, kultury, literatury i sztuki Chin.
Warszawska sinologia oferuje też wiele naukowych wymian w obrębie niemal całego świata. – Te studia to niezwykła przygoda i fascynująca podróż w świat orientu! – kwituje naszą dyskusję Tymoteusz, rozwiewając być może wątpliwości przyszłych studentów.
Przez żołądek do serca
Przełykając ostatnie kęsy pysznych pierożków i zapijając je słynną zupą „miso”, gotowaną na bazie fermentowanego tofu, wraz z Tymkiem coraz bardziej rozumiemy fenomen dalekowschodniej kuchni. I tenże fenomen tylko utwierdza nas w przekonaniu, że droga do serca prowadzi przez żołądek. W przypadku Chin – od żołądka może się zaczynać, bo Chiny to dużo więcej niż świetna kuchnia. Ale tego już chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć.
Sądząc po ilości gości, którzy przewijają się przez Parnik podczas naszej około 40-minutowej wizyty, zaczynam zgadać się z tezami, że burgerownie chyba faktycznie stają się już trochę passé.
Wypijam ostatni łyk zupy „miso”, rozglądam się po lokalu, zerkam do statystyk gospodarczych i coraz mniej dziwi mnie, że nawet w Polsce, hostessa znająca język angielski za dzień pracy na targach dostaje sto złotych, a jej koleżanka posługująca się chińskim – dwieście. Dwieście euro.