"Jak trwoga, to do Boga..." mówi stare polskie przysłowie. Być może ma ono także swój odpowiednik w Wenezueli. Jeżeli nie, to wkrótce z pewnością taki powstanie. Jak wszystko w tym kraju, oczywiście z sprawą Hugo Chaveza. Po latach ostrego sporu z Kościołem, socjalistyczna gwiazda z Ameryki Południowej wraca bowiem na jego łono i publicznie błaga Chrystusa, by dał mu zdrowie i kolejną kadencję
Ze łzami w oczach prezydent Wenezueli Hugo Chavez prosił w Wielki Czwartek Boga o to, by nie odbierał mu przedwcześnie życia i pozwolił nadal kierować narodem. Podczas wczorajszej mszy, którą transmitowała wenezuelska telewizja państwowa, powracający z kolejnej tury terapii nowotworowej Chavez, po raz pierwszy od lat publicznie zaprezentował swoją wiarę. Inaczej jednak, niż to bywało w przeszłości, nie mówił o Jezusie Chrystusie, jako inspirującej postaci historycznej i pierwszym socjaliście, a prosił, by pozostawił go przy życiu i pozwolił zrobić te wszystkie rzeczy, które chciałby jeszcze w kraju zmienić.
- Jezu, daj mi swoją koronę. Daj mi swój krzyż, swoje ciernie, bym mógł krwawić. Ale daj mi życie, ponieważ mam wiele do zrobienia dla tego kraju, dla tych ludzi. Nie zabieraj mnie jeszcze - prosił zapłakany rewolucjonista. Przemawiając spod ołtarza Hugo Chavez zapewniał też, że wiara daje mu nadzieję, której z każdym dnie ma więcej. - Życie było huraganem... ale kilka lat temu moje życie przestało należeć tylko do mnie. Kto powiedział, że ścieżka rewolucji będzie łatwa? - dzielił się swoimi przemyśleniami zebranymi.
Od roku jego ścieżka jest niezwykle kręta. Na początku ubiegłego roku lekarze wykryli u niego raka prostaty. Postanowił, że najlepszą opiekę zapewnią mu lekarze z kolebki rewolucji, czyli Kuby. W drugiej połowie 2011 roku w klinice w Hawanie poddano go dwóm operacjom mającym na celu usunięcie nowotworu. Podczas jednej z nich z ciała Chaveza usunięto podobno guz wielkości piłki tenisowej. Jak mówił podczas wielkoczwartkowego nabożeństwa, miał wówczas nadzieję, że z chorobą rozprawił się na dobre. Tak się jednak nie stało. Odkryty stosunkowo późno nowotwór okazał się bardzo poważny. Zimą tego roku wenezuelski prezydent musiał więc wrócić na Kubę i poddać się kolejnym zabiegom chirurgicznym i radioterapii.
Nie życząc nikomu śmierci, problemom zdrowotnym Chaveza z pewnego rodzaju nadzieją przygląda się wenezuelska opozycja. Nowotwór autorytarnego przywódcy może być bowiem głównym punktem zwrotnym w zbliżającej się kampanii przed wyborami prezydenckimi, które rozpisano na 7 października. Wielu krytycznych wobec Chaveza polityków i komentatorów już od dłuższego czasu podkreśla, że powinien on zrezygnować z ubiegania się o reelekcję, skoro zdrowie właściwie już teraz nie pozwala mu na sprawowanie urzędu. Ten jednak nawet o tym nie myśli i wszelką publiczną aktywność przeniósł do mediów. Kampania Chaveza zaczyna się rozkręcać zatem głównie poprzez Twittera i wystąpienia nagrwyane przez publicznego nadawcę.
Po latach prowadzonej przez niego "rewolucji boliwariańskiej", podczas której ten były ministrant wychowany przez matkę-dewotkę, zwykł nazywać duchownych "bandytami i hipokrytami", a naukę Jezusa przedstawiać jako przykład pierwotnego socjalizmu (w jego filozofii Judasz to pierwszy kapitalista...), Chavez przypomina teraz w kościele jednego ze zwykłych wierzących rodaków. Gdy papież Benedykt XVI wybierał się z pielgrzymką na Kubę, przebywający tam wówczas prezydent zabiegał podobno o prywatne spotkanie z Ojcem Świętym w przerwie miedzy zabiegami.
Sceptycy nawrócenia tego socjalistycznego bohatera mówią, że to wszystko może być jednak czystą, wyrachowaną grą polityczną, by wygrać kolejne wybory. Inaczej, niż przed laty pozycja Hugo Chaveza nie jest dziś tak silna. Konieczność odłożenia spraw państwowych i skupienia się na zdrowiu przez długi czas również nie działała na jego korzyść. Zatem teraz Chavez próbuje podobno przekuć swoje kłopoty w dodatkowe punkty. Także te, które mogą mu zapewnić najgłębiej wierzący Wenezuelczycy.