Fani książki Aleksandra Kamińskiego mogą poczuć się zawiedzeni. Tak samo jak harcerze, którzy od pokoleń upamiętniają i idealizują bohaterów „Kamieni na szaniec”. Do kina trzeba wybrać się z przeświadczeniem, że jest to historia napisana na nowo. Robert Gliński miał swoją wizję i to ją przedstawił. Zamiast skupić się na stworzonym micie, zbudował coś od podstaw.
Robert Gliński musiał zmierzyć się z mitem. Mitem stworzonym przez całe pokolenia młodych osób wzorujących się na Szarych Szeregach. I wydaje mi się, że reżyser bał się tej konfrontacji, dlatego zdecydował się na nieco kontrowersyjne rozwiązanie. Uwspółcześniając bohaterów „Kamieni na szaniec”, chciał by widzowie filmu bardziej się z nimi utożsamiali.
Wiadomo, że w obecnych czasach etos harcerza jest daleki dzisiejszej młodzieży. Zamiast niej panuje kult playstation, celebrytów, alkoholu i innych używek. Dlatego „zdemitologizowanie” bohaterów „Kamieni na szaniec”, które Gliński nazywa odbrązowieniem, mogłoby pomóc dzisiejszej młodzieży zrozumieć „Zośkę”, „Rudego” i „Alka”. Inaczej byliby oni zbyt idealistyczni.
Wspomniane uwspółcześnienie filmu widać już na samym początku. Dynamiczny obraz, szybkie riffy elektrycznych gitar. Nie jest to patriotyczna laurka dla dzielnych harcerzy, tylko kino akcji o młodych chłopakach, którzy walczą z systemem. Pierwsze sceny już to pokazują: granat w kinie, bójki z przedstawicielami Hitlerjugend. Spokojnie można byłoby dodać znanego z „Football Factory” Danny'ego Dyera lub Elijah Wooda z „Green Street Hooligans”. Gliński liczy na mocne pierwsze wrażenie. Chce jak najszybciej przenieść widza w tamte realia.
Widz powinien liczyć się z tym, że nie dostanie historycznego opisu tamtych wydarzeń. Fani historii na pewno znajdą tu nieścisłości – reżyser opowiadając tę historię przyjął taką konwencję. Jednak trzeba pamiętać, że to film fabularny, a nie historyczny czy też dokumentalny. Gliński stara się to bardzo często podkreślać, choć nie raz będzie musiał się ze swojego dzieła tłumaczyć. W końcu całkowicie "przerobił" znaną wszystkim historię.
Ewentualne historyczne niedociągnięcia nadrabia za to świetna gra aktorska. Tutaj warto zatrzymać się przy Tomaszu Ziętku, czyli filmowym "Rudym". Wypadł naprawdę dobrze, na uwagę zasługuje zwłaszcza scena, podczas której katują go oficerowie Gestapo. Realizm sceny w połączeniu z charakteryzacją zrobiły wrażenie. Będąc przy charakteryzacji nie sposób jednak nie zauważyć tego, że "Rudy" właściwie... nie jest rudy. Już na plakacie widać trzech młodych brunetów. Nie sposób przejść obok tego obojętnie. Niemniej, to właśnie realizm przedstawianych scen sprawia, że film ogląda się dużo lepiej.
Brakowało mi trochę "Alka", w którego wciela się Kamil Szeptycki. Młody aktor trochę znika w tłumie pozostałych harcerzy, a szkoda, bo reżyser wyciągnął z jego gry to, co najlepsze. Widzowi w pamięć zapadnie za to Jerzy Gawin ps. "Słoń" – pucołowaty chłopak, który w filmie lubił zajadać się słodyczami.
Reżyser postanowił też rozprawić się z dyskusją na temat tego, czy "Zośkę" i "Rudego" łączyło coś więcej niż zwykła przyjaźń. Dlatego też obu posłał w objęcia młodych dam. Mądre posunięcie w tak kontrowersyjnym temacie.
I choć Gliński uciekał od etosu harcerskiego, to doskonale ujął nastroje tamtego pokolenia. Frustrację pokolenia Kolumbów, które miało dość patrzenia na okrucieństwa niemieckiego okupanta. Oglądając ten film widz może i nie pozna prawdziwego „Zośki” czy „Rudego”, ale łatwiej będzie mu zrozumieć młode osoby, które walczyły w Powstaniu Warszawskim. Gliński opowiedział historię ich historię wszystkich, a inspiracją do tego byli bohaterowie "Kamieni na szaniec".