kadr z filmu "Igrzyska śmierci"
kadr z filmu "Igrzyska śmierci"

Ekranizacja powieści science-fiction Suzanne Collins, u nas pokazywana w kinach jako „Igrzyska śmierci”, za Oceanem bije rekordy popularności. Film kolejny tydzień z rzędu utrzymuje się na szczycie amerykańskiego box office'u, producenci pomnażają zyski, liczone w setkach milionów dolarów, zaś widzowie, również ci pełnoletni, chorują z miłości do filmowych super bohaterów. „Igrzyskomania” opanowała USA. Co Amerykanie dostrzegli w „Hunger Games”? Szekspira, mity i Jezusa. A przede wszystkim, siebie – amerykańskich pionierów.

REKLAMA
Wydział Turystyki Północnej Karoliny zapewne triumfuje. W rejonie, w którym kręcono „Hunger Games”, od lat nie działo się nic. Wioska, która w filmie udaje Dystrykt 12, nie była nawet zamieszkała. Teraz nawiedzają ją tłumy turystów, którzy chcą zakosztować filmowej atmosfery. Miłośnicy opowieści o przygodach Katniss Everdeen w jeden dzień (za 79 dolarów) mogą zgłębić tajniki sztuki przetrwania. Uczą się strzelać z łuku (jak Katniss), krzesać ogień oraz wypiekać chleb (istotny w całej opowieści). Za spędzenie upojnego weekendu w Dystrykcie 12 turyści muszą zapłacić, bagatela, 389 dolarów. Chętnych, o dziwo, nie brakuje. Podskoczyła także wartość ziemi „uświęconej” przez film. Właściciel działki w opustoszałej wsi Mill Village żąda za nią 1,4 miliona dolarów. Kupnem zainteresowani są producenci dzieła, którzy już zacierają rączki na myśl o zyskach z kolejnych dwóch części sagi. Na szczęście dla producentów, Suzanne Collins stworzyła trylogię. W Karolinie Północnej, być może, wyrośnie upiorna wersja Disneylandu – mały Dystrykt 12, do którego pielgrzymować będą ludzie dotknięci „igrzyskomanią”.
Gwiazdy sagi „Zmiech”, a także ekranizacji opowieści o Harrym Potterze, muszą popadać w głęboką depresję, obserwując jak rośnie im konkurencja. Młodociani aktorzy z „Igrzysk śmierci” są wszędzie: na okładkach prestiżowych czasopism, w pismach plotkarskich, w telewizyjnych talk-showach. W Ameryce wyskakują z każdej lodówki, i tak obklejonej ich podobiznami. Są bohaterami narodowymi, których kraj ze swej natury głodny mitów bardzo potrzebuje.

Katniss Everdeen to futurystyczny Tezeusz w spódnicy. Jednak Tezeusz walczył z ukrytym w labiryncie Minotaurem, zaś Katniss musi zmierzyć się z Wielkim Bratem, czyli opresyjnym państwem, którego centrum stanowi Kapitol. Katniss mieszka w najuboższym Dystrykcie Dwunastym, przypisanym górnikom i ich rodzinom. Kapitol jest stolicą państwa, które powstało na gruzach Stanów Zjednoczonych. Pierwotnie dzieliło się na trzynaście części, jednak Dystrykt Trzynasty został zlikwidowany po stłumionym krwawo powstaniu, jakie w nim wybuchło. Na pamiątkę tego, ku przestrodze mieszkańców państwowej struktury, co roku organizuje się krwawe igrzyska. Tytułowe „Hunger Games”. Z każdego dystryktu typuje się chłopaka i dziewczynę, w wieku od 12 do 18 lat, którzy potem zmuszeni są walczyć w morderczym reality-show. Ze śledzonych przez setki kamer zmagań dwudziestu czterech uczestników żywy wychodzi jedynie zwycięzca.
Nie będę wykładać tu całej fabuły, podejrzewam, że spora część czytelników już była w kinie, żeby przekonać się na własne oczy, za czym szaleje współczesna Ameryka. W Polsce ukazała się także książka Collins, którą rekomendował nawet Stephen King. Sama historia, nakreślona w książce i powtórzona w filmie, jest sprawą drugorzędną. Bo powodzenie „Igrzysk śmierci” nie wynika z oryginalności narracji, która – powiedzmy sobie szczerze – majstersztykiem nie jest. Raczej ze sprawnej żonglerki popularnymi motywami, wśród których prym wiodą motywy biblijne.
Centralnymi wartościami, wokół których zbudowana jest opowieść Collins i reżysera Gary’ego Rossa, są: miłosierdzie, poświęcenie, nadzieja. W akcie poświęcenia wobec swojej siostry Prim, wylosowanej do udziału w Głodowych Igrzyskach, Katniss zgłasza się na ochotnika, by ją od tego uchronić. Potem dla Katniss poświęcać się będzie syn piekarza, Peeta, drugi uczestnik śmiertelnych zmagań, pochodzący z jej dystryktu. Według chrześcijańskiej interpretacji „Hunger Games”, fakt, że Peeta Mellark jest synem piekarza, to klucz do tej historii. W młodości Peeta rzuca ubogiej Katniss, w geście miłosierdzia, bochenek chleba z „domu ojca”. Potem to ona nakarmi go, gdy walczyć będzie o życie w trakcie Głodowych Igrzysk. Peeta ukrywa się pół-żywy w grocie przez trzy dni, trzeciego dnia „ożywa”. Skojarzenia są jasne. Podkreślam – to nie jest moje spojrzenie na „Igrzyska śmierci”. To spojrzenie wielu amerykańskich komentatorów, z prasy fachowej („Christianity Today”) oraz mainstreamowej („Independent Tribune”, „The Washington Times”). Niewykluczone, że także części Amerykanów.

Prezydent Panem, brawurowo grany przez Donalda Sutherlanda, boi się Katniss Everdeen, bo ona utożsamia nadzieję, którą swoim obywatelom totalitarne państwo powinno dozować. Katniss walczy samotnie z „Systemem”, który dzisiaj dla wielu ma twarz bankierów z Wall Street. Film jest odczytywany również jako alegoria walki z panującym teraz na świecie porządkiem ekonomicznym. Według tej interpretacji, „Igrzyska śmierci” to nowe „Grona Gniewu” Steinbecka. Z tym, że Steinbeck rozprawiał się za pomocą literatury ze skutkami Wielkiego Kryzysu lat 30. XX wieku, a Collins rzekomo wskazuje palcem na spekulantów giełdowych, których chciwość w przyszłości może doprowadzić do tragedii, do wcielenia w życie najczarniejszych wizji z filmów science-fiction. Katniss, niczym bohaterka ruchu „oburzonych”, rzuca się z pięściami na orwellowskie państwo. Czy wygrywa?
W sensie dosłownym – tak. W sensie metaforycznym – nie do końca. Katniss, by przetrwać, decyduje się na przyjęcie reguł medialnej gry, w której ważniejsze od umiejętności strzeleckich są układy ze sponsorami i sympatia telewidzów. W Ameryce, ojczyźnie wszelkich telewizyjnych formatów, filmy ostrzegające przed potęgą mediów brzmią wyjątkowo mocno. Katniss, Peeta oraz pozostali uczestnicy Głodowych Igrzysk startują w nowym „Truman Show”, w okrutnej wersji „Big Brothera”. Prowadzący show (w tej roli znakomity Stanley Tucci) to mistrz krwawej ceremonii, akuszer uczuć na pokaz. Reprezentanci Dystryktu 12 zaczynają udawać przed widzami kochanków, by pozyskać ich sympatię. Czyżby oglądali wcześniej nałogowo „Taniec z gwiazdami”?
Peeta i Katniss, to Romeo i Julia naszych czasów. Oni kochają się na ekranie, całują przed obiektywami kamer (notabene filmowy pocałunek został nominowany do nagrody Kiss of The Year w ramach MTV Movie Awards), ale nie mają dostępu do swoich uczuć. Jedna z finałowych scen – niedoszłego samobójstwa pseudo kochanków – to właściwie parodia szekspirowskiego dramatu. Zastanawiam się, czy zachwyceni „Igrzyskami śmierci” odbiorcy dostrzegają ten element pastiszu, czy akcję filmy przyjmują na poważnie, w skali 1:1…
„Igrzyska śmierci”, to – moim zdaniem – kinowa chała. Bajeczka, której daleko do dzieł literackich i filmowych, z którymi łączone jest dzieło Collins. Bo gdzie Collins, a gdzie Aldous Huxley? Lub: gdzie Collins, a gdzie William Golding? Autor „Władcy much” stworzył wstrząsającą wizję zła tkwiącego w człowieku. U niego uwięzione na bezludnej wyspie dzieci szybko popadły w konflikty dręczące dorosłych. Same zaaranżowały małe państwo, z patyków zbudowały totalitaryzm. U Collins dzieci są tylko ofiarami okrutnego państwa – korzenie zła tkwią na zewnątrz, nie w nich.
Ameryka kocha „Igrzyska” z wielu powodów. Również dlatego, że film pośrednio odwołuje się do mitów „założycielskich” o dzielnych pionierach, którzy podbijają dzikie ziemie, ciężko pracują i przestrzegają zasad moralności. Sukces filmu podszyty jest tęsknotą za wolnością, nadzieją, sprawiedliwością. Katniss to postmodernistyczny kowboj, którego doskonale znamy z westernów. Joanna D’Arc, której Amerykanie dotąd nie mieli. Tacy Amerykanie chcieli by być: odważni, silni fizycznie, uduchowieni. Katniss walczy i zabija, bo musi. Gdyby nie musiała, zamieszkałaby w „Domku na prerii” i piekła co niedzielę jabłecznik.

Dla mnie film ma dwa walory. Jednym z nich jest występ Lenny’ego Kravitza, który zagrał stylistę „gladiatorów”, Cinna. Może i Lenny nie powala grą aktorską, ale wygląda, jak zwykle, szałowo. Drugim pozytywem jest pytanie, które wypowiada jeden z bohater „Igrzysk śmierci”: Co by się stało, gdyby wszyscy przestali oglądać Głodowe Igrzyska? Choć to pytanie retoryczne – sam bohater nie wierzy, że ludzie zrezygnują z tej wątpliwej rozrywki – moglibyśmy je powtórzyć i przyłożyć do naszej rzeczywistości. Przestańmy oglądać Głodowe Igrzyska! Dla mnie to „sprawa Madzi”. A dla was?