Z Moniką Trętowską, dziennikarką, korespondentką Polskiego Radia w Ameryce Łacińskiej i autorką bloga Tresvodka, rozmawiałam już kilka razy i zawsze jest mi mało. To jedna z najbardziej inspirujących podróżniczek, jakie było mi dane poznać. Regularnie zaglądam na jej bloga i nie mogę się oderwać od jej opowieści. Dzisiaj w naTemat rozmawiamy o tym, jak podróże rozwijają, zmieniają perspektywę i czasami przewracają życie do góry nogami.
Jak pierwsza daleka podróż zmieniła Ciebie, Twoje podejście i postrzeganie świata?
Moniką Trętowska: Moja pierwsza daleka podróż była rzeczywiście daleka. Po europejskich wyprawach wybrałam się do Ameryki Południowej. Poleciałam sama, z plecakiem, słownikiem w ręce i garścią marzeń do spełnienia. Wróciłam oczarowana. Wiele się przez te trzy tygodnie zmieniło. Świat stał się mniejszy, na wyciągnięcie ręki. Udowodniłam sobie, że wystarczy tylko bardzo chcieć i trochę się zorganizować, a można spełnić nawet najbardziej szalone marzenie. Poczułam, że świat stoi przede mną otworem i nigdy sobie nie wybaczę, jak z tego nie skorzystam, jak nie posłucham intuicji, jak nie ruszę w drogę. Poczułam, że to zależy tylko ode mnie i moich decyzji.
Świat mnie zawołał. Zachłysnęłam się jego różnorodnością, niezliczoną liczbą pięknych miejsc, kultur, zwyczajów i wspaniałych ludzi. Nie było już odwrotu. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że świat jest książką, a ci, którzy nie podróżują, czytają tylko jedną stronę. Bardzo mi się to porównanie podoba.
Dokąd prowadzi podróżnicza ciekawość? Lepiej podróżować "mądrze", czy spontanicznie?
Według mnie najlepiej połączyć jedno i drugie, a proporcje zależą od danego człowieka, jego przyzwyczajeń, upodobań i tego, po co podróżuje. Ktoś, kto lubi porządek i nawet w codziennym życiu traci grunt, kiedy coś idzie nie tak, jak sobie zaplanował, nie będzie czuł się dobrze pozostawiony samemu sobie w miejscu, którego nie zna. Nie powinien jechać sam do Amazonii, nie będzie się pewnie czuł w chaotycznej Boliwii, spontaniczna zmiana planów raczej go sfrustruje niż ucieszy.
Z drugiej strony ktoś, kto lubi spontaniczne życie i przygodowe wakacje, będzie się dusił na wycieczce autokarowej z 40 osobami. On nie tylko wybierze się na własną rękę do wspomnianej Boliwii, ale i zjedzie na rowerze słynną Drogę Śmierci, ryzykując życie. Warto więc zadać sobie pytanie, po co nam te podróże, ile mamy do stracenia i ile chcemy zaryzykować. W obydwu przypadkach warto mieć oczy dookoła głowy, być gotowym wyjść ze swojej strefy komfortu. Po to w końcu podróżujemy, żeby było inaczej niż w domu.
Dla mnie podróż to odkrywanie nieznanego i wolność. Nie wierzę, że można ją przewidzieć od A do Z jeszcze przed wyjazdem. A jeśli można, to brakuje mi w tym wszystkim wyzwania, otwarcia się na to, co przynosi każdy dzień. Lubię, jak miejsce mnie zaskakuje, lubię dać się ponieść chwili, oczarować i otworzyć na ludzi. Słucham intuicji, nie zapominając o zdrowym rozsądku.
Jak nie bać się podróżowania i korzystać z okazji oraz zbiegów okoliczności?
Nie wiem, czy jest na to recepta. Albo masz w sobie tego niespokojnego ducha albo nie. Można oczywiście przygotować się wcześniej, żeby zniwelować strach przed nieznanym: poczytać o miejscach, do których się wybieramy, dowiedzieć się, gdzie nie jest bezpiecznie chodzić, czego raczej nie jeść, zabukować noclegi z wyprzedzeniem, pospisywać adresy, numery i kontakty.
Można pozabezpieczać się na tysiące opcji, nie da się jednak przygotować na wszystko i to jest też piękno podroży. Każdy dzień cię zaskakuje i każdego dnia musisz podejmować decyzje ad hoc, słuchając intuicji. Intuicja to jest chyba zresztą dobre słowo w przypadkach tych zbiegów okoliczności, o które mnie pytasz. Poznajesz ludzi, którzy cię gdzieś zapraszają? Taksówka nie wygląda na bezpieczną? Bilet jest podejrzanie tani? Miałeś inny plan, ale właśnie dowiedziałeś się o magicznym miejscu w przeciwnym kierunku? We wszystkich tych przypadkach, co zrobić podpowie intuicja połączona ze zdrowym rozsądkiem. Chyba nie ma innej opcji.
Wróciłam właśnie z Kolumbii, gdzie wybrałam się sama. To była jedna z najmniej zaplanowanych ‘co – gdzie - kiedy’ wypraw w moim życiu, świadomy eksperyment podróżowania szlakiem zbiegów okoliczności i intuicji. Często pytano mnie, czy się nie boję. Nie bałam, ale byłam podwójnie ostrożna. Strach w podroży nie jest naszym przyjacielem. Człowiek, który wygląda na przestraszonego i zagubionego, jest niezłym celem zarówno kieszonkowców i złodziei, jak i po prostu pecha. Wierzę, że zła energia przyciąga złą energię, i na odwrót. Jeśli wybieramy się w dalekie podróże, trzeba mieć chyba jednak wiarę w to, że będzie dobrze i lubić ludzi. Zamiast strachu polecam po prostu rozwagę.
Czym się rożni doświadczanie, od poznawania?
Prawdziwa podróż odkrywcza nie polega na szukaniu nowych lądów, lecz na nowym spojrzeniu, napisał kiedyś Marcel Proust i myślę, że trafił w sedno. Doświadczanie nas w jakiś sposób dotyka, zmienia, wzbogaca. Niezależnie od tego, czy było to pozytywne czy negatywne przeżycie, pozostawiło ślad, czegoś nas nauczyło, wyciągnęliśmy wnioski, może coś przewartościowaliśmy. Inaczej patrzymy na świat. Wracamy z podroży i już nie jest tak samo. W doświadczaniu nie tyle chodzi o to, że wiemy więcej o świecie, wiemy więcej o sobie. Tak przynajmniej widzę to ja.
Czemu zostałaś tam gdzie jesteś teraz? I czy to się łączy z tym, że osiadasz?
To był łańcuszek miłości. Najpierw do latynoamerykańskiej muzyki, potem do Ameryki Łacińskiej, potem do Chile, a potem do najlepszego z Chilijczyków. Z perspektywy czasu stwierdzam, że to Claudio sprawił, że zostałam w Chile na dobre, bo stworzył mi tutaj dom. Gdyby nie on, myślę że włóczyłabym się po kontynencie bez miejsca, do którego zawsze kupuję bilet powrotny.
Nie bez znaczenia jest też jednak fakt, że przyjeżdżając do Chile po praz pierwszy, jeszcze zanim poznałam moja miłość, z miejsca poczułam się w tym kraju dobrze. To było dziwne, zaskakujące uczucie i trudno je wytłumaczyć. Choć byłam na końcu świata, choć mój hiszpański był w powijakach, czułam że to moje miejsce, że nie jestem tu przypadkowo, że mogłabym zostać na dłużej. Co ciekawe, do Chile pojechałam wprost z Brazylii, która jest absolutnie oszałamiająca, roztańczona i kolorowa. Ale to właśnie skromne i mało znane Chile miało intrygującą aurę, która sprawiła, że wróciłam tu bez wahania. Rozkochać się w nim na pewno pomogła mi też powalająca i absolutnie wyjątkowa natura kraju. Mieszkam tu już kilka lat i niezmiennie mnie zachwyca.
Czy zostanę tu na zawsze? Nie wiem, bo nie czuję, że muszę podejmować tak kategoryczne decyzje. Niezależnie jednak od tej ‘wolności’ Chile wydaje się dobrą opcją na zapuszczenie korzeni i bardzo możliwe, że to właśnie tu spróbuję spełnić moje marzenie o domku nad oceanem. Ale wiesz, pomimo tego że świat jest piękny i duży, ważniejsze chyba jest jednak nie gdzie, a z kim. A z kim na zawsze to już wiem (śmiech).
Czy z podróżowaniem jest jak z chipsami? Jak zaczniesz, to nie możesz przestać do końca?
Podróżowanie zdecydowanie uzależnia. Zgadzam się w pełni z Kapuścińskim, który twierdził, że istnieje coś takiego, jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. Po powrocie z jednej podroży od razu przeglądam ceny biletów w kolejne miejsce. Poluję na promocje. Nawet jeśli miałabym wyruszyć za trzy czy cztery miesiące, muszę mieć na mailu mój e-ticket i potwierdzenie zakupu. Inaczej coś mnie uwiera i czegoś mi brak. Rzadko zresztą wytrzymuję trzy miesiące bez ruchu, w międzyczasie organizuję mniejsze wypady, zwłaszcza częste w Chile ‘sandwich weekend’, czyli długie weekendy, które potrafią mieć nawet 5 dni. Często już na początku roku, kiedy ogłaszane są wszystkie dni wolne, przeglądam oferty na ‘sandwich weekend’ w sierpniu czy wrześniu. Tak można latać nawet za 1/3 normalnej ceny.
Nie muszę też dodawać, że na podróże wydaję większą część moich oszczędności. No ale zarażenie podrożą to choroba, a zdrowie jest w końcu najważniejsze, więc trzeba w leczenie inwestować.
Jaka jest największa, najbardziej wyraźna różnica pomiędzy ludźmi w Polsce, a tymi, z którymi masz kontakt na co dzień?
Latynosi są pogodniejsi i milsi dla siebie nawzajem. Tak po prostu, na co dzień, na ulicy. Najlepiej chyba jak opowiem Ci koperkową historię z chilijskiego supermarketu. Pamiętam, że podobała się czytelnikom mojego bloga. Otóż, któregoś dnia znalazłam w supermarkecie świeży koper (bardzo mało popularny w Chile, tu do wszystkiego dodaje się pietruszkę albo kolendrę). Wyraźnie zaintrygowana pani kasjerka, wydając resztę, zaczęła mnie wypytywać do czego go używam i po co mi w ogóle koper.
Stojąc przy tej kasie podałam jej przepis na sos jogurtowo-czosnkowy, który był dla niej interesującą nowością, zaczęła więc wypytywać po kolei o inne możliwości. Kolejka przy kasie rosła i rosła, ale zamiast oznak zniecierpliwienia usłyszałam od ludzi za mną ‘O! ciekawe! Co jeszcze robisz z tym koprem? Opowiadaj’. A przecież mogliby się tak po ludzku (nie mówiąc ‘po polsku’) zdenerwować, że zabieramy czas, że to nie kuchnia, że gadamy o głupotach... Nawet mi wszyscy na końcu podziękowali, zapewniając że spróbują w domu! Wyobrażasz sobie tę sytuację w Polsce? Może i byłoby podobnie, ale historia byłaby znacznie krótsza i miałaby dużą ilość gwiazdek.
Ameryka Południowa to kontynent w większości katolicki. W jaki sposób różnią się tutejsze obchody Wielkiejnocy od polskich?
Z jednej strony jest dość podobnie: msze, drogi krzyżowe, procesje i modlitwy. Z drugiej strony historia katolicyzmu w Ameryce Południowej jest znacznie krótsza niż w Polsce i wszelkie religijne obchody wciąż posiadają elementy wierzeń lokalnej ludności i ich obrządków. Nierzadko podczas nich wciąż usłyszeć można np. pieśni w języku keczua. Wydaje mi się, ze latynoska religijność jest w ogóle bardziej lokalna. Zaobserwowałam, że w wielu krajach każdy region ma swojego świętego czy święta, której lokalna ludność organizuje procesje i pielgrzymki, do których się modli i których zdjęcie ma na nocnym stoliku.
Latynosi są też nieco bardziej dosłowni w tych procesjach. Zwłaszcza w Ameryce Środkowej, która słynie z widowiskowych inscenizacji drogi krzyżowej, jak np. w Antigui, gdzie co roku zjeżdżają miliony turystów. Tam nie tylko należy odegrać rolę, ale się przy tym naprawdę zmęczyć, ubrudzić, wysmarować krwią, poświecić.
Rozczarowująca w tym kontekście może być za to Wyspa Wielkanocna, przyciągająca co roku tysiące turystów w okolicach Wielkiego Tygodnia. Tak naprawdę nic wspólnego z obchodem tych świąt nie ma. Została po prostu odkryta przez Jacoba Roggeveena w niedzielę wielkanocną w 1722 roku i temu zawdzięcza swoja nazwę.
Warto wpaść tutaj właśnie wiosną? Gdzie będzie najpiękniej na śmigusa dyngusa?
Do Ameryki Łacińskiej warto wpaść zawsze! Jest tak różnorodna, również klimatycznie, że o każdej porze roku można znaleźć coś interesującego. Polska wiosna ma dwie zalety. Po pierwsze, to czas poza tutejszym sezonem turystycznym, jest więc znacznie mniej turystów zarówno z Europy, jak i z samej Ameryki Południowej.
W wielu latynoskich krajach dopiero co skończyły się wakacje. Niesie to za sobą niższe ceny biletów lotniczych, hoteli, a często i biletów wstępu. To również dobry czas dla tych, którzy nie lubią upałów. Chile, Peru, Boliwia powitają was jesienna aura. Miłośnicy tropików zawsze za to mogą ruszyć nad Pacyfik czy Karaiby i odreagować polską zimę nad turkusową wodą pod palmą. Ciekawie może być wszędzie, wystarczy tylko przylecieć i rozejrzeć się dookoła.
Bilety lotnicze w wymarzone i nieznane, a także niedalekie i wytęsknione miejsca możecie wyszukiwać tutaj. Ja zamierzam uzbierać przez to lato dość, by jesienią odwiedzić Chile. Za podróż w dwie strony zapłacę około 4500 zł. Monice obiecałam postawić butelkę szampana, a póki co, zamierzam dalej śledzić jej bloga i facebooka. Do zobaczenia!