W polskiej służbie zdrowia brakuje 30 mld zł, więc o tym, jak będziemy leczeni decydują: procedury, pieniądze, lekarze, zarządy szpitali, a nawet sąd. - Z jednej strony politycy uznają, że prawie wszystko się pacjentowi należy, a z drugiej wyznaczają ograniczone środki - protestują lekarze.
Kiedy Joanna Mucha powiedziała, że wszczepienie protezy biodra u 85-latka nie ma sensu, bo taka osoba nigdy się nie zrehabilituje, wśród polityków zapanowało oburzenie: jak można mówić o takich rzeczach? Jak można dyskryminować starszych? Koledzy z partii z zażenowaniem łagodzili słowa posłanki, przeciwnicy z opozycji chcieli postawić ją przed Komisję Etyki Poselskiej.
Sformułowanie, którego użyła minister Mucha było może drastyczne, ale w pewnym sensie prawdziwe. Bo dopóki pieniędzy w służbie zdrowia będzie za mało, ktoś musi decydować o tym, kto, kiedy i dlaczego będzie leczony. Sęk w tym, że takiej odpowiedzialności podjąć nikt nie chce.
Według wyliczeń samorządów lekarskich, w polskim systemie ochrony zdrowia powinno krążyć ok. 100 mld zł. Jest o blisko 30 mld mniej. Podczas gdy Francja, Niemcy, Wielka Brytania i Szwecja przeznaczają na ochronę zdrowia od 9 do 11 proc. PKB., a Czesi i Słowacy - 6 proc., my od lat płacimy na nią tylko 4 proc.
- Nie podążamy za trendem. Dlaczego powinniśmy? Wraz z rozwojem gospodarczym kraju rosną słuszne oczekiwania obywateli, że będą leczeni nowocześnie, zgodnie z zasadami, które obowiązują w krajach zamożniejszych - mówi Konstanty Radziwiłł, były prezes Naczelnej Izby Lekarskiej.
Wielka, zdrowotna dziura budżetowa w zestawieniu z polskim prawem tworzy paradoks: pacjent ma prawo być leczony zgodnie z aktualną wiedzą medyczną, ale w systemie krąży za mało pieniędzy, by za takie leczenie zapłacić. Trzeba więc znaleźć sposób, by z jednej strony pacjenta wyleczyć najlepiej jak się da, a z drugiej nie zbankrutować. - Taki przykład: dziś każdy laik wie, że kiedy dochodzi do urazu głowy, powinno się zrobić tomografię komputerową, ale takie badanie kosztuje kilkaset złotych, więc placówki medyczne nie mogą robić ich zbyt wiele. Pacjenci czekają, a tomografy stoją puste - mówi Radziwiłł.
Sposób na regulowanie stosunku między nadmiarem pacjentów, a brakiem pieniędzy wynalazła polska rzeczywistość - tworząc gigantyczne kolejki.
W Wielkiej Brytanii, kiedy lekarze mają do dyspozycji sto funtów, opierają się na kalkulacji: w przypadku którego pacjenta leczenie za tę kwotę da najlepsze efekty - w postaci godzin, dni, lat życia. W Polsce takich obliczeń raczej się nie prowadzi.
"Czułam się winna, jak w obozie śmierci: dlaczego moje dziecko ma przeżyć, a dziecko obok nie" - powiedziała Joanna Rajkowska w rozmowie z Tomaszem Machałą dla "Newsweeka". Dziecko artystki choruje na raka. O tym, jaką szansę Róża będzie miała na wyzdrowienie, zdecydują pieniądze, które na leczenie za granicą zbiorą jej znajomi.
Przed wrocławskim sądem toczy się sprawa, którą pacjentka chora na stwardnienie rozsiane wytoczyła Szpitalowi Klinicznemu we Wrocławiu. Kobieta walczy o to, by szpital leczył ją nierefundowanym przez NFZ lekiem - miesięczna kuracja nowatorskim preparatem kosztuje 8 tys. zł. O tym, jaką będzie miała szansę na terapię, zdecyduje sąd. Sprawę opisała "Gazeta Wyborcza".
To ekstrema. W przypadku standardowego pacjenta odpowiedzialność za decyzję o leczeniu lub nieleczeniu rozmywa się między: Ministerstwo Zdrowia, które ustala, jakie leki będą refundowane w terapii konkretnych schorzeń. NFZ, który określa stawki za różne "procedury medyczne", czyli, mówiąc jaśniej: decyduje, ile pieniędzy szpitale i przychodnie dostaną za leczenie konkretnych schorzeń. Dyrektorów i zarządy szpitali, którzy muszą zmieścić się w budżecie. I wreszcie: szeregowych lekarzy, którzy przyjmując pacjenta muszą pogodzić wszystkich poprzednich.
Zdaniem Konstantego Radziwiłła, byłego prezesa Naczelnej Rady Lekarskiej, problem tkwi w polityce zdrowotnej kolejnych ekip.
- W gruncie rzeczy polskiemu pacjentowi należy się leczenie wszystkimi dostępnymi środkami. Nie są wyznaczone granice. Nikt nie ośmiela się, żeby powiedzieć, że coś nie będzie w koszyku świadczeń gwarantowanych. W związku z tym żyjemy w pewnego rodzaju zakłamaniu, bo to z jednej strony politycy decydują, że prawie wszystko się pacjentowi należy, a z drugiej wyznaczają ograniczone środki - mówi. - To jest kwestia priorytetów państwa. Jeżeli Francja przeznacza na służbę zdrowia 11 proc. PKB, a my 4 proc., to co to znaczy? Że dla polskiego rządu ochrona zdrowia jest blisko 3 razy mniejszym priorytetem niż dla francuskiego - dodaje Radziwiłł.