- Odkąd pamiętam, słyszę od polityków, że w Polsce jest za mało dzieci, że Polki nie chcą ich rodzić. Powtarzają to bez opamiętania, jak jakąś mantrę. Tymczasem, gdy przez 17 lat z żoną staraliśmy się o dziecko, żaden rząd nam nie pomógł. Nikomu nie zależało na wprowadzeniu rozwiązań, które wspierałyby Polaków, którzy chcą mieć dzieci, a nie mogą - żali się w rozmowie z naTemat pan Marcin, mieszkaniec województwa świętokrzyskiego.
- Odkąd zaczęliśmy się z żoną spotykać, wiedzieliśmy, że chcemy mieć dzieci. Dwa lata po ślubie, kiedy staraliśmy się o to bezskutecznie, stwierdziliśmy, że coś chyba jest nie tak - wspomina.
- Zdecydowaliśmy się na wizytę u specjalisty. Mieszkamy w niewielkim mieście - 25 tysięcy mieszkańców. Nie ma tutaj lekarza specjalisty, zajmującego się problemami płodności. Nie było też takiego lekarza w miastach sąsiadujących. W związku z tym trafiliśmy do ginekologa w publicznej placówce zdrowia, który zrobił nam badania i jedynie ocenił nasienie, jako prawidłowe.
Poszukiwania eksperta
Wtedy pan Marcin zdecydował się jechać dalej. W mieście, oddalonym o 100 km od miejscowości pana Marcina i jego żony Dominiki był specjalista androlog. Czekali na wizytę 6 tygodni. - Kiedy pani doktor nas po tym czasie przyjęła, była oburzona, że nie mamy ze sobą potrzebnych badań. Niestety nikt nas nie poinformował, że takich potrzebujemy - dodaje pan Marcin.
O ile wizyta była bezpłatna, to komplet badań musieli zrobić za własne pieniądze. Jak wspominają kosztowało to nie mało. Pan Marcin jeździł do androloga przez dwa lata. - Za każdym razem słyszałem tylko, że badania są ok. W ramach leczenia dostałem jedynie jakieś suplementy diety. Właściwie byłem konsultowany, nie leczony. Trwało to miesiącami. A my czuliśmy się kompletnie bezradni i jako młodzi małżonkowie przeżywaliśmy dramat. Wiadomo, że znajomi mieli dzieci. Wielu pytało, co z nami. Koledzy pytali, czy nie wstydzę się jeździć do androloga. Nie było nam łatwo - wspomina.
Leczenie... bez leczenia
Po dwóch latach pan Marcin uznał, że wizyty u androloga nie mają sensu. Pojechali do Łodzi, gdzie znaleźli specjalistę od leczenia niepłodności. Seria wizyt kosztowała około 3 tysięcy złotych. Zlecano im kolejne badania i po każdych słyszeli, że wszystko jest ok i oboje mogą mieć dzieci. Specjalista z Łodzi oceniał badania i wyjaśniał, po co były zrobione. Nie stosował, żadnego leczenia, ale jak przyznaje pan Marcin, każde badanie rozbudzało to w nich nową nadzieję.
- Przez jedenaście lat leczenia niepłodności nie zastosowano u nas żadnego leczenia. Nigdy też nie powiedziano nam, dlaczego nie możemy mieć dzieci - mówi pan Marcin -
Jednak dla mnie największą tragedią było to, że państwo mnie w tym osobistym dramacie zupełnie nie wspierało. Oprócz wizyty u androloga, która jest bezwartościowa bez drogich badań, przeprowadzonych we własnym zakresie, wszystko jest płatne. Przez cały czas tego niby-leczenia wydaliśmy na wizyty i badania kilkanaście tysięcy złotych. To absurd, bo byliśmy cały czas ubezpieczeni. Na prowincji w ogóle nie ma szansy dostać się do lekarza, który specjalizuje się w leczeniu niepłodności. Jeśli znajdziemy takiego specjalistę w większym mieście, kosztuje to gigantyczne pieniądze. Niewiele osób na to stać - dodaje.
Bez wsparcia
Jego zdaniem, ich przypadek pokazuje absurd i hipokryzję wypowiedzi polityków o dzietności Polaków. - Politycy w mediach apelują o większą liczbę dzieci. Tymczasem rodzice, którzy o dzieciach marzą i nie mogą zajść w ciążę, są lekceważeni, zostawieni sami sobie, wyłączeni z jakiejkolwiek państwowej opieki zdrowotnej. Mimo posiadanego ubezpieczenia. W Polsce takie osoby, jak my, są zupełnie lekceważone. Nie mają szansy na poważne potraktowanie - denerwuje się pan Marcin.
Małżeństwo przyznaje, że przeszło wiele bolesnych i upokarzających chwil. Szczególnie trudne były niekończące się, powtarzane latami badania, odbierane za każdym razem z nadzieją wyniki z laboratorium, kupowane bez przerwy testy ciążowe, czekanie godzinami na korytarzu razem z 40 innymi osobami i powtarzana za każdym razem ta sama diagnoza: "Mają państwo świetne wyniki, teraz to tylko kwestia czasu".
- Słyszeliśmy to przez tyle lat i tak naprawdę nikt nie brał za te słowa odpowiedzialności. A my naiwnie płaciliśmy za to latami. Kosztowało nas to wiele wyrzeczeń. Byliśmy przecież młodzi, na początku życia. Musieliśmy zrezygnować z dopiero co wynajętego mieszkania. Nie było nas na nie i wiele innych rzeczy po prostu stać. Wróciliśmy do rodziców, gdzie mieliśmy kilkadziesiąt kilometrów do pracy. Jedna pensja szła na to pseudoleczenie, druga na utrzymanie.
Cud i rozczarowanie
Małżeństwo zrezygnowało z leczenia dwa lata temu. - Opadliśmy z sił i straciliśmy nadzieję, że ktoś nam pomoże. Podziękowaliśmy wszystkim lekarzom. I wtedy zdarzył się "cud". Po 17 latach żona zaszła w ciążę. Jest w 17 tygodniu. Nie jest to jednak zasługa leczenia, którego nigdy nie było - mówi pan Marcin.
Uradowani wymarzoną ciążą przeszyli kolejny zawód. - Jeśli kobieta dowiaduje się, że jest w ciąży na wizytę u ginekologa w państwowej placówce, musi czekać 1,5 miesiąca. To absurd, bo wiadomo, że żeby dostać becikowe, musi dostać się do ginekologa w pierwszych 10 tygodniach ciąży. Taki mechanizm opieki zdrowotnej zmusza kobiety do
prywatnych wizyt. Jeśli kobieta chce mieć jakąkolwiek opiekę w pierwszym okresie ciąży i szansę na becikowe, musi za wizytę po prostu zapłacić - denerwuje się pan Marcin.
Ale to nie wszystko. - Moja żona ma 43 lata. To jej pierwsza ciąża, więc wiadomo, że jest to ciąża podwyższonego ryzyka. Musi być prowadzona w specjalny sposób. Żona musi też przyjmować specjalne leki. Niezbędne, żeby te ciążę utrzymać. Dwa tygodnie kuracji kosztuje ponad 100 zł. Oczywiście żaden z tych leków nie jest w jakikolwiek refundowany, a przecież jest konieczny, żeby dziecko miało szansę przyjść na świat - dodaje pan Marcin.
Jego zdaniem oburzające jest również to, że jak kobieta pójdzie już do prywatnego ginekologa, bo do państwowego nie ma szansy się dostać na czas, wszystkie skierowania na USG i inne niezbędne badania, muszą być zrobione prywatnie. Państwowe placówki skierowania, wystawionego przez prywatnego ginekologa, w ramach NFZ nie realizują.
- Jako obywatel jestem wściekły. Byliśmy z żoną zdani tylko na siebie. A przecież nie chodziło o nic ekstrawaganckiego. Chcieliśmy mieć dzieci. Dzieci, o których politycy tak ciągle krzyczą, że jest ich za mało. Nie twierdzę, że gdyby zastosowano inne leczenie, żona zaszłaby w ciążę wcześniej. Jestem zawiedziony, że nikomu nie zależało, żeby nam pomóc. Nam i innym małżeństwom, które miały taki problem. Przez te wszystkie lata czułem się tak koszmarnie bezsilny - przyznaje pan Marcin.
Mieliśmy chwile załamania, ale nigdy nie zwątpienia. Jak lekarz mówi, że teraz to już na pewno się uda, to za każdym razem był to dla nas taki przedsionek euforii. Nam z żoną udało się przejść przez ten cały okres bez depresji, ale dlatego, że wspieraliśmy się wzajemnie. To był nasz wspólny problem i nasza wspólna walka o dziecko.
Jak dowiedziałem się po tylu latach starań, że żona jest w ciąży, najpierw przeżyłem szok, później przerażenie. Wystraszyła mnie wizja 60-latka na wywiadówce w gimnazjum. Ale oswoiłem się z tym i teraz jestem bardzo szczęśliwy. Wiem, że będę mógł dać mojemu dziecku więcej mądrości i odpowiedzialności. Na pewno sobie poradzimy. Po 17 latach spełnia się nasze marzenie.