Bojanowski – dziennikarski komandos. Gdy zaczynał karierę, mieszkał w namiocie i mył się w redakcji
Nie miał gdzie mieszkać, gdy po studiach przyjechał do stolicy, żeby zaczepić się w jakieś redakcji. Rozstawił więc namiot. Szybko zrobił głośny materiał, w którym opisał, jak przez trzy miesiące był uczniem w szkole ojca Rydzyka. Kiedy z mikrofonem szedł do uchodźców w Calais, koledzy mówili mu: "Bojan, nie idź, zostań". Poszedł. Miesiącami badał sprawę śmierci we wrocławskim komisariacie.
Relacja z Tajlandii
Bojanowski ma dopiero 34 lata, a już wiele sukcesów na swoim koncie. Z TVN związany jest od kilkunastu lat. Przygotowuje dla tej stacji głównie materiały śledcze i zagraniczne. Zanim został dziennikarzem telewizyjnym, pisał reportaże prasowe, m.in. dla "Newsweeka" czy "Dużego Formatu".
Do Warszawy przyjechał z Krakowa. Tam skończył dziennikarstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Już w stolicy trafił na staż do "Gazety Wyborczej. Mieszkał w namiocie. A zęby mył w redakcyjnych toaletach. Wreszcie starsi koledzy po fachu to zauważyli i zapraszali go do siebie. Tak pomieszkiwał u Jacka Hugo-Badera czy Mariusza Szczygła.
To on jest autorem słynnego już reportażu o szkole ojca Rydzyka. Na trzy miesiące został jej studentem, a później wszystko opisał w "Dużym Formacie".
Ale w "Gazecie Wyborczej" długo miejsca nie zagrzał. Trafił do TVN, najpierw na darmowy staż. Ale szybko okazało się, że Bojanowski nie może sobie na to pozwolić. Dali mu więc 2 tysiące złotych. – Wydawało mi się to dealem życia – przyznał w lutym 2018 roku Wojciech Bojanowski w rozmowie z "Press".
Szybko jednak ktoś go ostrzegł, że redakcyjni koledzy trafili na jego tekst o szkole Rydzyka i szefostwo firmy obawia się, że może i o TVN chce napisać. Ale został w stacji, dla której przygotował juz wiele głośnych materiałów.
Sprawa Igora Stachowiaka
Wielu twierdzi, że reportaż o śmierci Igora Stachowiaka, to materiał życia Wojciecha Bojanowskiego. Rok po śmierci na wrocławskim komisariacie Bojanowski w programie "Superwizjer" ujawnił nieznane dotąd nagranie z paralizatora, którym rażono młodego mężczyznę. Ostatecznie okazało się, że widzieli o nim i śledczy, i przełożeni policjantów.
Materiał Bojanowskiego wywołał prawdziwą lawinę: posadę stracił komendant dolnośląskiej policji, jego zastępca i wszyscy funkcjonariusze, którzy związani byli ze śmiercią Igora Stachowiaka. A sprawą zajęła się prokuratura.
Ale dla samego Bojanowskiego nie było tak kolorowo – sąd próbował go zmusić do ujawnienia informatorów, którzy pomogli mu zdobyć nagrania. Te, na których widać, jak funkcjonariusze policji wielokrotnie razili paralizatorem skutego i rozebranego Igora Stachowiaka. Odmówił.
Później na łamach "Press" przyznał, że gdyby kazano mu ujawnić informatorów, to z uśmiechem poddałby się karze. – Nawet przez myśli mi nie przeszło, żeby zdradzić informatorów. Sprawa jest o tyle kuriozalna, że ja nawet nie zostałem przesłuchany, nie zdążyłem się zasłonić tajemnicą dziennikarską, a już zostałem z niej zwolniony przez sąd – opowiadał "Press".
Za ten materiał Bojanowski odebrał dwa najbardziej prestiżowe wyróżnienia dziennikarskie: Grand Press (tytuł "Dziennikarza Roku") i Nagrodę Radia Zet im. Andrzeja Woyciechowskiego. A śledczy ostatecznie wycofali się ze ścigania dziennikarza TVN. Uznano, że wniosek prokuratora, który wystąpił do sądu o uchylenie wobec Bojanowskiego obowiązku zachowania tajemnicy dziennikarskiej, był przedwczesny.
Wszędzie go pełno
Bojanowski zajmuje się nie tylko dziennikarstwem śledczym, ale i tematami zagranicznymi. Jako dziennikarz był już m.in. w Brazylii, Nepalu, Irlandii, Rosji, na Ukrainie. – (...) jeśli na świecie dzieje się coś ważnego, to po prostu chcę tam być – przyznał w rozmowie z "Press". Czasami nawet ryzykując życie.
Gdy w Mariupolu ostrzeliwali miasto, on wraz z operatorem leżał na betonie. Rękoma zasłonili głowy i tylko nasłuchiwali, z której strony spadną pociski moździerzowe. – Rozpieprzyłem sobie wtedy życie osobiste. Po powrocie wszystko wydawało mi się trywialne i bez sensu, nie mogłem się pozbierać – opowiadał magazynowi "Press".
Wrócił z Ukrainy i poszedł na terapię. – Był taki okres, że siedziałem i płakałem. Ważne, żeby nie wstydzić się tego. Na szczęście to już jest za mną – szczerze przyznał Mariuszowi Kowalczykowi.Cały czas myślałem o tym, co się dzieje, że starsza kobieta idzie do sklepu, pocisk trafia w sklep i ona nigdy już nie wraca do domu. (...) A tu w kraju masz iść na zakupy do galerii handlowej i myślisz – jakie to bez sensu. Bojanowski w rozmowie z "Press". Czytaj więcej
Pojechał też do Calais we Francji, żeby pokazać, jak uchodźcy i migranci próbują przedostać się na drugą stronę kanału La Manche. Kiedy z mikrofonem szedł w ich stronę, współpracownicy radzili : "Bojan, nie idź, zostań". Poszedł.
– Powiedziałem, że jestem dziennikarzem, że chcę pokazać też ich perspektywę, dlaczego i jak to robią. Zgodzili się – opowiadał później Bojanowski.
Przyjechała policja i wszystkich – łącznie z Bojanowskim – potraktowała gazem łzawiącym. Ostatecznie, za reportaż "Droga przez Piekło" zgarnął w 2016 roku Grand Press (za dziennikarstwo telewizyjne).
– Ludzi nie trzeba się bać. Czy są to separatyści ze wschodniej Ukrainy, czy handlarze narkotyków – jeśli podejdziesz z autentyczną ciekawością, to się otworzą. To są ludzie – podkreśla Bojanowski.