Polski "Wilk z Wall Street" zdradza kulisy pracy w "kotłowniach". Szef na szybie miał naklejone 10 tysięcy
Kto normalny wpłaca duże kwoty osobie, której nie widział na oczy. Dwa, trzy razy rozmawialiśmy ze sobą, a on wpłaca 100 tysięcy złotych – mówi anonimowy "broker", którego można przyrównać do "Wilka z Wall Street". Dlaczego? Bo jego życie przypominało te filmowe, odgrywane przez Leonardo DiCaprio. W rozmowie zdradził ile zarabiał, kogo oszukał i jak funkcjonuje ten "biznes" w Polsce.
To miejsce, gdzie nie było żadnych zasad. Tam liczył się tylko pieniądz. Jeżeli chodzi o samą dziewczynę, to nie zarobiła żadnych 10 tysięcy, o których gdzieś tam się mówiło. Ona dostała 500 zł za to, że przejdzie nago po biurze. To było swego rodzaju badanie próżności ludzi. Zobaczenie co są gotowi zrobić za pieniądze. I my to badaliśmy.
W tym przypadku wystarczyło te 500 zł?
Tak, dziewczyna zbierała, z tego co pamiętam, na wylot do Stanów Zjednoczonych. Brakowało jej chyba 1000 zł. Ktoś jej zaproponował, czy nie zrobi tego za 500 zł. Ona powiedziała: "ok, ja to mogę zrobić, tylko musze założyć okulary, bo ktoś pewnie to będzie nagrywał".
Było więcej podobnych zadań?
Było.
Jakich?
Było golenie głowy, też mniej więcej za podobne sumy. Różne rzeczy. Zamawiane były panie lekkich obyczajów do biura, przeróżne historie, w których ludzie robili wszystko dla pieniędzy.
Co to było za miejsce? Instytucja finansowa? Tzw. "kotłownia"?
Tak, nazwano to "kotłownią", ale to nie była instytucja finansowa. To była zwykła firma marketingowa, która po prostu sprzedawała bardzo wysoko ryzykowne instrumenty finansowe, giełdowe przede wszystkim. Moimi klientami byli wszyscy: od księży po prostytutki i rolników, czy ludzi, którzy prowadzą biznesy. Proponowaliśmy im te instrumenty. Statystycznie ktoś zawsze się "złapał".
Ludzie zgadzali się na to, żeby zainwestować pieniądze na podstawie rozmowy telefonicznej?
Tak.
Jak to jest możliwe?
Przede wszystkim budowało się bardzo mocne relacje. Zaczynało się od takich wstępnej rozmowy, gdzie po prostu podsuwało się wizytówkę, taki krótki wstęp, żeby można było zapaść w pamięć. Następnie dzwoniło się za dwa, trzy dni i nawiązywało się relację stricte jako klient.
Pytało się jakie ma dana osoba zainteresowanie, jaki prowadzi biznes, w czym dobrze działa. Na przykład koleś prowadził komis samochodowy to ja wtedy chciałem kupić jego samochód. Orientowałem się mniej więcej ile ma samochodów, jakie ma samochody, jakiej są klasy i w tym momencie oceniałem jaki ma portfel.
Czyli udawałeś potencjalnego klienta, żeby wyciągnąć informacje. Kto nie widział "Wilka z Wall Street", może to szybko nadrobić oglądając chociaż zwiastun. • YouTube.com / Monolith Films
Dokładnie tak. No i na dobrą sprawę trzeci telefon za dwa, trzy dni kończył się tym, że proponowało się coś konkretnego, czyli jakąś konkretną, dużą spółkę, np. Coca-Cola, każdą, którą zna. I zwykle to przechodziło. Ludzie mówili: "dobra, Coca-Cola to nic się z nią nie stanie. Jest na rynku światowym to gdzie ja niby mogę stracić pieniądze?" Oczywiście nie informowaliśmy o żadnym ryzyku. Może pan zarobić, zarobił pan i tyle.
Zarabiali?
Początkowo zarabiali. Przez pierwszy miesiąc tak, ale potem przychodził przykaz od nas z góry, że mamy zrobić tak, żeby tych pieniędzy nie było. Wtedy firma zarabiała po prostu. Jeżeli ty traciłeś pieniądze, to ja zarabiałem i firma zarabiała.
Skąd pozyskiwaliście kontakty do tych osób?
Zewsząd. Kiedyś mieliśmy taką sytuację, że klient sprzedawał Ferrari w internecie.
Wystawił aukcję, ogłoszenie, tak?
Tak, ogłoszenie, że chce sprzedać Ferrari za 500 tysięcy. Mniejsza o koszt. Dzwonimy do niego. On mówi, że tak, że chce sprzedać Ferrari. No i zaczęła się gadka czym się zajmuje. Już po pierwszym telefonie była nawiązana relacja – co też się często udawało. Z tego co pamietam gość prowadził ubojnię.
Na początku mówił, że to kolegi Ferrari. On tylko wystawia ogłoszenie i, że on tak naprawdę nie ma pieniędzy. Po naprawdę długiej rozmowie, trwała chyba godzinę, powiedział, że ma kilka nieruchomości, a jego ubojnia obsługuje pół Polski. Potem wpłacił naprawdę sporą sumę, bo bodajże 100 tysięcy dolarów. I wszystkie te pieniądze stracił.
W jaki sposób zainwestował te pieniądze? Gdzie je przesłał? Jaki był ten mechanizm?
Proces zaczynał się w momencie, kiedy sprzedawca już dopiął swego i pozyskał klienta. To zwykle była prosta strona internetowa, gdzie pokazano jakąś znaną twarz, zazwyczaj piłkarza. Klient rejestrował się na niej pod wpływem emocji, pod wpływem tego, że może zarobić. A żeby wzbudzić jego zaufanie, prosiliśmy o przesłanie skanu swojego dowodu bądź paszportu.
Jak to miało wzbudzić zaufanie?
No, że jesteśmy w miejscu gdzie jego środki bedą bezpieczne i faktycznie środki były bezpieczne. Nikt tych środków nie ukradł, nigdy. Nic się z nimi nie stało. Po prostu klient w późniejszej fazie, tak jak mówiłem, tracił te pieniądze pod wpływem manipulacji. Po rejestracji wpłacał pieniądze na swój rachunek tworzony na koncie. Jaj te środki weszły na to konto, klient mógł już zacząć inwestować.
Wyświetlało mu się, że mógł zainwestować na przykład w zakup kukurydzy, gdzie każdy wie co to jest i mógł zdecydować, czy cena wzrośnie, czy cena spadnie. Jakby zakładał się z rynkiem. W większości przypadków my jako ludzie, którzy już prowadzili takiego klienta, wiedzieliśmy co się z tym stanie, bądź bardzo mocno przewidywaliśmy to i zwykle na koniec miesiąca dawaliśmy mu taką podpowiedź, żeby akurat zrobił w przeciwnym kierunku, niż on myśli. I tak tracił pieniądze.
I wy w ten sposób zarabialiście, tak?
Tak, zarabialiśmy w ten sposób. Gdzieś tam po takim czasie rusza mnie sumienie. Ale w tamtym okresie nie miałem żadnych skrupułów, tym bardziej, że wiedziałem, że w większości przypadków są to ludzie, którzy mają pieniądze. To czemu nie mogliby się nimi podzielić? W taki sposób to sobie tłumaczyłem.
Właściciel ubojni zainwestował 100 tysięcy dolarów, a jakie kwoty inwestowali inni ludzie? Jakiego rzędu to były pieniądze?
W momencie kiedy w ogóle branża nawiedziła Polskę, to było w 2013 lub 2014 roku, ludzie nie byli świadomi tego, co to w ogóle jest, jak to działa. Bardzo prosto było, może nie wyłudzić, ale pozyskać pieniądze od potencjalnych inwestorów do tego, żeby zaczęli inwestycje. To były kwoty od 10 tysięcy złotych po najwyższą jaką znam – 1,5 miliona złotych.
Nic nie wskazywało na to, że gość, który wpłacił 1,5 miliona złotych, ma te półtora miliona. On na początku wpłacił 5 tysięcy złotych. Po czym właśnie po jednej takiej sesji dziennej, gdzie mógł sobie pohandlować, zarobił i wpłacił pół miliona złotych. To była pierwsza jego dopłata środków, aż w końcu przegrał 1,5 miliona złotych.
Próbuję zrozumieć z czego wynika ta naiwność, że ludzie inwestowali w jakąś firmę-krzak tak duże pieniądze. Jak udawało wam się ich do tego zachęcić?
W większość, tak jak mówiłem, to było nawiązywanie dobrej relacji, takiej stricte nieprzekraczającej bariery na "ty", bo dalej musieliśmy być jak klient, ale musiała być to taka naprawdę przyjazna relacja. Oni [przełożeni – red.] to tłumaczyli w ten sposób: musimy stanąć po stronie klienta, czyli musimy stanąć i jakby go przytulić.
Zrozumieć go, jakie ma problemy na co dzień. Wiele było takich przypadków, gdzie naprawdę komuś się zepsuło auto, czy coś się stało i pomagało się tym ludziom. Załatwiało się jakieś części, no cokolwiek i oni rekompensowali to właśnie jakąś większą wpłatą.
Do tego stopnia, że nawet próbowaliście się z nimi zakolegować w jakiś sposób?
Tak, nawet do tego stopnia. Miałem fajną relację z klientem, nawet kilkoma i gdy przechodziłem z firmy do firmy, ciągnąłem ich za sobą. Na tyle wysoką miałem u nich reputację i zaufanie. Klient, który wpłacił 10 tysięcy złotych i je stracił, nie miał z tym problemu, kiedy do niego dzwoniłem i mówiłem, że musimy przenieść się, ponieważ zmieniłem firmę, bo było źle, oszukali mnie itd.
Nie było to dla niego problemem, żeby wpłacić kolejne 10 tysięcy złotych, tylko gdzie indziej, bo fajnie mu się rozmawiało i ja byłem jego takim jakby przyjacielem. Tym bardziej, że ja wiedziałem wszystko: gdzie jeździ na urlop, jakie ma problemy z dziećmi, naprawdę wszystko. Prywatne sprawy niektórych ludzi znam lepiej niż swoje.
W jaki sposób menadżerowie motywowali was do pracy?
Codziennie rano punkt 8 zaczynało się dzień pracy. Na środku biura był podest, na który wychodził menadżer. Każdy miał przypisany swój dzień i robił tzw. meeting, czyli taką właśnie motywację. Najpierw podawał nam cyfry, czyli dane z tego, co się dzieje na świecie, na rynku, a potem przychodziła motywacja.
Większość z nich wychodziła z ulotką McDonalda, Carrefoura i mówiła: "chcecie zarabiać grosze to możecie iść zarabiać tam. Tam są drzwi i możecie iść. My chcemy tu ludzi, którzy chcą więcej, chcą zarabiać, żyć, bawić się itd.".
I to wam w kółko powtarzano?
Tak. Ale były też na przykład wycieczki za najlepszy wynik sprzedażowy w ciągu miesiąca. Były wycieczki na Dominikanę, była gotówka, były weekendy w Polsce w wybranym hotelu – naprawdę dużo profitów, ale przeważnie wyjazdy zagraniczne.
Najważniejszym punktem dnia była tzw. godzina sprzedażowa?
Tak.
O co w niej chodziło?
Przed 12, zwykle za dziesięć dwunasta, menadżer, który robił rano taki meeting, wychodził i motywował całą grupę odsprzedażową do sprzedaży. Do tego, żeby zacząć sprzedawać. Miał różne sposoby: były piosenki, były krzyki, były scenki, gdzie wybierano dwie osoby i jedna udawała klienta, a druga usiłowała jej coś sprzedać. Potem wszyscy to oceniali. Różne mieli sposoby. Też tak się zdarzało, że rzucono pieniędzmi, żeby zmotywować ludzi. Mówiono, że 5-10 tysięcy złotych to jest nic, żeby je wyrzucić.
Te pieniądze rzucano i ludzie je łapali?
W większości tak. Na końcu podestu było takie przeszkolone biuro – akwarium. Na tym akwarium szef wywiesił sobie stuzłotówki. Na szybie miał łącznie wyklejone jakieś 10 tysięcy złotych. W momencie kiedy ktoś zamykał jakiś rachunek potrafił zerwać 200, 300, 500, 1000 zł i dać w ramach prezentu.
Jeżeli chodzi o samą godzinę sprzedażową to było piekło. Ludzie skakali po stołach, krzyczeli. Z telewizorów leciała muzyka i ciężko było się skupić na tym, żeby rozmawiać z klientem, bo np. z jednego telewizora leciały wiadomości, a z drugiego muzyka. Było 12 telewizorów w biurze i z każdego leciało co innego.
Czemu to miało służyć?
To było po to, że dzwonisz do klienta, który za bardzo nie wie o co chodzi, ale budujesz w nim potrzebę i napięcie tego, że coś ważnego się dzieje.
Jak jest głośno, jak jest szum i hałas?
Dokładnie. W tym momencie coś się dzieje i przykładowo: "panie Andrzeju teraz mamy świetną okazję, gdzie może pan zainwestować w Coca-Colę, bo coś się dzieje, np. wypuszcza nowy produkt, cokolwiek". Co byś nie wymyślił, nawet teraz, to uwierz mi, że piąty, dziesiąty, no może dwudziesty klient by się na to "złapał".
Ile na tym zarabiałeś? Kiedy ktoś inwestował przykładowo 10 tysięcy złotych, to ile ty miałeś z tego?
Zależy od stanowiska. Jeżeli mówimy o sprzedawcy, to zwykle miał on miedzy 5 a 7 proc. czyli od 500 do 700 zł z takiego jednego klienta, więc to nie były jakieś duże pieniądze.
I miesięcznie ile to było?
Miesięcznie sprzedawca zarabiał od 5 do 10 tysięcy złotych. Zależy czy był dobry i jak duże kwoty ściągał na depozyt. Natomiast jeżeli chodzi o osoby, które współpracowały z klientami i szkoliły klienta, czyli pomagały mu tracić pieniądze, no to one zarabiały w granicach 10-15 proc. z tego co on stracił. Ale też liczyły się dopłaty. Czyli jeżeli klient w ciągu miesiąca dopłacił, to tego klienta zostawiało się, pozwalało mu się zarabiać dotąd, aż on wpłacił nam wszystkie swoje pieniądze.
Zrzut ekranu z YouTube.com / 7 metrów pod ziemią
Prawie cztery lata. Zaczynałem od sprzedaży, gdzie pracowałem około 6-8 miesięcy. Po budowaniu zespołu jako menadżer, czyli już zarządzałem stricte sprzedawcami, aż po właśnie osobę, która była traktowana jako taki guru wśród całego biura, czyli stanowisku retencji. Miałem za zadanie zatrzymać klienta i to, żeby spowodować finalną stratę pieniędzy przez klienta.
A kiedy zarabiałeś najwiecej?
Na stanowisku retencji. Zdecydowanie tam były największe pieniądze, a ludzie chodzili najlepiej ubrani. Zawsze musieliśmy się pokazać, że my jesteśmy najlepsi i to jest taki jakby szczyt szczytów. Mało kto mógł do nas w ogóle wejść. Mieliśmy oddzielne pokoje. Jeżeli wychodziliśmy na tzw. open space, gdzie było od 80 do 100 sprzedawców, to oni na nas patrzyli jak na kogoś ważnego.
Myśleli pewnie: "wow, oni mogą zarabiać, to ja też mogę". I to ich jeszcze bardziej motywowało do tego, żeby przede wszystkim sprzedawać. Jeżeli oni sprzedawali, to my mieliśmy z tego pieniądze.
Pamiętasz najwyższą pensję?
To było około 45 tysięcy złotych.
Ile miałeś wtedy lat?
20.
Jak to wpływa na 20-latka?
Bardzo mocno. Począwszy od dobrego samochodu po to, że niesie cię melanż. Może ja nie uzywałem jakiś używek za dużo, ale znam ludzi, którzy naprawdę popłynęli, ale zarabiali dużo większe pieniądze ode mnie. Potrafili zarobić 60-70 tysięcy złotych w ciągu miesiąca i w ciągu jednego wieczoru potrafili to przebalować.
Zaczynało się od tego, że robili imprezę u siebie w mieszkaniu z kucharzami, dj-em, jak w filmie. Rozstawiali sobie basen na balkonie i zamawiali pizzę, po czym mówili dostawcy, żeby ją przyniósł im do basenu. To bardzo psuło ludzi. Ja zmieniłem swoje nastawienie do tego, ale dużo ludzi nie. Niektórzy pracują tam dalej. Już nie jest tak łatwo, ale oni dalej tam tkwią i taki styl życia prowadzą.
Czy te wysokie pensje, używki pomagały znieczulić się na krzywdę tych osób, które traciły swoje pieniądze?
Jak byłem sprzedawcą gdzieś tam gryzło mnie na początku sumienie. Ale zamkniecie takiego pierwszego rachunku w swoim życiu, było wielkim wydarzeniem. Mieliśmy w biurze, dosłownie jak w "Wilku z Wall Street" taki gong bokserski. Do tego była taka różdżka, którą dostawała osoba, która zamknęła rachunek, szła i dzwoniła w ten gong.
W momencie kiedy otrzymywało się ją, wszystko się zatrzymywało i wiedziało się, że jest się kimś, że coś zrobiło się, za co wszyscy cię podziwiają. W momencie uderzenia w ten dzwon 80 czy 100 osób bije ci brawo. To jest coś co wynosi cię wyżej i chce się jeszcze więcej, bo wiesz, że dla tych ludzi jesteś kimś.
Ale używki, czy imprezy nie pozwalały oczyścić sumienia. Ja do dzisiaj mam na sumieniu kilka osób, które ze mną współpracowały, bo po prostu źle zrobiłem, że pozbawiłem ich pieniędzy, praktycznie wszystkiego. Czegoś, na co oni ciężko pracowali, ja teraz też ciężko pracuję. Stracili majątki.
Zrzut ekranu z YouTube.com / 7 metrów pod ziemią
Mam, osobę, która wpłaciła naprawdę sporą kwotę. Dokładnie nie pamiętam ile to w sumie było, ale to były duże pieniądze. Ona po prostu mówiła mi, że wpłaca wszystko co ma. Podobno była najbogatszą osobą w swojej wsi, czy tam miejscowości. Skończyło się na tym, że chodziła i pożyczała od ludzi, od sąsiadów, a potem ludzie musieli jej robić zakupy, bo nie miała pieniędzy.
To jest sytuacja, która najbardziej mnie obciąża psychicznie i dalej gdzieś tam mam ją z tyłu głowy. Nie szkoda mi było ludzi, którzy kradli te pieniądze. Mieliśmy sytuację księdza, który zbierał w swojej parafii na budowę dachu i też to nie była mała kwota. Ludzie wpłacali, bo wiadomo – dach się sypał. A te pieniądze ksiądz przegrał. Ukradł je, bo należy nazywać rzeczy po imieniu, ukradł je, wpłacił je u nas i przegrał. Po czym stwierdził, że on je odrobi i kradł ludziom z tacy.
Skąd o tym wiecie?
Sam nam to powiedział. Powiedział, że potrzebuje tych pieniędzy, bo zabrał z tacy i potrzebuje je odrobić. Faktycznie gdzieś tam odrabiał, ale w jego głowie pojawiało się to, że on może zarobić więcej, że naprawi jeszcze dach, że będzie miał coś dla siebie. W ogólnym rozrachunku nie musieliśmy mu pomagać, on sam to robił. Sam tracił te pieniądze. Sam był na tyle zachłanny, że stracił je i akurat jego nie jest mi szkoda.
Dlaczego zdecydowałeś się odejść?
Było mi już ciężko. Gdzieś jakieś pieniądze miałem odłożone i chciałem pójść w coś normalnego, ale było na tyle cieżko, że stwierdziłem, że nie jest to warte. Dla tych pieniędzy które się zarabia nie jest to warte. Wolałem odejść i spokojnie poprowadzić swoją działalność w swoim tempie. Może zarabiać mniej, ale spokojniej żyć.
Udało ci się coś odłożyć? Polski Wilk z Wall Street zdradza szczegóły tego specyficznego biznesu • YouTube.com / 7 metrów pod ziemią
Udało mi się odłożyć sporo pieniędzy. Inwestuję, może nie na giełdzie, bo odradzam wszystkim inwestowanie na giełdzie, ale gdzieś tam pcham swoją działalność. Wydaje mi się, że coś mi się udało, co nie zmienia faktu, że chciałbym pomóc chociażby temu jednemu człowiekowi, którego oszukałem.
Jaki jest morał tej całej historii?
Wydaje mi się, że w Polsce ludzie nie mają w ogóle obycia ekonomicznego. Dużo ludzi inwestowało w jakieś lokaty i inne pierdoły, gdzie to kompletnie nie zarabiało. Szukali więc alternatywy. Byli po prostu oszukiwani, ale byli też głupi, bo kto normalny wpłaca duże kwoty osobie, której nie widział na oczy. Dwa, trzy razy rozmawialiśmy ze sobą, a on wpłaca 100 tysięcy złotych. Dla mnie nie ma takiej szansy.
Morał jest taki, żeby uważać, jeżeli już chcemy zainwestować w coś, róbmy to rozważnie. Idźmy na spotkanie zobaczyć jak wygląda biuro. Czy to są ludzie, którzy faktycznie mają licencję, czy są kontrolowani przez coś. Chociaż też nie do końca, bo wiem, że teraz działają firmy, które mają licencje i nadal robią to samo.
Jest to zapis wywiadu, który pierwotnie ukazał się na YouTube na kanale Rafała Gębury pt. "7 metrów pod ziemią". Ten i inne materiały znajdziesz też na Facebooku i Instagramie.