Po 25 latach na emigracji w USA wrócił do Polski. Gorzka spowiedź emigranta na 100-lecie

Michał Mańkowski
Miał 53 lata, gdy wyemigrował z Polski. Trafił do Nowego Jorku, gdzie pracował, mieszkał i żył przez 25 kolejnych lat. Teraz wrócił do Polski i opowiada nam, jak przez te ćwierć wieku zmienił się nasz kraj. Oto historia Tadeusza Osowieckiego, polskiego emigranta, jakich wciąż wielu.
Tadeusz po ponad 25 latach wrócił do Polski. Fot. naTemat
Dzisiaj czuje się Pan bardziej Polakiem czy Amerykaninem?

Na to pytanie bardzo trudno mi odpowiedzieć. Jest takie powiedzenie, że koszula jest bliższa ciału niż marynarka… Dzisiaj traktuję to na równi. Mam dwa paszporty i dwa obywatelstwa: polskie i amerykańskie.
Czemu akurat do Stanów?

Przez rodzinę. Była tam ciocia i wujek, później żona. U nas Stany Zjednoczone od zawsze były na takim pierwszym emigracyjnym planie.

Ile lat miał Pan w momencie wyjazdu?

Gdy tam wyjeżdżałem – tam, czyli do Nowego Jorku – miałem 53 lata.


To już sporo. Życie przeżyte w Polsce i tam rozpoczęte kolejne.

No tak jakoś wyszło. Wcześniej się nie dało. Wyjechać to ja chciałem już od lat 60-tych, ale nie mogłem. Wtedy nie było szans. Z ambasady otrzymywałem odpowiedź, że wizę dostanę, gdy będę miał potwierdzenie przyznania paszportu. A paszportu nie otrzymywałem, więc kółko się zamykało.

Kiedy w końcu się udało?

Dużo później. Już w okresie tej odwilży, która nastąpiła w latach 80. Wtedy było już nieco łatwiej. Dostałem i paszport, i wizę.

I ile lat Pan tam został?

Uuu... To będzie jakieś 25 lat.

A w Polsce czym się Pan zajmował?

Byłem związany z szeroko pojętą motoryzacją. Pracowałem jako mechanik i diagnosta, kierowca autobusów wycieczkowych, dzięki czemu zobaczyłem też trochę świata. I miałem też pewien epizod jako kierowca rajdowy. Miałem prawo jazdy na wszystkie pojazdy, jakie istniały wówczas w Polsce. Z motocyklami i traktorami włącznie. Nie było pojazdu, do którego bym nie mógł wsiąść i jeździć.

Prowadziłem też w warsztacie zajęcia dla uczniów ze szkoły zawodowej. To były czasy, kiedy trzeba było podporządkować się regułom, jakie panowały w tamtym okresie. Takiej porządkowej dyscypliny miejskiej.
Czy pamięta Pan swój pierwszy dzień, pierwszą reakcję na miejscu? To przecież gigantyczny przeskok.

Czy pamiętam? Wszystko pamiętam. Jak zajechałem do Nowego Jorku, gdzieś około godziny 18.00, z lotniska odebrali mnie znajomi. Na miasto wyszedłem dopiero na drugi dzień około 10 rano. I wtedy, gdy to wszystko zobaczyłem, w moim odczucie było to porównanie z Polską jak dzień do nocy. Dosłownie noc i dzień.

Byłem zaskoczony ilością i przede wszystkim różnorodnością towarów w sklepach. Niczego nie brakowało w sklepach przemysłowych, spożywczych, odzieżowych. Wszystko, co chciało się kupić, można było tam znaleźć. A nawet i jeszcze więcej. O czymś takim nie mogliśmy wtedy nawet w PRL-owskiej Polsce marzyć.

W pięć minut podjąłem decyzję, że zostaję na stałe i nigdzie nie wracam.

Był pan nielegalnym imigrantem?

Formalnie tak. Na początku przez pewien okres byłem tam nielegalnie. Pracowałem prywatnie, ale nie byłem ścigany, nie musieliśmy się ukrywać przed żadnymi służbami emigracyjnymi. Nie było żadnej presji czy nagonki, żeby kogoś złapać czy odesłać.

Potem najpierw dostałem Zieloną Kartę, a później obywatelstwo. Żeby dostać legalizację pobytu, trzeba było mieć na koncie bodajże pięć lat pobytu i znać historię Stanów Zjednoczonych. Potem zdać egzamin z wiedzy o ich kraju. Do tej pory pamiętam, jak się uczyłem chronologicznie prezydentów.

Czy to prawda, że można tam żyć przez tyle lat i nie znać na dobrą sprawę języka angielskiego, bo jest tak dużo polskości dookoła? Zwłaszcza na Green Pointcie.

Można, ja jestem trochę przykładem tego. Coś tam mówię po angielsku, ale raczej to słowa i hasła, nie biegła znajomość. Radziłem sobie – to chyba najlepsze określenie. Nowy Jork to stolica świata, są tam wszystkie narodowości i nie wszyscy mówią po angielsku. A mimo to wszyscy żyją w zgodzie, szanują się, pozdrawiają.

Na Green Pointcie jest masa polskich sklepów, restauracji, lekarzy, prawników. Jest też polski bank, więc wszystko można załatwić po polsku. Ale problemów nie miałem nawet w urzędach czy szpitalach, bo urzędnik podnosi słuchawkę i w parę minut ma na łączach tłumacza danego języka. Też nie raz z tego korzystałem.
Co Pan tam robił?

Wszystko. Co dawali, to brałem. Żadnej pracy się nie bałem, ale generalnie były to prace okołofizyczne, ale nie na budowie. Ja jestem dość sprawny manualnie, więc nawet nieźle mi to wychodziło. Czy coś podmalować, czy uporządkować. Kiedyś byłem magazynierem na Wall Street, gdzie w kawiarni przyjmowałem zamówienia.

Przeważnie robiłem jednak prace stolarskie w drewnie. W końcu trafiłem do pewnej zamożnej i liczącej się rodziny, która przyjmowała gości z najwyższego szczebla rządowego. Pamiętam, że raz odwiedzał ich ówczesny sekretarz obrony czy nawet księżna Diana.

Jak się Pan tam wkręcił?

Z agencji, która zajmowała się organizacją pracy i pomaganiem Polakom np. w wysyłaniu paczek i listów do Polski. Wyjeżdżałem do nich ok. 42 mil pod Nowy Jork. Tam była ich rezydencja w lesie, gdzie miałem zapewniona miejsce noclegowe. Przez jakiś okres tam mieszkałem i pracowałem. Trochę jak złota rączka na całej posiadłości.

Kiedyś, gdy już u nich nie pracowałem, ściągnęli mnie także na kilka dni na Florydę do ich innej rezydencji, żeby wykonać jakieś prace. To był fajny okres, spędziliśmy wtedy razem Święto Dziękczynienia.
Kiedy pierwszy raz po wyjeździe odwiedził Pan Polskę?

Po siedmiu latach, ale generalnie przez te 25 lat nie przyjeżdżałem często. I już wtedy różnicę było widać gołym okiem. Polska nabierała życia. Wioski zaczęły ładniej wyglądać, te wszystkie gospodarskie obejścia były ładniejsze, trochę bardziej kolorowe. Domki z płaskich dachów zaczęły mieć strome, bo była jakaś taka norma narzucona, że tylko z płaskim dachem można było budować dom za rządów komunistycznych. Dało się zauważyć, że wszystko idzie ku lepszemu. Powoli, ale ku lepszemu. A przecież mówię tylko o tym co widoczne, a były jeszcze zmiany ustrojowe.

Jest Pan bohaterem typowego amerykańskiego snu?

Ja nie miałem takiego typowego amerykańskiego snu, nie zaprzątałem sobie tym głowy. Po prostu pracowałem. Ale pobytu tam i niczego z nim związanego nie żałuję. Jestem zadowolony, że trafiłem do Nowego Jorku.

Dobrze się tam powodziło?

Chyba nieźle, nie narzekam. Uważam, że to dzięki takiej mojej inwencji, solidności i ciężkiej pracy. Udało mi się tam kupić dom. Potem drugi.

Za gotówkę?

Nie, oczywiście wziąłem go na kredyt. Wtedy kosztował 222 tysiące dolarów, a teraz kosztuje milion złotych. Przepraszam, milion dolarów.
To chyba całkiem niezła inwestycja jak na emeryta.

Jakoś tak wyszło (śmiech).

A do Polski chciał Pan wracać?

Może trochę później, ale nie tak szybko jak to nastąpiło.

25 lat to szybko?

Sporo, no ale…

Jak wyglądała przeprowadzka?

Sporo formalności, miesięcy przygotowywania i pakowania, a potem w drogę. Wszystko to, co tutaj mam, było w kontenerze, który wysłałem na statku. Miałem tego początkowo nie brać, ale znajomi mnie troszeczkę podpuścili „pakuj wszystko i zabieraj”. No i tak zabrałem. Część rzeczy do samochodu, samochód do kontenera, a reszta obok auta.
I jak wrażenia, gdy po tylu latach zobaczył Pan Polskę?

Tak jak kiedyś porównałem dawne USA do dawnej Polski jako „dzień do nocy”, tak dzisiejszą Polskę do dawnej Polski też można porównać w ten sam sposób. Dzień i noc. Dwa różne kraje. To cieszy. Widać to jadąc autobusem przez Polskę, widać w dużych miastach. Zobaczyłem te nowe duże pawilony, te galerie handlowe i pootwierane sklepy. Ludzie się cieszyli, bawili się, chodzili, zwiedzali. Cieszyło mnie samo patrzenie na to. A teraz im to zabrali.

Zabrali?

Pozamykali sklepy w niedziele. Osobiście jestem z tego bardzo niezadowolony i przygnębiony. Nie chodzi o to, że potrzebuję wtedy tam chodzić. To taki symbol wolności i kapitalizmu, skoro trzymamy się porównań Polski ze Stanami Zjednoczonymi.

Polska odstaje?


Odstaje i będzie odstawać. Takimi decyzjami będzie się to tylko pogłębiać. Tam każdy pracuje kiedy chce, ile chce i za ile chce. A tutaj wszystko narzucają. To jest dla mnie nie do przyjęcia.
Ale to chyba nie powód do takiej krytyki kraju jako takiego?

Już tego nie rozpatruję, ale gdyby te trzy-cztery lata wcześniej, gdy przylatywałem z powrotem, było tak, jak jest teraz, to prawdopodobnie nie podjąłbym takiej decyzji o powrocie.

Dobra zmiana?

Na ten temat nie chcę się więcej wypowiadać. W dobrej zmianie widzę to, co jest najgorsze. I niech to wystarczy.

Gdzie dziś jest Pana dom?


W Polsce miałem dom, to sprzedałem. Teraz tu w Olsztynie mam mieszkanie. I jeden dom w Nowym Jorku, bo drugi też sprzedałem.

A "dom" w sensie mentalnym? Nie jest Pan trochę zagubiony?

Jestem. Żyję trochę w takiej rozterce, bo z jednej strony Stany, z drugiej Polska.

53 lata w Polsce, 25 za granicą, teraz znów w Polsce. Z czego jest Pan najbardziej dumny?

Chyba z tego, że w tamtych latach udało mi się z Polski wyjechać i znaleźć się w Nowym Jorku. Tam odnalazłem siebie. Mogłem być i robić to, co chciałem.