Przez rok nie kupowała żadnych nowych ubrań. "Dwie pary dżinsów wystarczą"
Jak za jednym zamachem zaoszczędzić pieniądze, mieć porządek w szafie, poczuć się dobrze i pomóc środowisku? Nie kupować nowych ubrań. Tak zrobiła Agata Bloswick, która w 2018 r. nie kupiła żadnej sztuki odzieży. Wbrew pozorom to wcale nie jest aż tak trudne. No może pomijając kwestię... bielizny.
Ubrania nas przytłaczają, ale to nic w porównaniu z tym, co robią ze środowiskiem. To może nie mieścić się nam w głowie, ale przemysł odzieżowy jest drugim najbardziej szkodliwym przemysłem po... przemyśle naftowym.
Dlaczego? Powodów jest prawie tak dużo, ile ubrań w przeciętnej szafie. Przy produkcji ubrań emituje się aż 1,2 mld ton gazów cieplarnianych, czyli więcej niż w transporcie lotniczym i wodnym razem. Do tego na polach bawełny stosuje się toksyczne środki ochrony roślin, przy produkcji tkanin – różnego rodzaju chemikalia, a przy farbowaniu – sztuczne barwniki. A to wszystko w większości trafia do wody lub gleby.
Kiedy ubrania są już gotowe, na pokładach statków napędzanym paliwem słabej jakości trafiają do poszczególnych krajów. A dalej wcale nie jest lepiej.
Ubrania z sieciówki szybko się zniszczą i trafią na ciągle rosnące, niekończące się góry śmieci. Większość odzieży nie jest bowiem ponownie przetwarzana, co jest kolejną złą wiadomością, bo wykonane z ropy naftowej poliester, poliamid czy akryl są źródłem mikroplastiku w morzach i oceanach. Spalanie oczywiście środowisku również nie pomaga.
Nie mówiąc już o wykorzystywaniu dzieci w Indiach i Bangladeszu do szycia t-shirtów, które założymy raz.
Co więc zrobić, kiedy ubrania nas przytłaczają i czujemy, że stajemy się ich niewolnikami? A przy okazji pomóc środowisku? Można tak jak Agata Bloswick podjąć wyzwanie, aby przez co najmniej rok nie kupować żadnych nowych ubrań. Co wcale nie oznacza, że musimy chodzić w starych "szmatach".
A rezultaty mogą zadziwić, o czym Agata mówi w rozmowie z naTemat.
Lubisz ubrania?
Od zawsze miałam poczucie, że nie dogaduję się z ubraniami, źle się w nich czuję albo nie jestem wystarczająco dobrze ubrana. A to coś źle leżało, a to wyglądało w domu gorzej niż w sklepie, a to było za mało eleganckie "jak na mój wiek". Zawsze miałam też tak zwane "buyer’s remorse", czyli wyrzuty sumienia po zakupie kolejnej sztuki odzieży. Wydałam na nią pieniądze, a ona wisiała bez sensu w szafie, bo wcale jej nie nosiłam.
Stąd pomysł, żeby nie kupować przez rok nowych ubrań?
Mniej więcej. Pod koniec ubiegłego roku wyjeżdżałam na miesiąc i spakowałam całą walizkę ubrań. Kiedy ją zamknęłam, zobaczyłam, że w dalszym ciągu mam pełną szafę, co oznaczało, że albo spakowałam za mało rzeczy, albo mam tych ubrań po prostu za dużo. Na wyjeździe okazało się, że da się spokojnie przeżyć 30 dni z kilkoma rzeczami, które kilka razy się upierze. Zaczęłam więc poważnie myśleć o zawartości swojej szafy. W końcu postanowiłam, że przestanę kupować ubrania i przy okazji zobaczę, czego używam, a czego nie. Reszty się pozbędę. I tak zaczął się mój challenge.
Było trudno?
Nigdy nie byłam osobą, która co tydzień biegała do sklepu i kupowała nowe ubrania, więc celem tego wyzwania nie było wyleczenie się z zakupoholizmu. Nie było więc bardzo ciężko, ale były trudności. Mimo że wydawało mi się, że nie jestem napędzana komercją i nie kupuję aż tak dużo, to jednak na początku trudno było mi wyzbyć się odruchu kupowania nowej rzeczy, kiedy coś mi się przetarło lub zużyło. Wydawało mi się bowiem, że skoro wcześniej miałam siedem par spodni, to widocznie ich wszystkich potrzebowałam. Postanowiłam jednak, że zamiast biec do sklepu i rezygnować z wyzwania, chwilę poczekam i zobaczę co się stanie. Bo może wcale nie potrzebuję kolejnych spodni w zastępstwie tych przetartych?
I rzeczywiście ich nie potrzebowałaś?
Okazało się, że mimo że sukcesywnie pozbywałam się rzeczy, nigdy nie było tak, że w ogóle nie mam czego na siebie włożyć. Za optymalną ilość dżinsów uznałam w końcu dwie pary, ewentualnie trzy, z czego jedna para jest "po domu" czy do ogrodu. Najtrudniej było jednak z bielizną. Mimo że okazało się, że mam jej w komodzie tyle, że spokojnie można wytrwać dwa tygodnie bez żadnego prania, to ona niszczy się najszybciej, a nie bardzo wiedziałam, jak zdobyć ją z drugiej ręki. Końcówka roku była więc dramatyczna (śmiech). Mój mąż śmiał się, że może Mikołaj powinien przyjść na już początku grudnia z nowymi figami i skarpetkami, ale byliśmy twardzi i dotrwaliśmy.
A co z innymi ubraniami? Wystarczały?
Okazało się, że miałam bardzo dużo ubrań "aspiracyjnych", czyli takich, które kupowałam, bo aspirowałam do jakiejś roli. Jestem dyrektorką w firmie farmaceutycznej, więc dominuje przekonaniu, że osoba na takim stanowisku powinna "umieć się ubrać". Ale prawda jest taka, że najczęściej pracuję z domu, często wyjeżdżam na 3-4 dni i spokojnie jestem w stanie skompletować te cztery eleganckie garnitury. Tak naprawdę moim ulubionym zestawem jest jednak ta sama sukienka i ten sam kardigan. Może nie potrzebuję więc sześciu zestawów sukienka-kardigan, skoro i tak zawsze założę ten sam. Teraz mam jedną granatową sukienkę i dwa kardigany, bo jeden udało mi się wymienić za kilogram pomidorów: czerwony i różowy (śmiech). Więc mimo że sukienka jest taka sama, zupełnie inaczej wyglądam.
A jeśli niszczyła Ci się ostatnia koszula? Co wtedy?
W pierwszym rzucie nosiłam to, co miałam. Ale kiedy podarłam ostatnią parę dżinsów i została mi jedna, wpadłam w lekką panikę, bo przecież miałam nic nie kupować. Pomyślałam, że może pójdę do lumpeksu, żeby kupić coś z drugiej ręki, ale nigdy nie odnajdywałam się w sklepach z używaną odzieżą. Porozmawiałam jednak z koleżanką, która niedawno się przeprowadziła, nie miała jeszcze szafy i mnóstwo ubrań – w większość z nich nie wchodziła, bo była po ciąży – leżało u niej luzem. Zapytała mnie więc, czy może mam ochotę je obejrzeć. A nuż coś z tego będzie mi pasowało.
I pasowało?
Przyszłam do jej domu z dżemami domowej roboty dla dzieci, a wyszłam z dwiema parami spodni i kilkoma bluzkami, których szukania nie miałam w planie. Miałam więc nowe ubrania na kolejny rok, a koleżanka pozbyła się ciuchów, które i tak by wyrzuciła lub przerobiła na szmaty.
Czyli jeśli nie kupuje się ubrań, można je zawsze brać z drugiej ręki?
Tak, są grupy na Facebooku, na którym ludzie wymieniają się ubraniami, sprzedaże garażowe, różnego rodzaju eventy. Czasem to wymiana bluzki za kilo pomidorów, a czasem "transakcja" typu „ja ci dam bluzkę, a ty mi koszulę”. Nawet jeśli ubiór nie jest nowy, to jest nowy dla mnie, więc emocje z tym związane są prawie identyczne jak przy zakupie ubrania w sklepie.
Czyli generalnie każdy jest zadowolony?
Tak, ja czułam ulgę, bo nie wyrzucałam ubrania, a ktoś czuł ulgę w portfelu, bo nie kupował nic nowego. Do tego przemysł modowy jest niesamowicie szkodliwy. Co roku generuje mnóstwo odpadów, a te ubrania muszą przejść długą drogę przez świat, żeby trafić do nas do Polski. Trzeba więc próbować to wyeliminować.
Czyli podczas wyzwania kierowałaś się filozofią zero waste [ang. brak śmieci – red.]?
Zero waste skupia się na tym, co wychodzi od nas z domu do śmietnika. Jednak trudno jest bardziej ograniczyć nasze odpadki, jeśli nie skupimy się również na tym, co do naszego domu wchodzi. Zajmuję się zero waste już od trzech lat, próbuję wdrażać tę filozofię do wielu aspektów życia. Szafa była tym ostatnim, ale największym bastionem. Czułam, że mam nadmiar ubrań w szafie, ale mówiłam sobie, że „szkoda coś wyrzucić”, skoro wydałam na to kilkaset złotych. Mimo że przecież wiedziałam, że nigdy tego nie założę. Odkrycie handlu wymiennego i odkrycie, że to, co mi się nie przyda, może się przydać komuś innemu, pomogło mi pozbyć się wyrzutów sumienia. Taki challenge jest więc zdecydowanie zgodny z filozofią zero waste.
Nauczyłaś się czegoś o sobie podczas tego roku bez kupowania ubrań?
Poznałam samą siebie, zobaczyłam, jak jestem zaprogramowana, czego naprawdę potrzebuję, jeśli chodzi o odzież. Takie wyzwanie pokazuje też, w jakich sytuacjach kupujemy ubrania. Są bowiem ludzie, którzy mają gorszy dzień i jedzą czekoladę oraz ci, którzy idą na zakupy. To daje dużo do myślenia.
I pokazuje, że do szczęścia wcale dużo nie potrzeba?
Wystarczy mieć kilka zestawów rotacyjnych, na przykład pięć, jeśli pracujemy od poniedziałku do piątku. Nie potrzebujemy 40 bluzek i 15 par spodni, ważne żeby było nam wygodnie. Na początku myślałam, że kiedy będę często nosić to samo, ktoś będzie się śmiał, skrytykuje mnie lub pomyśli, że nie stać mnie na nowe ubrania. Tak naprawdę nikt jednak na to nie zwraca uwagi. Każdy skupia się na tym, żeby samemu dobrze wyglądać, a nie zastanawia się, czy może przypadkiem trzy tygodnie temu nie miałam na sobie tej samej sukienki. To mi pokazało, że te wszystkie nasze dylematy modowe są zwykle tylko w naszej głowie.
Czujesz się teraz lepiej?
Zrobienie minimalnej garderoby z garderoby maksymalnej pozwala pozbyć się balastu, daje odetchnąć. To było dla mnie orzeźwiające. Ten rok pokazał mi, że trzeba głęboko pogrzebać. Każdy ma tyle rzeczy, że nie musimy wcale kupować nowych. Większość z nich jest tylko głęboka zagrzebana.