Tam co 40 minut umiera pobita kobieta. Dwa lata temu złagodzono prawo ws. przemocy domowej
W Rosji co 40 minut umiera kobieta pobita przez męża lub bliską osobę – takie statystyki mrożą krew w żyłach. Mówią też o tym, że przemoc obecna jest w jednej czwartej rosyjskich rodzin, a co roku z jej powodu umiera 14 tys. kobiet. Zapowiedź, że Putin zamierza złagodzić kary dla oprawców wywołała wstrząs i protesty feministek, ale nikt ich nie słuchał. Takie prawo działa już od 2 lat. "PiS czerpie z dobrych wzorców" – szydzą dziś Polacy.
"To zbliży nas do takiego poziomu tolerancji przemocy w rodzinie, jaki jest w putinowskiej Rosji", "Pisowcy wzorują się na Rosji", Taki przepis w 2017 wprowadziła do swojego prawa Rosja", "Przepisy rodem z Rosji Putina" – komentują Polacy.
"Prawo powinno wspierać tradycję"
Ustawa, którą Władimir Putin podpisał na początku ubiegłego roku, miała "wzmocnić rosyjską rodzinę" poprzez usunięcie przemocy domowej z kodeksu karnego. Cały świat grzmiał wtedy z oburzenia, że Rosja depenalizuje przemoc, gdy okazało się, że sprawca znęcania się nad rodziną będzie mógł mieć postawione zarzuty dopiero wtedy, gdy zdarzy się to dopiero co najmniej drugi raz w ciągu roku.
– W tradycyjnej, rosyjskiej rodzinie, relacja między dzieckiem i rodzicem, jest zbudowana na autorytecie rodzica. Jego postawę zaś, stanowi siła. Prawo powinno wspierać tradycję – broniła ustawy w parlamencie Jelena Mizulina, ultrakonserwatywna szefowa Komisji ds. Kobiet, Dzieci i Rodziny.
Od tamtej pory minęły już niemal dwa lata. Co tak drakońskie prawo zmieniło w Rosji? Widać to już w statystykach. W 2016 roku w całym kraju było ponad 65 tys. zgłoszonych przypadków przemocy domowej. W 2017 – o 30 tys. mniej. I to wcale nie dlatego, że przemoc w rodzinie zaczęła znikać.
Organizacja Human Rights Watch opublikowała niedawno raport na ten temat. Można powiedzieć – oby nigdy podobne prawo nie dotarło do Polski.
Raport HRW zaczyna się od opowieści 33-letniej Lisy, przedszkolanki z Pskowa, którą partner tłukł każdego dnia, wbijał nóż pod paznokcie, walił w głowę drewnianym stołkiem i oddawał mocz na jej twarz. Bił i upokarzał ją oraz jej 5-letniego syna przez rok. Zaryzykowała i wyprowadziła się. Zaczął ich nachodzić. Gdy wzywała policję, odmawiali przyjęcia zgłoszenia, twierdząc, że to sprawy rodzinne.
Raz zaatakował ją przed domem, zabrał jej klucze. Wezwała policję a on śmiał się jej w twarz: "Nic mi nie zrobią". Gdy policja przyjechała, usłyszała: "W czym problem? Wygląda na normalnego, młodego człowieka. Jeśli ma pani problem z kluczami, proszę zmienić zamki".
Raport HRW jest o tym, jak kobiety nie są chronione przed oprawcami. I jak nowe prawo śmieje im się w twarz. Jest w nim wiele podobnych historii – oparto go na rozmowach z 69 kobietami. Czytamy, że w tym kraju przemocy w rodzinie choć raz w życiu doświadczyła co piąta kobieta. A około 60-70 procent nie zgłasza takich przypadków na policję. – Ofiary przemocy domowej w Rosji są często kompletnie pozostawione same sobie. Obecne prawo nie chroni ich, gdy wpadają w spiralę powtarzającej się przemocy. Nie mają do kogo się zwrócić – oceniła Julia Gorbunowa, rosyjska ekspertka w HRW.
W raporcie czytamy też, że sądy i policja nie stoją po stronie ofiar. Raczej radzą pogodzić się ze swoimi oprawcami, by ich nie prowokować.
"Sygnał, że mogą bić żony"
To wszystko, co dzieje się w Rosji wokół przemocy domowej, magazyn Foreign Policy podsumował tak: "Przemoc wobec kobiet, fizyczna i psychiczna, nie jest uważana za problem. Podczas gdy upokorzenie mężczyzny – lub sugestia, że kobiety i mężczyźni są równie – jest uważana za obelgę".
Tu pojawia się opowieść 38-letniej prawniczki Iriny Petrakowej. Ona też uciekła od męża, przeprowadziła się, on ją nachodził. Jeszcze przed wejściem ustawy w życie, zgłosiła 23 przypadki pobicia. Dostał karę 120 godzin prac społecznych za dwa przypadku, którą i tak przerwało nowe prawo.
Również jej zdaniem ono tylko nasili przemoc. "Kobieta pisze skargę, jej mąż otrzymuje karę, którą opłaca z ich wspólnego konta. Tracą pieniądze, on się wścieka i znów ją bije. Tak dokładnie było z moim mężem, gdy ja składałam skargi" – czytamy.
I koło się zamyka. Pod warunkiem, że sprawa w ogóle zostanie zgłoszona. Podobno decyduje się na to tylko około 10 procent. Pozostałe albo się boją, albo widzą, że to i tak nie ma sensu.