"Ten kraj jest trochę jak Big Brother". Polki żyjące w Norwegii opowiadają, dlaczego tam nic nie da się ukryć

Aneta Olender
Kiedy decydujesz się na życie w Norwegii, musisz mieć świadomość, że tam bardzo patrzy się rodzicom na ręce. Dziecko jest najważniejsze, a to, co my nazwalibyśmy donoszeniem, przez Norwegów jest odbierane jako obywatelski obowiązek i troskę o dobro najmłodszych. Mimo wszystko, ci, którzy decydują się na przeprowadzkę do tego kraju, drżą na dźwięk słowa Barnevernet.
Polacy, którzy wybierają się do Norwegii, boją się Urzędu ds. Dzieci Barnevernet Fot. Franciszek Mazur / Agencja Gazeta
– Ostatnio mam bardzo dużo pracy. Zgłasza się do mnie zdecydowanie więcej osób niż zwykle. Polacy, którzy mieszkają w Norwegii przestraszyli się informacji o wydaleniu polskiego konsula z Oslo – tak rozmowę z naTemat rozpoczyna Dorota Korzeniecka, która ułatwia rodakom kontakty z Barnevernet.

Władze Norwegii uznały działania Sławomira Kowalskiego za niedopuszczalne, a jego samego, za persona non grata. Polski konsul jest tam niepożądany w związku z zaangażowaniem w konflikty między polskimi rodzinami a właśnie urzędnikami z Barnevernet.

Dyplomatyczny spór zaognił się, kiedy konsul zainterweniował w jednym z przypadków odebrania dzieci. Kiedy przyjechał z rodzicami do miejsca, gdzie przebywały tymczasowo, urzędnicy odmówili widzenia, a na miejsce wezwali policję, ponieważ twierdzili, że Kowalski był agresywny. Policja wypchnęła konsula z placówki.


Trzeba się dostosować
Norweskiego urzędu zajmującego się ochroną praw dzieci boi się wielu rodziców. Jeszcze przed wyjazdem z Polski sen z powiek spędzają im lektury wpisów na forach internetowych czy artykułów, w których opisane są przypadki odbierania dzieci "za nic". Czy tak jest rzeczywiście, zapytaliśmy Polki, które zdecydowały się wychowywać swoje dzieci w Norwegii.

Zgodnie przyznają, że tamta rzeczywistość jest zupełnie inna, niż to, co zapamiętały ze swoich rodzinnych domów, ale Norwegia to nie kraj, w którym życie jest horrorem. Trzeba się po prostu dostosować do zasad funkcjonowania w miejscu, w którym jesteśmy niejako gośćmi.

Kinga w małej norweskiej miejscowości mieszka od 4 lat. Kiedy pakowała rzeczy swoje i swojego syna do walizki, jeszcze przed przeprowadzką, miała w głowie mętlik. Bała się, a właściwie jak przyznaje, była spanikowana. Oczywiście czytała wiele opinii, zwłaszcza tych rodziców, którzy musieli walczyć o swoje dzieci z Barnevernet.

W internecie można znaleźć wszystko, można też jednak znaleźć mnóstwo legend, takich jak np. popyt na blond dzieci w Norwegii. Szybko przekonała się jednak, że aż tak źle nie jest, ale zaczęła też uczyć się zasad, zgodnie z którymi żyją Norwegowie. Jedną z najważniejszych jest właśnie podejście do dzieci.

– Tutaj dzieci są najważniejsze. Wszystko powinno być jak z obrazka. Kiedy odbiera się dziecko z przedszkola, to chyba każdy, czy ma gorszy, czy lepszy dzień, przykleja na twarz uśmiech. Nie powinno się dawać powodów do jakichkolwiek podejrzeń, że coś jest nie tak – przyznaje Kinga.

W Norwegii nie ma miejsca na nerwowe reakcje. Kiedy dziecko płacze w centrum handlowym, to płacze aż przestanie. Może krzyczeć, awanturować się, a rodzice cierpliwie czekają aż mu przejdzie. Inny obrazek trudno byłoby zobaczyć. Inny, czyli cokolwiek, co choć trochę odbiegałoby od normy np. próby uspokajania dziecka na siłę. Mogłyby to skończyć się bardzo nieprzyjemnie, choćby interwencją.

Złe emocje nie są mile widziane. Kinga ma z tyłu głowy to, że musi się bardziej kontrolować, ale nie jest z tego powodu sfrustrowana. Wie, że zdecydowała się na życie w innym kraju, dlatego musi zaakceptować jego warunki.

– To jest norweski sposób wychowania. Dziecko to nie jest twoja własność, musisz je szanować i traktować jak równego sobie – podkreśla.

Rozmówczyni naTemat dodaje też, że to, do czego trzeba przywyknąć, to fakt, że w Norwegii wszyscy wiedzą co się dookoła dzieje.

Stały monitoring
Te słowa potwierdza Martyna. Chociaż w Norwegii mieszka od kiedy skończyła 3 lata, to ponieważ jest Polką, wielu Norwegów (zwłaszcza tych starszych) zawsze będzie przyglądać jej się uważanej. Tak było też wtedy, kiedy urodziła syna.

– Mój synek płakał w nocy, a że mieszkam w szeregowcu, to sąsiedzi musieli to słyszeć. Rano do drzwi zapukała jedna z sąsiadek, co ciekawe nie ta zza ściany, tylko mieszkająca po drugiej stronie ulicy i pytała, co się stało, dlaczego dziecko płakało, czy na pewno sobie radzę i czy dobrze się nim opiekuję – wspomina Martyna.

Kiedy zapytałam Martyny, trochę z przekąsem, czy norweskie dzieci nie płaczą, odpowiedziała, że w Norwegii nawet psy nie szczekają. Jeśli któryś się na to odważy, to właściciel zaraz zabiera go do domu. Ma być cicho i ma być porządek, a zgłaszanie wszelkich odstępstw od normy nie jest donoszeniem.

– To jest obywatelski obowiązek. Jeżeli mam kota i ktoś zobaczy, że mnie nie ma np. przez dwa czy trzy dni, a zwierzę chodzi po podwórku, to ten ktoś zgłosi to do odpowiedniego urzędu i mogę dostać karę do 10 tys. koron za to, że zostawiłam kota bez opieki – opisuje.

Z kolei Kinga przywołuje sytuacje, kiedy jej znajoma chciała odwieźć starszego syna do szkoły (młodszy postanowił na lekcje pojechać rowerem). W pewnym momencie sąsiad wyszedł na środek drogi i zatrzymał auto, zajrzał do środka i dopytywał, gdzie jest drugi syn.

– Norwegia jest takim państwem trochę jak Big Brother... Ludzie naprawdę wszystko o sobie wiedzą, wiedzą kiedy kupujesz alkohol, gdzie i ile go kupujesz – podkreśla Kinga.
Już dzieci w przedszkolu znają swoje prawaFot. Przemysław Skrzydło
Szkoła jak z obrazka
Przedszkole i szkoła w Norwegii to zupełnie osobna historia. Opiekunkom nie umknie najmniejszy drobiazg związany z dzieckiem i tu pojawia się kolejny przykład. W przedszkolu dzieci muszą mieć kombinezony na jesień, zimę i wiosnę. Kiedy jedna z mam zapomniała go przynieść, starsza przedszkolanka nie mogła zrozumieć, jak można było się tak zachować, dlatego sprawę chciała zgłosić konkretnym instytucjom.

Kiedy syn Kingi był w przedszkolu zmęczony i marudny, ponieważ w nocy wrócili z podróży, przedszkolanka zabrała matkę na rozmowę, aby wypytać, czy aby na pewno wszystko w ich domu jest tak, jak być powinno. Podobne historie można bez problemu wyliczać.

– Byliśmy na bilansie 2-latka. Lekarka wypytywała, czy mamy z mężem pracę, jak nam się żyje, czy może zadzwonić do przedszkola i dowiedzieć się czegoś więcej o nas. Nie mogła też zrozumieć, że mój syn nie lubi mleka i mięsa. Tym była bardzo zaniepokojona i nie reagowała na żadne moje tłumaczenie – podkreśla Kinga.

Dorota pamięta jaka afera rozpętała się po tym, gdy jej mąż zapomniał zrobić ich dziecku kanapek do szkoły. Od razu był telefon i prośba o wyjaśnienia. Później nauczyciele przez kilka miesięcy na zebraniach przypominali rodzicom o tym, że ich syn musi jeść.

Samodzielne dziecko
W Norwegii od małego uczy się samodzielności. Mamy, które z nami rozmawiały, opowiadają, że w przedszkolach, do których zaprowadzają swoje dzieci, nie ma cateringów czy kuchni. Przedszkolaki chodzą na zakupy z opiekunami i sami przygotowują sobie posiłki.

Najważniejsze jest jednak to, że dzieci wiedzą, jakie mają prawa. Mają świadomość, że nikt nie może na nich krzyknąć ani podnieść ręki. Wiedzą, że to jest coś złego.

– Norwegowie mają to zakodowane, że tak się nie traktuje dzieci. Oni nie byli inaczej traktowani, więc mają dobry przykład i taki schemat działania w głowie. Tutaj z dziećmi się rozmawia, tutaj się wszystko tłumaczy, ale dziecko może też popełniać błędy. Jak się przewróci, to ma wstać i iść dalej – mówi Martyna.

Jednak nie tak sielankowo
Czy to poukładane życie może coś zburzyć? Wielu rodziców obawia się, że tak. Zainteresowanie Urzędu ds. Dzieci, czyli Barnevernet.

– Kiedy rodzice wyjmują ze skrzynki list, że są wezwani na spotkanie z BV, to jest od razu panika. Chcą się pakować i wyjeżdżać, ponieważ dużo się naczytali w internecie opowieści o odbieraniu dzieci i są przekonani, że pewnie jest już szykowana rodzina zastępcza – mówi Dorota Korzeniecka, która od lat pomaga rodzinom w kontaktach z Barnevernet.

Dorota Korzeniecka podkreśla jednak, że to, co można znaleźć w sieci, to zwłaszcza komentarze tych osób, które są poszkodowane przez urząd. Jednak jej zdaniem, nawet jeśli ktoś miałby coś za uszami, nigdy się do tego nie przyzna publicznie, a BV zawsze będzie dla takiej osoby złą stroną.

Dodaje oczywiście, że nie ulega wątpliwości, iż Barnevernet popełnia wiele błędów, z których urząd ten nie musi się nigdy tłumaczyć. Zasłaniają się klauzulą poufności. Ona sama musiała przed laty pod okiem urzędników przechodzić procedurę wyjaśniającą.

Nasza rozmówczyni miała do czynienia z ponad setką rodzin, które przeprowadziła przez badanie BV i rodziny te nadal mieszkają w Norwegii. Wracając jednak do wezwania, w takim liście nie ma informacji o tym, czego dotyczyć ma rozmowa z rodzicami i co jest problemem, dlatego rodziny są przerażone.

– Kiedyś pracowałam z rodziną, która musiała tłumaczyć się urzędnikom, ponieważ ich dziecko źle zrozumiało pytanie nauczycielki. Ta zapytała, czy jest bite, a chłopiec myślał, że pytanie dotyczy jedzenia… – opowiada.

Jej zdaniem, jeżeli rodzic nie ma sobie nic do zarzucenia, to nie ma powodu do tego, aby pakować się i uciekać. Barnevernet przedstawia plan działania. Odwiedza szkołę, przedszkole, rozmawia z dzieckiem, pracownicy obserwują także rodzinę w domu. Te wizyty domowe zazwyczaj kończą się pozytywnie. Wszystko jest później podsumowywane i jeśli jest dobrze, to sprawa jest zamknięta.

– Norwegia to państwo opiekuńcze, ale jeśli ktoś coś daje, to oczekuje czegoś w zamian, i to właśnie są te zasady – podsumowuje.