Bosacki: Konferencja o Iranie wyszła gorzej niż ktokolwiek myślał. Największa kompromitacja od 1989

Marcin Bosacki
senator RP, wiceprzewodniczący senackiej Komisji Spraw Zagranicznych i Unii Europejskiej, ambasador RP w Kanadzie w latach 2013-2016
Było gorzej niż ktokolwiek myślał. Konferencja bliskowschodnia była największą kompromitacją polskiej polityki zagranicznej od 1989 roku oraz symbolem 3,5 roku polityki PiS. Polityki słabości przykrywanej picem. Polityki, która nawet nie próbuje realizować interesów narodowych.
Marcin Bosacki: Konferencja o Iranie wyszła gorzej niż ktokolwiek myślał. Największa kompromitacja od 1989. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Pomijając komediowe obwołanie Polski "mocarstwem" przez pana Sasina, komentarze broniące konferencji w Warszawie nie skupiają się na tym, co Polska na niej zyskała (bo nic), tylko na tym, że "mogło być przecież gorzej".

Że konferencja, owszem, podzieliła USA i UE, ale "mogła przecież podzielić bardziej". Tak, wiceprezydent USA wytykał palcami i wzywał do porządku UE, Niemcy, Francję i Wielką Brytanię, ale przecież mógł pogrozić mocniej. Owszem, dwie trzecie państw Unii nie przysłało swych ministrów, ale przecież nikt oficjalnie nie ogłosił, dlaczego...


Że, owszem, główni goście (gospodarze?) z Ameryki i Izraela na każdym kroku podkreślali antyirański charakter konferencji, a Polska tego nie chciała, ale za to "w deklaracji końcowej nie ma potępienia Iranu" - jakby ten bezpłciowy dokument miał jakiekolwiek znaczenie.

Że, co prawda, szef dyplomacji USA zażądał publicznie od Polski restytucji mienia pożydowskiego (sprawy załatwionej z Ameryką w latach 60.!), ale przecież mógł zażądać na piśmie...

Zwolennicy tezy "nie było tak źle" dowodzą też, że premier Izraela Netanjahu nie powiedział jednak "Polacy kolaborowali z Niemcami w zabijaniu Żydów", a jedynie, że "współpracowali". Co za różnica? Gdyby powiedział, że "niektórzy Polacy", byłoby wiadomo, że prowokować w Warszawie nie chce. Ale chciał. Wykorzystał Polskę jako kolejny przystanek na finiszu swej kampanii wyborczej.

I tak dalej...

Zgadzając się na konferencję, rząd PiS, szef MSZ, premier, prezydent, no i prezes, zostali przekonani prostym: "Ameryka prosi, przyjedzie pół świata, będzie fajny obrazek". Nikt nie zadał podstawowych pytań: "Po co?" "Co Polska będzie z tego miała?"

Amerykanie z ekipy Trumpa wiedzieli: chcieli, po pierwsze, wywrzeć jakiś nacisk na Iran pokazując antyirańską koalicje arabsko-europejsko-amerykańską. I chcieli pomóc Benjaminowi Netanjahu i Izraelowi.

Sam Netanjahu też wiedział, po co jedzie do Warszawy: pogrozić Teheranowi, ale i pokazać trochę twardości Polsce, bo to się na wyborczym szlaku w Izraelu sprzedaje.

A czego, do cholery, chciała Polska?

Tego nikt nie wie. Konferencja antyirańska pokazała uwiąd państwa w sferze koncepcji. Ale też na poziomie realizacji, rzemiosła. W swym przemówieniu Mateusz Morawiecki zaskoczonym gościom długo tłumaczył, jakie to szczęście, że mogą w Warszawie ujrzeć śnieg – gdy śniegu w stolicy od tygodnia już nie było...

To mówi nam nie tylko, że pan Morawiecki nawet nie spogląda za okna swej limuzyny. Ważniejsze, że nikt ze współpracowników fatalnego, ale jednak premiera, po napisaniu wiele dni wcześniej tego tekstu, nie poczuł się w obowiązku choćby go sprawdzić, narażając RP na śmieszność.

Poważniejszy przykład państwa w rozsypce: gdy w świat poszły słowa Netanjahu o polskim udziale w Holokauście, Andrzej Duda, niesamodzielny, ale jednak Prezydent RP, zatweetował, że "w obecnej atmosferze" lepiej odwołać szczyt Wyszehradu w Izraelu.

Kilka godzin później jego własny minister Szczerski zdezawuował te słowa, mówiąc, że wyjaśnienia Izraela są wystarczające. Po kolejnych paru godzinach polityk PiS, wiceminister MSZ Szynkowski-Sęk, wygłosił wersję trzecią. Że od Izraela domagamy się wyjaśnień, ale w sprawie szczytu Wyszehradu decyzji długo nie było. W niedzielę, po kilku kolejnych zwrotach, premier Morawiecki ogłosił, że do Izraela jednak nie jedzie.

Państwo chaosu. Państwo, przepraszam, skundlone.

W wyższych strukturach Państwa, po trzech latach PiS, nie ma już prawie ludzi z wiedzą i kręgosłupem. Awansują, po parę szczebli naraz, byli pracownicy Srebrnej albo absolwenci uczelni Rydzyka.

Polityczni dysponenci mają charaktery kapciowych, dla których np. w polityce zagranicznej celem jest sama obecność w jednym pokoju z wysłannikami Wielkiego Brata (jak wiadomo, zdarza się im też czekać przed windą).

Kapciowi udają, że ostrzy są wobec przebrzydłej Unii. Ale to bzdura. PiS chodzi na udry z UE tylko w obronie własnego interesu, np. by Unia nie wtrącała się w upartyjnianie sądów. W sprawach ważnych dla Polski PiS jest tak samo miękki wobec USA, jak w UE. To PiS przegrał (za PO wygraną) kwestię pracowników delegowanych, przegrywa dziesiątki miliardów w następnym budżecie Unii, ostatnio podkulił ogon i przegrał sprawę rurociągu Nord Stream II.
Polska potrzebuje zmiany wszędzie – ale w polityce zagranicznej zwłaszcza. Kompleksiarzy i amatorów trzeba zastąpić ludźmi, którzy szanują własne Państwo.

By takie konferencje już się nigdy nie powtórzyły. W polityce, jak w sporcie, biznesie i życiu, nie chodzi o to, by mniej przegrać. Idzie o to, by wygrać. Zwłaszcza w polityce międzynarodowej.

Marcin Bosacki, były ambasador RP w Kanadzie i rzecznik MSZ