"Nasi artyści zapełniają kluby na całym świecie". Legendarny muzyk wyjaśnia fenomen polskiego jazzu [wywiad]

Michał Jośko
Skąd wziął się fenomen polskiego jazzu i dlaczego nasi artyści od dawna cieszą się sławą i uznaniem na całym świecie? Czy tej muzyki słuchają wyłącznie starsi ludzie? Postanowiłem zapytać o to Janusza Grzywacza, lidera zespołu Laboratorium, czyli grupy kultowej od niemal pięciu dekad – nie tylko nad Wisłą (gdzie zdobyła pierwsze miejsce w rankingu Jazz Top 2018). Dziś czas na konwersację z Januszem Grzywaczem, liderem zespołu Laboratorium, który
Janusz Grzywacz (na pierwszym planie) poskramia klawisze firmy Moog Fot. Marek J. Śmietański/ Facebook.com/laboratoriumofficial
Jazz to – oprócz ekstremalnego metalu – jedyny muzyczny towar eksportowy, którym Polska podbija świat. Nie chodzi wyłącznie o "starą gwardię", przecież kariery za granicą robią także artyści tacy jak Możdżer, Bałdych czy Obara. Z czego to wynika?

Rzeczywiście, Polacy wydają płyty w zachodnich wytwórniach, grają światowe trasy, zapełniają kluby jazzowe w Stanach Zjednoczonych, Azji, Nowej Zelandii czy Australii. Zaczęło się to wiele dekad temu, a powód był prosty: festiwale na całym świecie zawsze kochały Polaków, bo wnosili pewną świeżość i nieprzewidywalność.


I nie chodzi tu wyłącznie o elementy polskiej muzyki ludowej, które nasi artyści przemycali do swojej twórczości, jak chociażby kujawiaki Zbigniewa Namysłowskiego, albo oberek na jazzowo, którym Michał Urbaniak zawojował Amerykę. Dzięki niemu tamtejsza świetna sekcja rytmiczna miała okazję pograć na 3/4, co nie od razu przypadło im do gustu, ale dało w rezultacie znakomitą nową jakość.
Zespół Laboratorium ze swoją menago Alicją Perkowską. Janusz Grzywacz drugi od lewejFot. Grzegorz Grzyb
Świat jednak pokochał i zaczął szanować Polaków nie za idealne odtwarzanie standardów jazzowych, perfekcyjne naśladowanie Coltrane'a albo Hankocka. Po prostu nie robiliśmy muzyki "oczywistej", oferowaliśmy coś, co naprawdę zaskakiwało.

W przypadku zespołu Laboratorium było to brzmienie, rytm i szalone improwizacje. Chodziło o przekucie minusów w plusy, sukces po części wynikł z… braku naszych muzycznych umiejętności. W latach 70., gdy zaczynaliśmy karierę, nie byliśmy gruntownie wykształceni muzycznie i czasem nie wiedzieliśmy, że czegoś nie można, graliśmy swoje.

Była to na początku muzyka bardziej sonorystyczna niż wirtuozerska, operowaliśmy dźwiękiem, barwą, emocją. Z biegiem lat to się oczywiście zmieniało, ale wówczas nikt z nas nie myślał o tym, żeby podbijać świat, a pomimo to mieliśmy "branie". Dlaczego? Okazało się, że jesteśmy pierwszą kapelą w Europie, która grała mocniejsze groove'y rytmiczne z jazzowymi improwizacjami. 

To droga, którą – jeżeli mówić o Stanach Zjednoczonych – poszli chociażby Miles Davis i Chick Corea. Wówczas nazywało się jazz rockiem, natomiast my żartobliwie określamy to pół-jazzem.

Laboratorium zadebiutowało w roku 1971, a kilka lat później niosło kaganek muzycznej oświaty po świecie, włączając naprawdę egzotyczne rejony…

Tak, tutaj nasuwa się Jazz Yatra, czyli pierwszy festiwal jazzowy w Indiach. W roku 1978 ruszyliśmy tam polską ekipą, w skład której wchodzili również Czesław Niemen i wspominany Zbyszek Namysłowski. Wspaniałe wydarzenie!

Występowali tam najwięksi jazzmani na świecie i wszyscy graliśmy charytatywnie – był to taki gest ze strony jazzu amerykańskiego i europejskiego wobec Hindusów. Doświadczyliśmy tam niebywałego, "vipowskiego" wręcz luksusu, ale dostrzegaliśmy też bezmierną nędzę przedmieść.

Nasz zespół został w Bombaju przyjęty bardzo serdecznie i entuzjastycznie. Dość powiedzieć, że zaproponowano nam przedłużenie pobytu, bowiem Kalkuta pozazdrościła Bombajowi festiwalu i zorganizowała coś podobnego u siebie, z Laboratorium w roli gwiazdy… Indie pokochały jazz, znalazły w nim podobne emocje jak w swoich ragach.
Zespół Laboratorium z Czesławem Niemenem (pierwszy od lewej) w BombajuFot. archiwum własne


Rozumiem, że w owych czasach PRL-owscy dygnitarze nie patrzyli już z nienawiścią na tę „muzykę kapitalistów”?

Trafiliśmy na czasy, gdy komunizm nie bał się już jazzu. Przecież nasi artyści – Komeda, Namysłowski, Urbaniak, Stańko – byli już znani w Europie i nie tylko. Ale oczywiście nie było różowo. Pomoc ze strony państwa? Żadnej.

Wszystko trzeba było załatwiać przez Polską Agencję Artystyczną "PAGART"; doskonale pamiętam mozolne organizowanie zezwoleń na granie koncertów za granicą, podchodzenie do urzędników "na kolanach", nerwowe wyczekiwanie, czy dostanie się paszport i wizę, czy nie.

Czasami pod ambasadą stało się w kolejce po wizę dwa dni. Na nasze szczęście przez kilkanaście lat mieliśmy obrotnego szwajcarskiego promotora, który był w stanie załatwić naprawdę dużo. Czyli z dwie trasy po Europie rocznie.

A jakie podejście do jazzmanów mają dygnitarze współcześni?

Cóż, dziś to raczej rzucanie kłód pod nogi, niż pomoc. Ostatnie lata to niekorzystne zmiany przepisów, owatowanie koncertów itp. Co jakiś czas ministerstwo niby interesuje się tematem, po czym sprawa umiera. Jak chociażby w przypadku akcji "Giganci Polskiego Jazzu": miał być wielki cykl imprez, lecz po jednym wydarzeniu w stołecznym teatrze Roma państwowe dotacje zniknęły i po temacie.


Można wspominać, że kiedyś było fajnie: istniała sieć klubów studenckich, w których było miejsce dla każdego: i punkowego Dezertera, i kabaretu Salonu Niezależnych, i jazzowego Laboratorium. Dziś trzeba przyjąć do wiadomości, że wszystko jest dogłębnie sprywatyzowane i nie powinno się liczyć na jakiekolwiek rządowe wsparcie.

Zwłaszcza biorąc pod uwagę klimat polityczny. Niedawno miałem pewną przygodę: dowiedziałem się, że mam dostać pewien państwowy order (którego nota bene i tak bym nie przyjął), lecz ponoć zaczęto prześwietlać na Facebooku wszystkich potencjalnych laureatów. Okazało się, że chyba nie wpisuję się w odpowiednie trendy polityczne, bo moja kandydatura została usunięta.

Bardzo tęskno za czasami, gdy jazz nie był muzyką niszową, lecz naprawdę popularną wśród "zwykłych" ludzi? Weźmy na tapet chociażby pierwszy album Laboratorium, "Modern Pentathlon" z roku 1976. Sprzedał się w 115 tysięcy egzemplarzy.

Cóż, wiadomo, że jazzmani nigdy nie mogli liczyć na sprzedaż taką, co Kayah z Goranem Bregovićem, ale przy dzisiejszych nakładach albumów podobne liczby mogą robić wrażenie. Pamiętajmy, że dziś wystarczy sprzedaż na poziomie 15 tysięcy, aby zgarnąć Złotą Płytę.

Przemysł muzyczny się zmienił, więc nie chodzi tutaj nawet o porównywanie sprzedaży albumów kiedyś i dziś. Tęsknota może tyczyć się raczej tego, że przed laty jazz trafiał pod strzechy, istniał w powszechnym nurcie, tuż obok tzw. muzyki długofalowej, czyli granej przez radiową "Jedynkę". Był muzyką normalną. Natomiast dziś muzyką normalną jest disco polo.
Improwizująco elektryzująca ekipa w akcjiFot. Marek. J. Śmietański/ Facebook.com/pg/laboratoriumofficial


Lecz niegdyś mnóstwo największych gwiazd muzyki pop wywodziło się z jazzu. Ile takich osób widzi pan na scenie dziś?

Chyba żadnej… Rzeczywiście, obecnie nie kojarzę nikogo, kto miałyby jazzowe korzenie i zrobił wielką karierę w popie. Kiedyś, rzeczywiście, jazz był mocno powiązany z mainstreamem. Wprawdzie olbrzymią popularnością cieszyli się Sipińska, Santor, Zaucha, Połomski albo Wodecki, lecz gdy na festiwalu w Opolu zdarzył się koncert "jazzujący" – czy to Niemen, czy SBB albo Laboratorium właśnie – amfiteatr pękał w szwach!

Średnia wieku wśród fanów jazzu wciąż jest bardzo wysoka? Przecież ta muzyka od dawna inspiruje nie tylko hip-hopowców, ale nawet świat streetwearu – przypomnijmy chociażby markę MISBHV, która wypuściła kolekcję ubrań "Polish Jazz".

Tak, mnóstwo młodszych artystów nigdy nie przestało fascynować się tą muzyką, wielu hip-hopowców szuka bitów w serii "Polish Jazz". Pierwszy z przykładów: w ubiegłym roku na płycie Laboratorium "NOW" pojawił się znienacka O.S.T.R.! Adam, okazało się, znał naszą muzykę i już wcześniej samplował nasze utwory.


Młodzi ludzie naprawdę interesują się takim graniem. Gdy spojrzeć na publiczność np. podczas festiwalu Jazz nad Odrą, doskonale widać, że nie są to wyłącznie osoby w "jazzowym" wieku. 

Młodzież, jeżeli da się jej szansę, może naprawdę pokochać jazz za jego nieprzewidywalność, spontaniczność. Przecież każdy koncert to świetna zabawa, każdy jest inny: wychodzi się na scenę, która staje się białym arkuszem. Można namalować na nim absolutnie wszystko!

Bywa, że nikt nie wie, w którą stronę wszystko będzie zmierzać. Człowiek czaruje, fruwa po dźwiękach, słucha innych, aby dopiero po jakimś czasie dotrzeć do jakiegoś motywu. To najpiękniejsze chwile i dla muzyka, i słuchacza.
Janusz Grzywacz, czyli polski towar eksportowyFot. Show the Show
Niedługo, 15 marca, Laboratorium występuje w warszawskiej Progresji i mam nadzieję, że będzie tam podobnie, jak podczas naszych innych koncertów, gdy przynajmniej 1/3 widowni to młodzi ludzie.

Przychodzą do nas po koncertach ze starymi płytami winylowymi, mówiąc "tego słuchał tata, później zacząłem ja, bo to jest przecież zajebiste".