Kto cierpiał na "Syndrom K"? To zmyślona choroba, która uratowała tysiące ludzi

Michał Jośko
Jesień roku 1943. Alianci zdobyli Sycylię, a król Włoch Emanuel III aresztował Mussoliniego. W tej niepewnej sytuacji Adolf Hitler postanawia rozpocząć okupację sojuszniczego państwa. Jednym z jej efektów są masowe wywózki tysięcy włoskich Żydów do obozów koncentracyjnych. Wobec takiego stanu rzeczy grupka cwanych antyfaszystów wpada na iście makiaweliczny plan, który opiera się na spostrzeżeniu, że niemieccy okupanci panicznie obawiają się chorób zakaźnych.
Czym był Syndrom K? Fot. Plus.google.com/+ZahraDeWitt
W jej skład powyższej "szajki" wchodzą włoscy lekarze Giovanni Borromeo, Adriano Ossicini i Vittorio Sacerdoti (trzeci z nich jest pochodzenia żydowskiego) oraz polski zakonnik Maurycego Białka.

Wszyscy pracują w rzymskim szpitalu Fatebenefratelli. Od XVI wieku działa na wyspie Tyberyjskiej, specjalizując się w leczeniu osób cierpiących na choroby zakaźne. Gdy na jego teren przedostają się pierwsi uciekinierzy z pobliskiego getta, rodzi się pomysł na zapewnienie im nietykalności.
Szef przedsięwzięcia, czyli Giovanni BorromeoFot. Wikipedia.org/ Fabio-Staffetta
Sposób? Stworzenie wyimaginowanej dolegliwości, dzięki której niemieckie patrole będą omijały "chorych" szerokim łukiem. W ten sposób rodzi się Syndrom K, czyli ekstremalnie niebezpieczna i bardzo łatwo przenosząca się choroba. Czy to nowa odmiana gruźlicy? A może zaraźliwa forma raka płuc? Tego nie wie nikt, a Niemcy wolą w to nie wnikać zbyt głęboko.


Litera "K" została tutaj wzięta od nazwisk nazistowskich zbrodniarzy: marszałka polowego Alberta Kesselringa, dowódcy wojsk niemieckich na froncie śródziemnomorskim oraz Herberta Kapplera, Obersturmbannführera SS, pełniącego funkcję szefa SD i Gestapo w Rzymie.

Kaszel to zdrowie
Mistyfikacja udaje się wybornie: personel medyczny fabrykuje odpowiednio przerażającą dokumentację medyczną, do tego lekarze przeprowadzają wśród żydowskich uciekinierów specjalne kursy, podczas których uczą (zwłaszcza dzieci) wyjątkowo intensywnego kasłania, które skutecznie trzyma okupantów z dala od pomieszczeń odznaczonych jako te, w których leżą chorzy na Syntrom K.

Mało tego, Maurycy Białek wykorzystuje ciążące nad szpitalem Fatebenefratelli odium również po to, aby w podziemiach budynku zainstalować radiostację, umożliwiającą podsłuchiwanie niemieckich komunikatów.

Wszystko zaczyna się od grupki ok. 20 uciekinierów z rzymskiego getta, z czasem w takich sposób zapewnia się bezpieczeństwo również członkom włoskiego ruchu oporu, poszukiwanym przez Gestapo. Ile osób zostaje uratowanych w ten sposób? Dokładna liczba nie jest znana, lecz można tu mówić nawet o setkach istnień.

Jak wspominał po latach doktor Sacerdoti, choć Naziści nie wiedzieli, czy to zaraźliwa forma raka, czy może wyjątkowo niebezpieczna gruźlica, na wszelki wypadek uciekali jak króliki.
Rzymski szpital Fatebenefratelli wciąż funkcjonujeFot. Wikipedia.org/ Dguendel
Dodajmy, że wspominał o tym na długo po wojnie – owa mistyfikacja była tajemnicą przez wiele dekad. Jako pierwszy opowiedział o niej właśnie Vittorio Sacerdoti, robiąc to dopiero w 60. rocznicę wyzwolenia Rzymu.

Polski patent
W tym miejscu warto przypomnieć równie fantazyjne przedsięwzięcie, które miało miejsce w Rozwadowie, miasteczku dziś będącym dzielnicą Stalowej Woli.

Już w początkach okupacji Eugeniusz Łazowski, pediatra z działającego tam szpitala Polskiego Czerwonego Krzyża i jednocześnie żołnierz Armii Krajowej o pseudonimie "Leszcz", wpadł na pomysł ratowania ludzi, wykorzystując pewne odkrycie swojego znajomego.

Mowa tu o doktorze Stanisławie Matulewiczu, mieszkającym w pobliskim Zbydniowie. W swym niewielkim, zaimprowizowanym w starej szopie laboratorium zorientował się, że wyniki badań krwi osób cierpiących na tyfus plamisty oraz zakażonych niegroźną baterią Proteus OX19 są identyczne.

Lekarze, w koordynacji z ruchem oporu, zaczęli więc szczepić Proteusem OX19 kolejne osoby, a następnie wysyłając próbki do niemieckich laboratoriów.

Po pewnym czasie Niemcy byli przekonani, że mają do czynienia z wielką epidemią tyfusu, tak więc okolice Rozwadowa objęli kwarantanną. Zakończyły się wywózki tamtejszej ludności na roboty i do obozów koncentracyjnych, ewakuowano stamtąd także wojska okupacyjne.

Od tej pory owo miejsce było bezpieczne nie tylko dla Polaków, stało się również bezpieczną przystanią dla Żydów, którzy uciekli z rozwadowskiego getta.
Eugeniusz Łazowski kochał nie tylko ludziFot. Wikipedia.org


Tajemnica – rzecz święta
Wszystko odbywało się z zachowaniem wszelakich zasad konspiracji: w mistyfikację nie zostały wtajemniczone nie tylko rodziny lekarzy, lecz nawet osoby otrzymujące szczepionki (sam Łazowski opowiedział o niej dopiero w latach 70.).

Aby sprawa wyglądała wiarygodnie, działano zgodnie z wiedzą medyczną: ogniska zarazy rozwijały się wzdłuż szlaków komunikacyjnych, natomiast rozmiary epidemii malały zimą, ponieważ bakterie odpowiadające za tyfus nie lubią niskich temperatur.

Do niebezpiecznej sytuacji doszło dopiero na początku roku 1944, gdy władze okupacyjne – zaintrygowane bardzo niską śmiertelnością wśród pacjentów Łazowskiego – wysłały grupę inspektorów, która miała przyjrzeć się sprawie.

Na szczęście kontrola była zapowiedziana, tak więc w Rozwadowie zdołano się do niej odpowiednio przygotować: Niemców podjęto potężnymi ilościami wódki i zademonstrowano im brudną, śmierdzącą i pogrążoną w półmroku salę, wypełnioną "żywymi trupami".

Temat został zamknięty i oszukańcza epidemia mogła szaleć w najlepsze. W efekcie, jak szacują historycy, dzięki tym szczepionkom uratowano ponad 8 tysięcy osób.