"Na drzewach zostały tony owoców". Sadownicy biją na alarm, że polskie sadownictwo tonie
Tu, na spotkanie z sadownikami przyjechali niedawno przedstawiciele Ministerstwa Rolnictwa. – Jak tak można? – pytali ich sadownicy. "Słowo Podlasia" opisywało jak biją na alarm, tak jest źle. "Aronia na krzakach, wiśnia nie zebrana, jabłka do dziś wiszą. Wszystko na zmarnowanie poszło" – apelowali sadownicy.
"Cały sezon był dramatyczny"
Michał Michaluk też pod drzewem zostawił część jabłek. Opowiada, że w ciągu ostatnich trzech, czterech lat na produkcji owoców nie było żadnego zarobku, lub zostawało niewiele, rentowność bliska zeru. To, że zostawił owoce było jak dojście do jakiejś ściany: –Ludzie mówią, że można jabłka rozdać. Owszem. Ale wszystko kosztuje. A ja nie chciałem robić dodatkowych kosztów w postaci zebrania, chłodzenia i magazynowania jabłek.
Cała branża mówi tu niemal jednym głosem. Jest dramat. – Cały sezon był dramatyczny. Mam ponad 50 lat, sadownictwem zajmuję się od skończenia szkoły średniej. Nigdy w historii nie było tak źle, jak jest w tej chwili. Nie ma wielkiej nadziei na przyszłość z jabłkami – przewiduje w rozmowie z naTemat Krzysztof Czarnecki, wiceprezes Związku Sadowników RP.
On sam coraz bardziej przestawia się na inną produkcję. – Ale część ziemi będzie leżała odłogiem. Będę ograniczał produkcję jabłek – mówi.
Nie popierają palenia opon"W szybkiej perspektywie (w tym sezonie) będzie niestety źle. Z dnia na dzień nie poprawi się. Może, gdyby zastosowano się do naszego postulatu z letnich protestów i „zdjęto” z rynku 500 tys. ton jabłek z przeznaczeniem na cele energetyczne sytuacja byłaby lepsza. Jednak władza nas nie posłuchała, rynek się załamał i tylko jesienny wczesny mróz i akcja interwencji skupowej nieco zahamowały całkowitą zapaść". Czytaj więcej
Związek Sadowników to nie jest Agrounia, która w połowie marca paliła opony w Warszawie i wyrzuciła jabłka na ulice, a w najbliższą środę zamierza rozdawać jabłka na ulicach. Nie mają ze sobą nic wspólnego, ZSRP nie popiera ich drastycznych metod działania. Ale każde działania, które pozwolą nagłośnić problem, uważają za dobre.
Po warszawskim proteście minister Jan Ardanowski stwierdził, że "marnowanie żywności jest źle odbierane przez konsumentów, raczej nie buduje sympatii do rolników". – Te jabłka to trzeba dzieciom dać do przedszkola, a nie rozsypywać i kierowcom przeszkadzać – komentował.
Sadownicy odpowiedzieli mu dosadnie – wcześniej nikt się nie interesował, gdy owoce gniły na polach.
Pisali do premiera, powstał bałagan" Te owoce i tak zgniłyby na polu, bo nikt ich nie chce skupować. Latem maliny, wiśnie, śliwki i porzeczki gniły na polu tak samo jak jabłka jesienią, bo koszty zbioru przewyższały wartość owoców. Wtedy nikt nie powiedział, że żywność się marnuje. Nikt tego nie widział poza załamanymi plantatorami". Czytaj więcej
Przyczyn dramatu sadowników jest wiele, wszystkie się zazębiają. Brak rynku rosyjskiego – o czym za chwilę – doprowadził do spiętrzenia się jabłek na rynku krajowym. Gdzieś w środku jest rząd, na którym się zawiedli. I cena w zakładach przetwórczych, które – wszyscy podkreślają – w większości są w zagranicznych rękach. Cena to dziś około 30 gr za jabłka przemysłowe i 50 gr za deserowe, które znamy ze sklepów.
– A koszt produkcji kilogramu jabłka deserowego jest ok. złotówki. Nie możemy tego udowodnić, ale według nas występuje zmowa cenowa przetwórni – uważa Krzysztof Czarnecki.
Dlatego bardzo liczą na umowy kontraktowe z przetwórniami. To jeden z ich postulatów do rządu. Przypomnieli o tym podczas spotkania w Lipnie.
– Przedstawiciele ministerstwa wspomnieli o nich. I tylko przykro, że gotowy wzór umowy leży u nich na stole od grudnia. Tam jest napisane, że każdego roku, do końca marca, zakłady miałyby zawierać z sadownikami kontrakty na konkretne widełki cenowe. A mamy koniec marca i praktycznie nic w tym kierunku nie ruszyło. Rolnicy pytają, po co jeździli na konsultacje, skoro nic się nie dzieje? – opowiada Michał Michaluk.
Skupem jabłek ostatecznie zajęła się spółka Eskimos. Ale do dziś niektórzy sadownicy nie otrzymali pieniędzy. Krzysztof Czarnecki: – Nie skupili tyle, ile mieli skupić. Część owoców zgniła. Niektórzy sadownicy mają zapłacone, niektórzy nie. Podmioty skupowe mają niezapłacone za skup i transport. Ogólnie jest bałagan ogromny.
"Jeden z sadowników złożył już zawiadomienie o możliwości popełnieniu przestępstwa przez Eskimos. Teraz czeka na decyzję w tej sprawie" – pisały kilka dni temu Wiadomości Handlowe."Kilka tygodni temu pytałem w Sejmie Ministra Rolnictwa o zaległości płatnicze Eskimosa wobec sadowników, punktów skupu, grup producenckich, przetwórni. Uzyskałem odpowiedź, że lada dzień będą płatności. Niestety minęło już kilka tygodni, a wypłat nadal nie ma. W międzyczasie do dymisji podał się szef KOWR, agencji, która udzielała gwarancji na zaciągnięcie kredytu umożliwiającego skup. Do dnia dzisiejszego nie mam jakiejkolwiek informacji o uregulowaniu zaległości- nikt z poszkodowanych pieniędzy nie otrzymał". Ta sytuacja nie tylko naraża na ogromne straty wszystkich poszkodowanych, ale też nadweręża wizerunek Państwa, jego instytucji i samego Ministra Rolnictwa". Czytaj więcej
"Wszyscy marzą, by wrócić na rynek rosyjski"
Problemy sadowników zaczęły się w 2014 roku wraz z rosyjskim embargiem na jabłka. – To było kilkadziesiąt lat tradycji eksportu jabłek do Rosji. Mój dziadek już eksportował jabłka do Rosji wiele lat temu. Jabłka jechały tam wagonami. Polskie sadownictwo rozwinęło się m.in. dlatego, że było zapotrzebowanie ze strony Rosji. A potem w ciągu jednego dnia ten rynek nam się zawalił – wspomina Krzysztof Czarnecki.
Z rozmów wynika, że to niemal było eldorado. Rosji nie dało się niczym zastąpić. W Europie każdy kraj produkuje własne jabłka. Nawet Algieria, do której jeszcze niedawno Polacy eksportowali owoce, w ubiegłym roku wprowadziła embargo - bo chciała rozwijać własne rolnictwo. Dziś największym importerem polskich jabłek jest Egipt. Bierze od nas jabłka, bo są tanie.
Michał Michaluk: – Wszyscy marzą, by wrócić na rynek rosyjski. Co moim zdaniem dziś jest nierealne.
Krzysztof Czarnecki: – Nie ma teraz szans, żeby Polska handlowała jabłkami z Rosją. Sama Rosja od lat zwiększa sady. Tak samo jak Białoruś, Serbia, Kazachstan, Mołdawia, które chcą z nią handlować. Dla Polski to już raczej się nie wróci.
"Ściągamy z gaz z Rosji, a jabłek wysłać nie można"
Sadownicy są przekonani, że to na nich spadła polityczna i ekonomiczna odpowiedzialność za to embargo.
Michał Michaluk: – Miliony ton węgla ściągamy z Rosji. Ściągamy gaz. Jeśli Rosjanie chcą przetransportować jakiś produkt przez nasz kraj, mogą to robić bez problemu. A my jeśli chcemy przewieźć jabłka przez Rosję, nie możemy tego zrobić. I to jest kuriozum. Nikt się nad tym nie zastanawia z rządzących. Nie potrafię tego zrozumieć.
Słyszę, że większość sadów została posadzona jeszcze przed embargiem. I to one w tej chwili wchodzą w szczyt owocowania. – A teraz ktoś pyta, po co tyle zasadzili. Zasadzili, bo wtedy był chłonny rynek – mówi sadownik.
I tu również pojawia się przytyk w stronę rządu. Sadownicy opowiadają, że po wprowadzeniu rosyjskiego embarga mogli liczyć na pomoc UE. Jeśli przekazali jabłka w ramach programu bezpłatnej dystrybucji, dostawali finansowe wsparcie. W tym roku pierwszy raz takiego wsparcia nie ma.
– Pieniądze przyznaje UE, ale ktoś musi się o to starać. Nie wystarczy złożyć podanie. Prosiliśmy ministra rolnictwa w wakacje, żeby to robił. Trzeba zbudować koalicję państw europejskich, żeby to poparły – twierdzi Michał Michaluk.
Do problemów dochodzi też Ukraina.
Ukraina może handlować z UE bez ceł. Produkuje owoce, które niekoniecznie są zdrowe. Na Ukrainie są inne normy fitosanitarne niż w Polsce. Chcemy ukrócić handel z Ukrainą. Nie może być tak, że kraj, który nie może sprzedać swojego towaru po opłacalnych cenach, zalewany jest tańszym z zagranicy.
Czy sadownicy są zawiedzeni rządem? – Oczywiście tak. Od dawna ostrzegaliśmy, że będzie źle. Ale nikt nie chciał nas słuchać – mówi Krzysztof Czarnecki.
Polska jest trzecim producentem jabłek na świecie – po Chinach i USA.