Ostatni dzwonek, żeby dowiedzieć się, o co chodzi Brytyjczykom. Ta książka wiele tłumaczy

Karolina Pałys
Jaki jest siedzący na brexitowej bombie “przeciętny Brytyjczyk”? Czy różni się od tego samego “statystycznego”, który jeszcze kilka lat temu spokojnie popijał popołudniową herbatkę w swoim domku na wsi, albo od tego, który bookował pokoje na wieczór kawalerski w Krakowie? Czy może jednak nadal pozostał tym samym, zadzierającym nosa arystokratą, za którego część z nas z pewnością go miała?
Fot. unsplash.com / Tom Parsons
Z lektury “Komu bije Big Ben” na pewno się tego nie dowiemy.

Książka Mileny Rahid-Chehab, na którą składa się 27 opowieści o (nie)przeciętnych Brytyjczykach dowodzi jednego: dzisiaj tak samo jak brytyjski jest właściciel szkoły dla kamerdynerów, tak samo brytyjski będzie radykalny islamski mułła, hinduski restaurator czy arystokratka, która prowadzi hotel w dawnym kościele. No i John Cleese. On zawsze był brytyjski do szpiku.

Arystokraci, kamerdynerzy, głosy z metra.
“Komu bije Big Ben” to książka, którą w innej rzeczywistości można by zalecać jako lekturę obowiązkową wszystkim programistom, pielęgniarkom, zbieraczom truskawek czy budowniczym mostów, którzy wyjeżdżali do UK do pracy. Wszyscy oni na pewno byliby wdzięczni wiedząc zawczasu, w jak zróżnicowany tygiel kulturowo-poglądowo-klasowy się ładują.


Ale że złote czasy emigracji zarobkowej w tym kierunku mamy, stety-niestety, za sobą, tak czy inaczej warto zarezerwować sobie wieczór na przeczytanie “Komu bije Big Ben” - jeden spokojnie wystarczy, bo kiedy pochłonie się pierwszą opowieść o kamerdynerze, który prowadzi szkolenie na temat tego, jak zapakować panu walizkę na zagraniczny wyjazd, nie przestaniecie czytać, dopóki nie dowiecie się, z jakimi jeszcze osobowościami miała okazję porozmawiać Rahid-Chehab.
Komu bije Big Ben
Milena Rahid-Chehab

[i]Najpierw spodnie – wkładamy je tak, aby nogawki były w połowie przewieszone przez jej boczną ściankę. Gdy skończymy wszystko pakować, wylądują na wierzchniej warstwie ubrań, dzięki czemu unikną zagięcia nad kolanem. Dwie pary spodni przykrywamy warstwą pergaminu, na to kładziemy złożone w kostkę koszule i znowu pergamin, a potem skarpetki i majtki. Nie wolno ich, broń Boże, rolować ani składać! Każdy element układamy obok siebie luzem na pergaminie i gdy powierzchnia się zapełni, znowu bierzemy arkusz i kładziemy na nim kolejną warstwę ubrań.[/i]

Wybór rozmówców jest rzeczywiście szeroki. Kilkanaście stron po tym, jak dowiadujemy się, że kariera lokaja może być niezwykle lukratywna, spotykamy kobietę, która towarzyszy dziesiątkom tysięcy londyńczyków w codziennej podróży metrem - jako głos wyczytujący poszczególne stacje.
Kiedy stwierdza, że przygotowując się do nagrań chciała brzmieć jak “chrupiące angielskie jabłko” można się uśmiechnąć. Kiedy jednak zaczyna opisywać odmiany języka i dialekty, jakimi posługują się mieszkańcy Wysp, oraz to, jakie stereotypowe szufladki otwiera każdy z nich, można domyślać się, że znalezienie właściwego, neutralnego głosu, mogło być równie trudne, co wymyślenie przytoczonego wcześniej porównania.

Nie tylko fakt, że Brytyjczycy mówią tak naprawdę setkami “języków”, a nie zwyczajnie “po angielsku”, jak wydaje się reszcie świata, świadczy o tym, że jest to społeczeństwo niezwykle zróżnicowane. Silnie zakorzenione są oczywiście również podziały klasowe, a plotki o tym, że lordowie i ladies mieszkają w zamkach nie są ani trochę przesadzone - co nie znaczy, że zawsze prawdziwe.

Jak tłumaczy w swojej opowieści Lady Alice Douglas, życie w zamku nie jest to ani trochę praktyczne: poza tym, że pochłania masę pieniędzy (“Meble z Ikei w zabytkowych wnętrzach nie wchodzą w grę”), oznacza, żę cały czas się marznie - ogrzewanie wszystkich przepastnych komnat również jest mało ekonomiczne.

Dlatego też Lady Alice przeniosła się do… kościoła. Zanim jednak uruchomiła w nim bardzo dobrze prosperujący pensjonat, przez wiele lat należała do warstwy, którą w brytyjskim społeczeństwie możnaby określić mianem “upadłej szlachty”: mieszkającej w zwykłym bloku, spotykającej się ze zwykłymi ludźmi i uczącej się w normalnej szkole.

To, co jest w tej konfiguracji najbardziej zastanawiające, to fakt, że pomimo finansowego wyobcowania od reszty arystokratów, norma społeczna wymaga, aby zachować swoistą fasadowść i wszelkie możliwe konwenanse: w szkole do małej Alice Douglas nie zwracano się po imieniu. Zawsze była “Lady Alice”.

Czy nie brzmi jak całkiem niezły temat na kabaretowy skecz? Mając do dyspozycji tak przepastny worek różnic społecznych i klasowych, do którego mogą sięgać po inspiracje nic dziwnego, że brytyjscy komicy należą do światowej czołówki.

Z drugiej strony, wiedząc, jak mocno zakorzeniony w kulturze jest brytyjski humor, raczej nie należy się wstydzić, że nie wszystkie żarty z “Cyrku Monty Phytona” nas śmieszą.

Jeśli należycie do grona tych, którzy bardziej lub mniej otwarcie przyznają się, że brytyjskiego humoru nie rozumiecie, anegdotki najsławniejszego z Pythonów - Johna Cleese’a zawarte w “Komu bije…” raczej wam nie pomogą.

Owszem, uśmiechniecie się czytając o sztywniactwie, jakie panowało w brytyjskiej telewizji w latach 60., albo o zleceniu na występ podczas chrzcin kota. I kiedy już będzie się wam wydawać, że być może, może dacie Pythonom jeszcze jedną szansę, bo ten cały Cleese to nawet wydaje się śmieszny, w rozmowie z autorką pada żart. Taki, na dźwięk którego Karol Strasburger spłonął by z zazdrości:
Komu bije Big Ben
Milena Rahid-Chehab

[i]– Przy okazji powrotu na scenę i publikacji książki udziela pan wielu wywiadów. Jest coś, o co dziennikarze dotąd pana nie zapytali?

– Tak. Kiedy zmarł kardynał Richelieu.

– Aha.

– Nie chcesz o to zapytać? Śmiało, pytaj.

– No więc kiedy zmarł kardynał Richelieu?

– W 1642.[/i]

Eh. Brytyjczycy. Spróbujcie ich zrozumieć - przeczytajcie “Komu bije Big Ben”.