To straszne euro. Polscy politycy są w tej sprawie beznadziejni i robią z nas idiotów

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Szybki rzut oka na stan debaty politycznej prowokuje, by wyciągnąć smutny i niepokojący wniosek. Otóż, niewykluczone, że Polska wcale nie jest nowoczesnym państwem. Być może terytorium między Bałtykiem a Tatrami zamieszkuje jakieś plemię, gdzie skaczący wokół ogniska szamani odpędzają złe duchy. Kilka dni temu dym ułożył się w kształt waluty euro, podobno silnie zagrażającej tej pierwotnej wspólnocie. I się zaczęło. 

Na zdjęciu autorka materiału Karolina Lewicka, dziennikarka TOK FM i politolog. Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta
Najpierw - na wyborczej konwencji w Lublinie - Jarosław Kaczyński przekonywał, że wyłącznie wygrana PiS jest gwarancją dalszego trwania złotówki, a euro można wprowadzić wtedy, „kiedy będzie to w naszym interesie”. Bo teraz byłoby w interesie „niektórych grup”.

Potem na scenę wkroczył premier Morawiecki i dowodził, że stagnacja gospodarcza Włoch, Grecji czy Hiszpanii jest prostą konsekwencją przyjęcia przez te kraje waluty euro. I jeszcze oskarżenie, już wcześniej suflowane, że oto Komisja Europejska wespół z niemieckim hegemonem próbują nas podstępem wepchnąć do strefy euro, byśmy doświadczyli biedy i drożyzny.


Historycznie rzecz ujmując: nihil novi. Bo Kaczyński jest konsekwentny. Już na początku tej dekady straszył z mównicy sejmowej, że przyjęcie waluty euro ugodzi w naszą suwerenność, a zaraz potem w wysokość rent i emerytur. Wtedy padła nawet konkretna kwota: 240 zł comiesięcznej straty!

Obliczyłam wówczas, biorąc za podstawę kwotę najczęściej wypłacanej w 2011 roku emerytury, że obniżenie jej realnej siły nabywczej o rzeczone 240 zł musiałoby oznaczać wzrost cen towarów i usług niemal o jedną piątą. Tymczasem w krajach, które weszły do strefy euro ten wzrost wahał się pomiędzy 2 a 2,5 proc.

Potem euro wielokrotnie służyło PiS-owi za straszak, choćby w 2015 roku, kiedy stało się lejtmotywem kampanii prezydenckiej. Gdy Kaczyński grzmiał, że „to są wybory w gruncie rzeczy o euro”, to Andrzej Duda rozdawał obywatelom ekologiczne torby z napisem: „Komorowski chce euro. Czy puszczą nas z torbami?”. A potem pojechał na Słowację na zakupy spożywcze, by udowodnić, że w Polsce te same produkty można nabyć taniej. Oczywiście dlatego, że waluta jest narodowa, a nie unijna.

Strategia partii rządzącej jest prosta jak budowa cepa. Bierze się badania opinii publicznej, wybiera z nich to, czego Polacy się boją (np. uchodźców), czego nie chcą (np. euro w swoich portfelach) lub na co się nie godzą (np. adopcja dzieci przez pary homoseksualne) i dawaj temat na kampanijną agendę i do mediów publicznych (usłużne TVP INFO natychmiast znalazło ekonomistów, którzy mocą swego tytułu naukowego potwierdzili rewelacje szefa rządu).

A że to znakomicie działa, to już zasługa wszystkich elit politycznych, które po 1989 roku odpuściły trzy kluczowe obszary: edukację, media publiczne i społeczeństwo obywatelskie.

W związku z tym, w naszej debacie publicznej ukonstytuowały się dwa, równie szkodliwe, modele komunikacji ze społeczeństwem. Pierwszy to paternalistyczny ton: władza oznajmia nam ex cathedra, że zrobi to lub tamto i że jest to słuszne ze wszech miar.

Na przykład rząd PO-PSL nie pofatygował się, by przygotować społeczeństwo do podwyższenia wieku emerytalnego czy obniżenia obowiązku szkolnego. Nie było dyskusji, była decyzja. Nic dziwnego, że na obietnicy odwrócenia jednego i drugiego kapitał polityczny zbił PiS.

Model drugi to budzenie lęków. Marcin Luter, opisując zachowania ludzi w trakcie epidemii dżumy w 1539, zauważał, że najgroźniejszą zarazą jest strach. I faktycznie: opowiadanie przez lata o rzekomej drożyźnie po wejściu Polski do strefy euro poskutkowało tym, że o ile w 2002 roku o euro w portfelach marzyło 64 proc. naszych rodaków, o tyle teraz ponad 60 proc. tego nie chce.

To wróćmy teraz do naszego szamana, odprawiającego swój taniec świętego Wita. Czy polskie elity polityczne dorosły do poważnej dyskusji na tak ważny temat, jakim jest euro? Ależ skąd! Jarosław Kaczyński potrafi tylko straszyć; progresywny Robert Biedroń stwierdza zachowawczo, że „Polska nie jest dziś gotowa na dyskusję o strefie euro”, bo szef Wiosny zapewne widział badania opinii publicznej i woli nie zajmować stanowiska.

Do sondażowego słupka sznurem przywiązała się też Koalicja Europejska. Wprawdzie wiceszef dyplomacji Konrad Szymański podstępnie ją zachęca do deklaracji za lub przeciw, ale Leszek Miller jest twardy: nie damy się wciągnąć w ten temat, bo nikt nie chce popełnić samobójstwa.

Natychmiast odnaleźli się także „pożyteczni idioci” z Kukiz'15, domagający się uchwały Sejmu. W niej wezwaliby rząd do niepodejmowania działań zmierzających do rezygnacji z naszej narodowej waluty. Howgh! I tak właśnie wygląda debata publiczna polskich elit politycznych w drugiej dekadzie XXI wieku. Jeszcze parę takich lat, parę takich debat na palące tematy i na dobre utkniemy w zaścianku.

Dorzućmy do tego brak konsensusu politycznego w jakiejkolwiek sprawie (edukacja, służba zdrowia, system emerytalny, energetyka itd.itp.) oraz brak kontynuacji choćby wybranych rozwiązań zaproponowanych/wdrożonych przez poprzedników (tak jakby historia naszego państwa zaczynała się na nowo w każdy powyborczy poniedziałek), a dostaniemy prosty przepis na cywilizacyjną porażkę. Jeśli ją poniesiemy, to będzie wyłącznie nasza wina.