"Nie możesz biec – idź. Nie możesz iść – pełznij". Ukrainiec opowiada o życiu w Polsce

Materiał prasowy GW Foksal
Siatki zbieramy w jednej dużej reklamówce, gromadzimy stare zepsute sprzęty, nosimy “ciuchy po domu” i mamy obsesję na punkcie zasłaniania okien, żeby nas nie zobaczył sąsiad ani KGB. Podobieństw między mieszkańcami Ukrainy, a Polakami jest więcej. W swojej pierwszej książce “Polak z Ukrainy” Dima Garbowski opowiada o tym jak wraz z milionem swoich rodaków odnalazł się w naszym kraju, o tym, że mu się tutaj całkiem spodobało i, że nie umiemy docenić tego, co mamy. Książka już w sprzedaży.
Dima Garbowski opowiada o drodze, jaką musiał przejść, by spełnić marzenie o lepszej przyszłości dla siebie i swojej rodziny Materiały prasowe
Jakie było Twoje pierwsze wrażenie po przeprowadzce do Warszawy?

Że nadal jestem w Kijowie (śmiech). Wszędzie słyszeliśmy rosyjski albo ukraiński język. Nie mieliśmy pojęcia ilu „naszych” już tu mieszka. Spodziewaliśmy się też „europejskiej zimy”. Wydawało nam się, że tutaj zimy są łagodniejsze. Myliliśmy się. Jest taki sam mróz jak na Ukrainie tylko wszyscy chodzą w trampkach albo adidasach i wyglądają jakby wcale nie było im zimno.

Z Twojej książki wynika, że na początku nie było najłatwiej ze znalezieniem pracy?

Okazało się, że ukraińskie CV nie robi na nikim wrażenia. W Polsce chyba w ogóle funkcjonuje takie wyobrażenie, że jak ktoś przyjeżdża z Ukrainy to tylko, żeby dorobić byle gdzie i wrócić. Imigranci pracują na budowach, w kuchniach, przy dzieciach i nie ma znaczenia ich doświadczenie, ukończone szkoły, czy ile znają języków. Zdolności intelektualne wykorzystuje się do pracy biurowej czyli np. odkurzania biurek i czyszczenia drukarek, inżynierskiej – mieszania cementu czy w usługach takich jak pranie, gotowanie, sprzątanie. Wysłałem setki CV, dostałem jedną odpowiedź.

Ale nie wróciliście na Ukrainę.

Kiedy przeprowadzaliśmy się, postanowiliśmy, że będziemy walczyć do końca. Sprzedaliśmy mieszkanie, żeby nie było do czego wracać. Spodziewaliśmy się, że będzie trudno, że każdy imigrant doświadcza trudnych momentów, wiedzieliśmy, że musimy po prostu zacisnąć zęby i iść do przodu. Jest u nas takie przysłowie: „biegnij za swoim marzeniem. Nie możesz biec – idź. Nie możesz iść – pełznij. Nie możesz pełznąć – przynajmniej leż w jego kierunku”. No więc leżeliśmy (śmiech).
W swojej książkce "Polak z Ukrainy" autor Dima Grabowski zaprasza czytelników do swojego świata imigrantaMateriały prasowe
Mamy wspólną, sowiecką przeszłość, czy dzięki temu łatwiej jest się zasymilować?

Na Ukrainie mamy kilka bardzo charakterystycznych radzieckich przyzwyczajeń. Po pierwsze, gromadzimy reklamówki w jednej dużej reklamówce (ale to dobre przyzwyczajenie, ze względu na ekologię). W domu należy przebrać się w stare ubrania. Prawie wszystko jemy z chlebem, nawet makarony, panuje u nas przekonanie, że bez chleba się nie najesz. Nic nie wolno zostawić na talerzu - wyrzucić to znaczy nie szanować. W szczególności chleb, bo chleb to w ogóle świętość! Lepiej więc się z szacunkiem przejeść, niż zmarnować. Należy także chomikować w specjalnym pudełku takie sprzęty jak: zepsute słuchawki, kabel od myszy, niedziałająca ładowarka do aparatu, który też już dawno się zepsuł, stara obudowa do telefonu, który się zgubił i zepsuty chiński zegarek – kto wie, może uda się go kiedyś naprawić? Niektóre z wymienionych rzeczy udało mi się nawet przywieźć ze sobą z Kijowa.

(Śmiech) Poza jedzeniem chleba wszystko się zgadza. Ale dla nas chleb to też świętość, tyle, że nie jemy go z makaronem, a suszymy na kaloryferze i rzucamy wróblom. To nie są złe przyzwyczajenia. A czego u nas nie ma?

Najbardziej absurdalna rzecz, której mi brakuje to po prostu słony śledź – super pyszny!!! W warszawskich sklepach jest co prawda śledź, ale np. w occie albo przesolony, zwykłego śledzia nie ma. No i pielmieni, to takie nasze pierogi. W jednym gruzińskim sklepie je znaleźliśmy, ale kosztowały 50 złotych za kilogram, więc kupiliśmy tylko raz. Tęsknimy też za słonym łososiem, który można kupić prawie w każdym sklepie w Kijowie. Tutaj robimy go sami. Ale jak przyjdzie ochota na słonego łososia, trzeba czekać dwa dni, zanim będzie gotowy, to jest nie do wytrzymania (śmiech).

A poza rybami?

Najbardziej tęsknię za rodziną i przyjaciółmi. Za moim miastem, miejscami, w których często bywałem. Mam do nich sentyment, bo z nimi związana jest historia naszego życia. Że tu spotkałem po raz pierwszy moją przyszłą żonę, tu mieliśmy pierwszą randką, tutaj chodziliśmy na grilla z przyjaciółmi, w tamtym szpitalu urodziło nam się dziecko, a w tym budynku otworzyliśmy pierwsze biuro naszej firmy… i tak dalej.

Polacy są dla Was mili?

Tak, od pierwszego dnia Polacy nam pomagali. Już po przylocie, jadąc z lotniska mieliśmy problem, bo nie umieliśmy kupić w autobusie biletów. Kierowca ich nie miał, automat był trudny w obsłudze. I wtedy jedna pani po prostu podarowała nam bilety, nie wzięła nawet za to pieniędzy. A to była dopiero pierwsza godzina pobytu w Polsce.

A jak sobie radzicie z hejtem w Internecie?

W normalnym życiu zwykły człowiek nie słyszy tyle złych rzeczy pod swoim adresem, jak w Internecie. W sieci można napisać cokolwiek anonimowo. Na początku zbyt silnie reagowałem na złe komentarze, pisałem odpowiedzi, starałem się coś wyjaśniać. Z czasem nauczyłem się nie zwracać na to uwagi. Te, które bolą najbardziej to komentarze, które potwierdzają Twoje własne, wewnętrzne obawy, że „nic ci nie uda w tym kraju” albo „będziecie mieszkać pod mostem ze swoim dzieckiem, bo nikomu tutaj nie jesteście potrzebni” i „w najlepszym przypadku będziecie sprzątali toalety do końca życia”. Gdy ktoś Ci tak napisze akurat w momencie, kiedy nie możesz znaleźć pracy i masz ostatnie 50 złotych w kieszeni – to może dotknąć.

Świetnie mówisz po polsku. Zdarza Ci się jeszcze odczuwać barierę językową?

Mówię po polsku dość dobrze, ale nie tak dobrze jak ci imigranci z Ukrainy, którzy używają języka na co dzień na studiach albo w pracy. Zauważyłem, że są tacy, którzy potrafią mówić już zupełnie bez akcentu, czym ja pochwalić się nie mogę.

To będzie wywiad pisany, nikt się tego nie dowie. Znałeś polski język przed przeprowadzką?

Kiedy podjęliśmy decyzję o wyjeździe zaczęliśmy uczyć się języka, potem już w Warszawie chodziliśmy na kursy języka polskiego. Języki są podobne, jest dużo jednakowych słów i zwrotów. Było dość łatwo zrozumieć nam Polaków, ale już mówić po polsku – trudniej – ciągle zastanawialiśmy się, czy naprawdę używamy polskich słów, czy tylko rosyjsko-ukraińskich z polską końcówką.

Zdarza się, że rozmawiając z ludźmi po polsku, odczuwam, że jeszcze nie mogę wyrazić wszystkiego, co chcę albo nie jestem pewien, czy zostałem do końca zrozumiany. Nie mogę też pożartować tak, jak po rosyjsku. Ale udało nam się tutaj nawiązać nowe przyjaźnie – to przede wszystkim nasi znajomi z kościoła i rodzice innych dzieci z przedszkola naszego dziecka.

W książce piszesz, że wyjechaliście ze względu na Daszę. Chcecie, żeby tutaj wychowywało się kolejne pokolenie?

Przeprowadziliśmy się do Polski na stałe i nie planujemy wracać na Ukrainę. Chcemy, żeby nasza córka wychowywała się tutaj, w polskiej kulturze, w stabilnym, pięknym spokojnym kraju. Sam mam polskie korzenie, rodzina mojego ojca pochodzi z niewielkiej wioski w pobliżu Nowogrodu Wołyńskiego w obwodzie żytomierskim, gdzie mieszka dużo Polaków. Moi babcia, dziadek, prababcia, pradziadek to Polacy. W latach 30-tych rodzina została przesiedlona przez komunistów do Kazachstanu, gdzie urodził się mój ojciec. 20 lat później udało im się przenieść na Ukrainę. Marzyli o tym, żeby przeprowadzić się do Polski, ale to się nie udało. Teraz my spełniamy ich marzenie.

Czyli warto było się przeprowadzać?

Zdecydowanie warto. Zupełnie tego nie żałuję. Tutaj żyje się stabilniej i spokojniej. Nam się bardzo podoba w Polsce, ale to też trochę zależy od podejścia do życia – staramy się patrzeć bardziej na te dobre rzeczy, niż na złe. Nawet w najbogatszych krajach są biedni ludzie, i ci którzy nie maja szczęścia. U nas generalnie wszystko idzie w dobrym kierunku, wygląda na to, że możemy wszystko poukładać i po prostu sobie spokojnie żyć, więc nie żałujemy.