Zapomniane ludobójstwo i wymuszona asymilacja. Tommy Orange o Ameryce, jaką niewielu z nas widziało
Wychowany w Oakland w Kalifornii pisarz nie tylko skupia się na obfitującej w krwawe wydarzenia przeszłości. Prześladowaniu i masakrze Indian poświęca swój esej zamieszczony w prologu książki, która de facto jest psychologiczną powieścią skonstruowaną z 12 historii rdzennych Amerykanów osiadłych w rodzinnym mieście Tommy'ego Orange'a.Staliśmy pod tymi dwoma sztandarami, kiedy nas zaatakowali. Nie wystarczyło im to, że nas zabijali. Rozrywali nas wręcz na kawałki. Okaleczali nas. Łamali nam palce, aby wziąć sobie nasze pierścionki, odcinali nam uszy, aby zabrać srebrne ozdoby i skalpowali nas dla naszych włosów.
To właśnie przez pryzmat tych ludzkich opowieści autor dowodzi, że mimo szumnych haseł o równości i sprawiedliwości Indianie wciąż czują się w swoim kraju obywatelami drugiej kategorii. Ta dyskryminacja staje się paliwem dla takich problemów społecznych jak bezrobocie, uzależnienie od alkoholu, przemoc oraz popełniane z depresji samobójstwa.
Te i inne indywidualne historie splatają się ze sobą i osiągają punkt kulminacyjny w relacji z pow-wow, czyli wielkiego zjazdu plemienngo na stadionie w Oakland. To tam poszczególni bohaterowie, obecni z różnych powodów w tym samym miejscu, stają się świadkami dramatycznych wydarzeń, w wyniku których naród indiański znów ponosi wielkie ofiary.Były to zwłoki jej córki, małe ciałko, które nosiła w sobie przez zaledwie sześć miesięcy, a potem patrzyła, jak w szpitalnym inkubatorze lekarze wbijają w nie igiełki. Wtedy jeszcze wszystkim, czego pragnęła tak bardzo, jak nigdy dotąd, było to, aby jej nowo narodzona mała dziewczynka przeżyła. A teraz koroner spoglądał na Jacquie, trzymając w ręku pióro i podkładkę do pisania.
Tommy Orange sięgnął po ciekawy, ale i ryzykowny chwyt narracyjny. O ile większość historii zostało opowiedzianych przy użyciu typowych dla powieści narracji trzecioosobowej i pierwszoosobowej, o tyle w jednym rozdziale przemawia narrator w drugiej osobie. Ma to pomóc czytelnikowi wejść w buty jednego z miejskich Indian.
W błędzie byłby ten, kto uznałby, że korzenie pisarza prowadzą go do posługiwania się prostymi schematami w stylu "źli biali ludzie i dobrzy biedni Indianie". Choć pisarz nie pudruje rzeczywistości, zwłaszcza tej z czasów ekspansji kolonialnej, w swojej książce nie daje prostych odpowiedzi, za to stawia pytania, które dają czytelnikowi dużo do myślenia.
Do refleksji skłania zresztą już sam tytuł. Zaczerpnięto go ze słów "there is no there there", jakie wypowiedziała Gertruda Stein, amerykańska powieściopisarka żydowskiego pochodzenia, gdy powróciła do Oakland. Tak jak ona nie rozpoznała miasta, w którym mieszkała w latach 1880-1891, tak Indianie czują, że są na swojej, a zarazem obcej ziemi.
Gotowi spojrzeć na nie tak kolorowy portret Ameryki widzianej oczami potomków Indian? "Nigdzie indziej" można już znaleźć na półkach naszych księgarń. Powieść, którą m.in. dziennik "The Washington Post" i tygodnik "Time" uznali za jedną z najlepszych książek wydanych w 2018 roku w Stanach Zjednoczonych, miała swoją polską premierę 4 czerwca.Wszystko jest jednocześnie nowe, a zarazem skazane na zapomnienie. Dziś przemierzamy więc autobusami, pociągami i samochodami wielkie równiny z betonu; jeździmy ponad nimi, a nawet pod nimi. W byciu Indianinem nigdy nie chodziło o to, by wracać do swej ziemi. Ta ziemia jest wszak wszędzie – lub nigdzie.
Artykuł powstał we współpracy z Wydawnictwem Zysk i S-ka