"Byliśmy zdania, że to pic na wodę". Krzysztof Skiba szczerze o klimacie 4 czerwca
W latach 80. Krzysztof Skiba był jednym z liderów opozycyjnej Pomarańczowej Alternatywy i jedną z tych osób, dla których system represji okazał się wyjątkowo krzywdzący. Z byłym więźniem politycznym i znanym showmanem rozmawialiśmy m.in. o atmosferze, jaka towarzyszyła pierwszym, częściowo wolnym wyborom oraz o współczesności, która niebezpiecznie skręca w stronę "demokratury".
Już w czasie obrad Okrągłego Stołu było widać, że skoro władza zgodziła się na takie rozmowy, to coś w tym systemie zaczęło pękać. Oczywiście pojawiały się również głosy, że w ten sposób partia próbuje mydlić oczy. Że obrady zostaną przerwane. Że dojdzie do interwencji wojsk radzieckich.
Kiedy doszło do wyborów, mówiono, że władza nie uzna ich wyniku. Partia i opozycja tkwiły w klinczu. Ani jedna, ani druga strona nie była w stanie przewrócić przeciwnika. Strajki w 1988 r. nie udały się, zakończyły się klęską. Solidarność i opozycja nie były wcale takie silne. Pomogła jednak sytuacja międzynarodowa – pierestrojka, Gorbaczow, zmiękczenie linii KPZR. To dawało nadzieję, że sowieci nie wjadą do nas czołgami.
Jak po latach spogląda Pan na tamte wydarzenia?
Moim zdaniem to, w jaki sposób doszło do przemian ustrojowych w Polsce, można rozpatrywać w kategoriach cudu. Oczywiście nie można zapominać o ofiarach stanu wojennego, czy osobach, które ucierpiały w 1989 r. w porachunkach z esbeckim "komandem śmierci". Esbecy wtedy nie pojawiali się już tak często na manifestacjach, raczej zapijali swoją frustrację na komendach. Mieli jednak swoich ludzi, którzy odpowiadali za tajemnicze zniknięcia niektórych członków opozycji.
Po latach oczywiście zapluto ten Okrągły Stół. Ja uważam jednak, że to niesamowite, że udało się obalić system bez prawdziwej wojny na ulicach.
Sam należałem wtedy do radykalnej, młodzieżowej opozycji, która była przeciwna obradom Okrągłego Stołu. Nie poszedłem 4 czerwca na wybory, bo uważałem, że każde ustawianie się z komunistami jest po prostu przegięciem. Prawda jest jednak taka, że wówczas nie było zbyt wielu chętnych do walki z komuną. Ci, którzy dzisiaj tak krzyczą, chyba nie znają tamtych realiów.
Ludzie nie chcieli się angażować w jakąkolwiek działalność. Mieli dość. Byli zmęczeni komuną, ale byli też zmęczeni opozycją, protestami. Protesty były rachityczne, nieudane. Dopiero w czasie kampanii wyborczej przed 4 czerwca w ludziach pojawiło się jakieś ożywienie. Mimo to wielu z nich nadal było zdania, że te wybory to będzie kolejny pic na wodę – komuniści sfałszują ich wynik.
No i początkiem końca komuny w starych demoludach. Niecałe pół roku później runął mur berliński, a u naszych południowych sąsiadów rozegrała się aksamitna rewolucja.
Zburzenie muru berlińskiego było bardzo widowiskowym przykładem obalenia komuny. Demontaż systemu totalitarnego zaczął się jednak w Polsce, to oczywiste. Te kraje ościenne – NRD i Czechosłowacja – ośmielone tym, co się wydarzyło w Polsce, przystąpiły do realizacji własnych przemian ustrojowych.
To był niesamowity okres, choć dziś może mało się o tym mówi, kiedy Niemcy z NRD masowo przyjeżdżali do Polski, porzucali tutaj trabanty i przedostawali się na teren ambasady Niemiec Zachodnich z prośbą o azyl. To ciśnienie w ludziach narastało i w końcu przeniosło się pod mur berliński, gdzie od słów ludzie przeszli do młotów i fizycznie obalili symbol kilkudziesięcioletniego podziału Niemiec.
Tak samo aksamitna rewolucja w Czechosłowacji i pokojowe demonstracje, które ostatecznie doprowadziły do faktycznych zmian, były bardzo ważne. Demontaż systemu komunistycznego zaczął się jednak w Polsce. Trzeba jednak pamiętać o tym, że nie wszędzie obyło się bez rozlewu krwi. Najbardziej przerażającym przykładem jest Rumunia, gdzie Securitate strzelało na oślep do ludzi. Było wielu zabitych.
Zresztą bracia Kaczyńscy, a zwłaszcza śp. Lech Kaczyński, również uczestniczyli w rozmowach, które ostatecznie doprowadziły do Okrągłego Stołu.
Co więcej, Lech Kaczyński był na obradach w Magdalence, gdzie toczyły się te właściwe rozmowy. Tam w mniejszym gronie odbywały się najbardziej strategiczne obrady. Działały różne podkomisje np. ds. szkolnictwa, polityki socjalnej czy sądownictwa. Udało się dojść do satysfakcjonującego konsensusu.
A teraz, 30 lat później, spadkobiercy Okrągłego Stołu z Prawa i Sprawiedliwości robią co mogą, żeby tę praworządność pogrzebać.
No tak, PiS nawet specjalnie się z tym nie kryje. Ich działania można śmiało nazwać próbą "orbanizacji" kraju. Na Węgrzech, moim zdaniem, mamy już do czynienia z quasi-demokracją. Skoro media są pod kontrolą władzy, gospodarka jest pod kontrolą władzy, sądownictwo też, a opozycja istnieje w wymiarze kadłubowym, to chyba jednak można już mówić o systemie autorytarnym. "Demokraturą", jak to ktoś ładnie nazwał.
Myślę, że władza w Polsce dąży do takiego stanu rzeczy. Jeśli chodzi stricte o sądownictwo, to cały czas mamy przykłady przejmowania wymiaru sprawiedliwości przez PiS. Sądy mają być niezależne, jednak pod ręką Zbigniewa Ziobry – z wydawaniem wyroków "na telefon".
Problem polega na tym, że, w ogromnej mierze, społeczeństwo zdaje się nie widzieć demontażu państwa prawa, prowadzonego przez Prawo i Sprawiedliwość.
Problem polega na tym, że my nie jesteśmy społeczeństwem. W Polsce nie wytworzyło się społeczeństwo obywatelskie. Może teraz tworzą się zalążki takiego czegoś. U nas nie ma tradycji demokratycznej. Najpierw długo byliśmy pod zaborami. Później odzyskaliśmy niepodległość, lecz o demokracji w czasach po I wojnie światowej, można mówić do 1926 r., kiedy to Józef Piłsudski przeprowadził zamach majowy.
Musimy edukować kolejne pokolenia. To żmudny proces, długi marsz, który zajmie na pewno więcej niż najbliższe kilka lat. Trzeba jednak uświadamiać ludzi, choć myślę, że niektórzy już zauważają, że rozdawnictwo nie może mieć pozytywnych następstw. Spożywka drożeje, rachunki też idą w górę.
Czyli ludzie obudzą się dopiero wtedy, kiedy faktycznie ich zaboli?
No widocznie jeszcze nie zabolało.