Janusz Świtaj był twarzą walki o godną śmierć. Po 26 latach od wypadku mówi nam o swoim życiu

Kamil Rakosza
Janusz Świtaj był pierwszym Polakiem, który złożył do sądu wniosek o eutanazję. To było w 2007 roku. 12 lat po tym wydarzeniu mężczyzna obronił pracę magisterską. – Nadal nie oddycham samodzielnie, mój stan wymaga całodobowej opieki – mówi Świtaj w rozmowie z naTemat.
Janusz Świtaj w przeszłości walczył o eutanazję. Dziś pracuje w fundacji Anny Dymnej "Mimo wszystko". Fot. Janusz Świtaj
Był Pan twarzą walki o godną śmierć. Co spowodowało, że na nowo odkrył Pan chęć do życia?

To prawda, wiele lat temu przeżyłem ten trudny okres życiowy. Nowe chęci do życia zostały wzbudzone przez nowe możliwości, które się przede mną otworzyły. Dzięki zbiórce zorganizowanej przez media oraz Fundację Anny Dymnej "Mimo wszystko" szybko zebrano fundusze na zakup specjalistycznego wózka, dostosowanego do mojej znacznej niepełnosprawności, oraz respiratora. W tym momencie poczułem, że realnie odmienia się mój los.
Jakie jest Pańskie dzisiejsze stanowisko wobec eutanazji?


Było już w Polsce kilka prób podjęcia tego tematu i ja, jako ofiara wypadku komunikacyjnego, żyjąca w sposób biologicznie nienaturalny, oddychający za pomocą aparatury medycznej, nie chciałbym tu przyjmować jednoznacznego stanowiska.

Jestem jednak żywym przykładem na to, że jeśli się otrzyma odpowiednią pomoc i wsparcie, tak jak ja od Anny Dymnej i całej fundacji "Mimo Wszystko", to nawet w takim stanie jak mój można funkcjonować i cieszyć się życiem. Niech będzie to inspiracją dla innych osób, instytucji, oraz rządu, że warto pomagać takim ludziom jak ja.

Czyli cieszy się Pan każdym dniem?

Przez ponad 15 lat moje życie wyglądało zupełnie inaczej, chociaż i w tamtym czasie starałem się robić tyle, na ile pozwalały mi możliwości. Tato wypożyczał mi z biblioteki płyty CD i taśmy magnetofonowe z nagranymi książkami, prowadziłem stronę internetową, napisałem też autobiografię. Starałem się przetrwać każdy nowy dzień, lecz było to coraz trudniejsze.

Od dnia wypadku odczuwałem bardzo silny ból, mocno natężoną spastyczność całego ciała, na którą wraz z lekarzami nie mogłem znaleźć skutecznego leku doustnego. Respiratory też nie były tak zaawansowane technicznie, jak w chwili obecnej. Często odczuwałem duszności, nie miałem żadnej możliwości wyjścia z domu na spacer. Na niebo mogłem popatrzeć ledwie przez kilka sekund przy okazji transportu z domu do szpitala i z powrotem. Te transporty jednak nie zdarzały się zbyt często, bo mam dość dobre zdrowie.

Wszystko się nawarstwiało, a ja byłem pozbawiony jakiejkolwiek perspektywy na lepsze jutro. Dlatego cała ta trudna sytuacja zmusiła mnie do podjęcia decyzji aby złożyć do sądu wniosek o zaprzestanie uporczywej terapii. Obecnie mam możliwość poszerzania własnych granic i rozwijania swoich pasji i zainteresowań. Każdy nowy dzień jest dla mnie jak zdobywanie symbolicznego K2.
Fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Gazeta
Jak Pan sobie radzi?

Pod względem wymaganej opieki jak i ogólnego stanu niepełnosprawności ruchowej nic się nie zmieniło. Oprócz głowy nie ruszam żadną częścią ciała. Nadal nie oddycham samodzielnie, mój stan wymaga całodobowej opieki. Teraz jednak mam wsparcie ze strony asystenta osobistego, pielęgniarkę, rehabilitanta.

Wcześniej nie miałem takiego wsparcia, oraz możliwości wyjścia z domu, zorganizowania spotkania z ludźmi, uczestnictwa w jakichkolwiek wydarzeniach kulturalnych. Obecnie coraz łatwiej radzę sobie z wyzwaniami codzienności. Wszystko dzięki zgranemu teamowi, jaki tworzą asystenci we współpracy z moimi rodzicami. Coraz lepszy sprzęt medyczny również wpływa korzystnie na mój stan i jakość życia.

Wyjście z domu, a nawet podróż w obrębie 100 km nie jest dla mnie barierą nie do pokonania. Dlatego na 100 proc. wykorzystuję te możliwości i staram się nadrobić 15 pierwszych lat straconych po wypadku.

Czym zajmuje się Pan w Fundacji Anny Dymnej?

Przez ostatnie kilka lat, głównie zajmuje się fundraisingiem i nawiązywaniem kontaktu z naszymi wspaniałymi darczyńcami. Odpisuję również na korespondencję różnych osób, nie tylko tych z niepełnosprawnością, które zwracają się do mnie z jakimś zapytaniem. Tej korespondencji w ostatnim czasie jest ostatnio znacznie mniej, niż po 2007 roku. Zna Pan przypadki, w których Pańska historia pomogła komuś poradzić sobie z własną chorobą?

Dzięki mojej pracy w fundacji kilku osobom udało się pomóc materialnie – załatwić materac albo łóżko ortopedyczne. Poważne prośby jak wsparcie finansowe są przekazywane przeze mnie fundacji, która rozpatruje tego typu sprawy. Wiele osób pytało mnie, w jaki sposób obsługuje komputer albo jak steruję moim wózkiem. Udzielałem porad oraz pomagałem w nawiązania kontaktu z konstruktorami tego typu urządzeń. Dzięki temu chore osoby mogły nabyć podobny sprzęt, czasami powołując się nawet na moją osobę. Taka zmiana miała wpływ na ich dalsze życie.

Miałem okazję podnieść na duchu oraz zmotywować osoby, które pisały o swoich trudnościach. Często nawet osoby zdrowe dziękują mi za bycie inspiracją dla nich, dzięki mojej postawie życiowej.

A jak było z tymi studiami? Gratuluję zdobytego tytułu magistra.

Studia z psychologii to jedne z najtrudniejszych studiów, więc nie było łatwo. Kilka przedmiotów sprawiło mi dużą trudność, lecz dzięki temu przekonałem się, że wszystkiego można się nauczyć. Niezależnie, w jakim jest się położeniu. Wystarczy poświęcić na to odpowiednią ilość czasu, wysiłku i zaangażowania i wszystko staje się możliwe.