Ta operacja zmieniła oblicze wojny. Były oficer GROM-u odsłania kulisy akcji, która przyniosła Polakom rozgłos

Dawid Wojtowicz
Amerykanie poprosili ich, żeby przeprowadzili operację, od której będzie zależeć przebieg całej wojny w Iraku. Zadanie to wykonali perfekcyjnie, bez strat własnych i nieprzyjaciela. Podziękował im za to sam prezydent USA. Skuteczność żołnierzy GROM-u nie dziwi, skoro ich nauczycielem był człowiek-legenda i wizjoner – Sławomir Petelicki.
Zdobycie terminala przeładunkowego ropy naftowej KAAOT to jedna z najbardziej spektakularnych akcji polskich jednostek po II wojnie światowej. Po raz pierwszy jej kulisy odsłania dowódca – ppłk Andrzej Kruczyński "Wódz" w swojej książce "72 godziny" Zdjęcia z archiwum autora
Do jego uczniów szkolących się w sztuce sił specjalnych należał m.in. ppłk Andrzej Kruczyński ps. Wódz. Jako oficer Jednostki Wojskowej GROM dowodził on akcją zdobycia platformy przeładunkowej KAAOT, która była kluczem do strategicznego dla wojsk koalicji portu Umm Kasr podczas II wojny w Zatoce Perskiej w 2003 roku.

– Zaplanowano, że komunikacja wojsk koalicji będzie odbywała się drogą morską. Gdyby platforma została wysadzona i ropa naftowa wylała się do zatoki, byłby olbrzymi problem z logistyką. Mieliśmy więc świadomość, jak duża odpowiedzialność na nas spoczywa – mówi Andrzej Kruczyński, były oficer GROM-u, autor książki "72 godziny".

GROM należy do elity światowych jednostek specjalnych. W swojej książce wspomina Pan, że jego formowaniu towarzyszył nie tylko entuzjazm, ale też zawiść.

GROM niedawno świętował 29 rocznicę powstania. Trzeba pamiętać i ciągle to podkreślać, bo niektórzy mają skłonność do zapominania, że nie byłoby tej jednostki, gdyby nie jedno nazwisko – ówczesny podpułkownik Sławomir Petelicki.

Z czym musiał się zmierzyć ten wielki wizjoner? Początek lat 90. w Polsce to nie był łatwy okres. Żegnaliśmy się z jedną opcją polityczną i przechodziliśmy do drugiej, tej w naszej ocenie lepszej. To były naprawdę dwa światy. Od lat powtarzam, że nie jest sztuką mieć wizję, sztuką jest ją zrealizować. Podpułkownikowi to się udało. Jak to zrobił?

Trudno mi do końca powiedzieć. Miał oczywiście nasze pełne wsparcie. Początkowo jednostka była owiana wielką tajemnicą. Oficjalnie miała chronić ambasady w różnych zakątkach świata, ale docelowo zwalczać zagrożenia, które było wiadomo, że w końcu do nas dotrą. Nie ma co zaprzeczać, że byli i tacy, którzy rzucali nam kłody pod nogi.

Kto i jakie trudności wam robił?

Nie jest tajemnicą, że jednostka już kilka razy została niemal rozwiązana z takich czy innych powodów. W Polsce już tak jest, że jeśli komuś coś nowego nie pasuje, a wielu osobom to wtedy nie pasowało, to ten ktoś próbuje przeciwstawić się tej nowości na wszelkie sposoby.

Musimy też pamiętać, że JW 2305 GROM funkcjonowała najpierw w strukturach MSW, a dopiero po kilku latach przeniosła się do struktur stricte wojskowych. MSW miało swoje zastrzeżenia. Od formacji policyjnych napływały pytania: "co ta jednostka robi? Po co nam ona? Przecież my sobie radzimy". Kiedy przeszliśmy do MON-u, naciski, żeby naszą jednostkę zlikwidować, były jeszcze większe, gdyż staliśmy się takim cierniem w oku, który domagał się ciągle czegoś nowego i lepszego, który łamał standardy i zwalczał w wojsku bylejakość.

Mimo przeszkód dokonaliśmy jednak czegoś wielkiego przy wsparciu oczywiście kolegów z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Pokazaliśmy, że jesteśmy w NATO dużo wcześniej, zanim Polska oficjalnie do tego sojuszu wstąpiła.
Zdobycie terminala przeładunkowego ropy naftowej KAAOT to jedna z najbardziej spektakularnych akcji polskich jednostek po II wojnie światowej. Po raz pierwszy jej kulisy odsłania dowódca – ppłk Andrzej Kruczyński "Wódz" w swojej książce "72 godziny"Zdjęcia z archiwum autora
Wspomniał Pan o zagranicznych jednostkach. Przykładowo, ochotnicy, którzy chcą wstąpić do elitarnego amerykańskiego Navy SEALs, muszą przejść trening BUD/S. Czy selekcja do GROM-u przebiega podobnie?

Standardy są bardzo podobne, bo bazują właśnie na wzorcach ze Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Każdego, kto chce trafić do jednostki, czeka mozolna i długotrwała rekrutacja. Najpierw są testy fizyczne, różne dyscypliny do zaliczenia i nawet kilkugodzinna rozmowa z psychologami.

Później odbywa się tzw. selekcja – jedzie się gdzieś, przeważnie są to góry np. Bieszczady, i tam przechodzi się trening oraz otrzymuje się do wykonania określone zadania, które trwają kilka dni. Nikt nie wie, kiedy jest przewidziany koniec treningu. W ten sposób przeprowadza się test na maksymalną wytrzymałość organizmu.

Po przejściu selekcji trafia się do jednostki na tzw. kurs podstawowy. Trwa on kilkanaście miesięcy, prawie rok. Kto myśli, że po tym kursie jest już pełnoprawnym komandosem, wielce się myli. W jednostkach specjalnych takich jak GROM, amerykańska Delta Force czy brytyjski SAS selekcja trwa nieustannie. Nie można się opuścić i zaniedbać. Jeśli ktoś odstaje od zespołu, to słyszy, że musi się podciągnąć, bo nikt za niego nie będzie pracował. Jednostki specjalne, w tym GROM, przechodzą więc samooczyszczenie.

Tak, wspomina Pan w książce, że weryfikacja w GROM-ie trwa nieustannie. Jakie kroki musi podjąć dowódca, gdy zauważy, że dany żołnierz zaczyna odstawać od reszty?

Reagować musi nie tylko dowódca, ale także koledzy. Takie sytuacje występują naprawdę rzadko, choć się zdarzają. Powodów może być tysiąc np. atmosfera w domu sprawia, że ktoś nie ma ochoty na większy trening. Wtedy dowódca sugeruje wzięcie urlopu, aby żołnierz naładował akumulatory, a potem wrócił i przystąpił do treningu, który nigdy się nie kończy. W jednostkach specjalnych nie ma bowiem miejsca na podejście w stylu: "jestem takim mistrzem, że mogę przez pół roku leżeć brzuchem i nic złego się nie stanie".

Kondycja to jedna strona medalu, drugą stanowi obsługa sprzętu. Ten, którymi dysponują żołnierze jednostek specjalnych, pochodzi z najwyższej półki. Jeśli dostaję karabinek, to ja muszę wycisnąć z niego prawie 100 proc. możliwości. Jeśli otrzymuję sprzęt do łączności, to mam z niego perfekcyjnie korzystać. Na to wszystko potrzeba czasu, można więc powiedzieć, że brakuje nam miesiąca w roku. Pamiętajmy też o wyjazdach i misjach. Żołnierze GROM-u są więc w permanentnym ruchu.

Kilka rozdziałów książki poświęcił Pan szkoleniu gromowców przez komandosów Delta Force i SAS-u. Teraz jesteście równorzędnymi partnerami, a GROM szkoli inne jednostki specjalne. Co zwróciło Pana uwagę podczas tamtych pierwszych szkoleń?

Tamte szkolenia były kosmiczne. Do jednostki trafiłem po szkole oficerskiej, sławetnym ZMECH-u. Spędziłem tam 4 lata. Wyszedłem w stopniu podporucznika i byłem święcie przekonany, że jestem całkiem nieźle przygotowany do roli dowódcy plutonu.

Gdy znalazłem się w GROM-ie, koledzy ze Stanów Zjednoczonych uświadomili mi, jak mało wiem na temat sił specjalnych i dlaczego muszę poddać się treningowi. Nie tylko ja, ale nawet koledzy, którzy przychodzili do GROM-u z polskich jednostek specjalnych, czy to wojskowych, czy policyjnych. Pokazano nam, w którym miejscu jesteśmy i że musimy wszystkiego nauczyć się od początku. To były zupełnie inne realia.

W każdym razie byłem zachwycony, bo dostaliśmy najnowszej generacji sprzęt: broń krótką, maszynową, wyborową, zespołową, granaty, noktowizory, pagery, radiostacje. Tego nie można było wtedy zobaczyć w telewizji czy obejrzeć na targach wojskowych. A myśmy mieli do tego wszystkiego dostęp i to jeszcze pod okiem najlepszych instruktorów, jakich w tamtym czasie mogliśmy mieć. Coś po prostu niesamowitego.
Zdjęcia z archiwum autora
Jak dziś wygląda współpraca GROM-u z tymi formacjami na szczeblu operacyjno-strategicznym?

W tej chwili jest ona naturalna i oczywista. Na początku lat 90. wcale się taka nie wydawała. Trzeba było partnerów z USA i Wielkiej Brytanii przekonać do siebie, że możemy razem trenować i wynieść z tego obopólne korzyści. Pokazać im, że reprezentujemy odpowiedni poziom, jesteśmy zmotywowani do działania i godni zaufania. Teraz to się łatwo mówi, ale wtedy to było wyzwanie. Dzięki zaangażowaniu podpułkownika Petelickiego udało się nam temu sprostać.

Po tych 29 latach istnienia GROM-u współpraca trwa w najlepsze. Wykonujemy wspólne operacje na świecie. GROM osiągnął taki światowy poziom, że stał się mocną, rozpoznawalną marką. Nie wzięła się ona z niczego. Wszyscy na nią zapracowaliśmy, i twórca GROM-u, i żołnierze, którzy w nim służyli.

Teraz inne jednostki zabijają się o trening z GROM-em, tak jak my kiedyś zabiegaliśmy o trening z SAS-em czy legendarną Deltą. A my mówimy: "sorry, nie da się współpracować z 15 różnymi jednostkami". Na świecie są 3-4 jednostki, z którymi GROM ściśle współpracuje. Na inne czasem się otwiera, ale tak jak mówię, role się odwróciły. Dziś to do GROM-u się puka z prośbą o szkolenie.

Minęło 16 lat od bitwy o port Umm Kasr, która sprawiła, że o GROM-ie zrobiło się na świecie głośno. Czy mógłby Pan przybliżyć kulisy tej akcji?

Nie byłoby wydarzeń w Iraku, gdyby nie wcześniejsze operacje: Haiti, wschodnia Slawonia, Kosowo, Macedonia. Z perspektywy czasu te misje wydają się archaiczne, ale na każdej zdobywaliśmy bezcenne doświadczenie.

Amerykanie powiedzieli do nas tak: "inwestujemy w was już parę ładnych lat, jesteście na naprawdę wysokim poziomie, więc czas na sprawdzian, pokażcie, co potraficie w boju". I myśmy pokazali. W Iraku dostaliśmy zadanie na miarę aspiracji najlepszej jednostki specjalnej.

Na początku wojny wszystkie siły specjalne, które tam wysłano: amerykańskie, polskie, angielskie czy australijskie, ruszyły na strategiczne cele. Równocześnie wykonywano więc kilkadziesiąt operacji. Nasze zadanie było kluczowe. Mieliśmy zdobyć i nie dopuścić do wysadzenia jednej z platform przeładunkowych na wodach Zatoki Perskiej. Wykonaliśmy je w pełni i wieść o tym sukcesie poszła w świat.
Zdjęcia z archiwum autora
Miał Pan wówczas świadomość, jak ważna dla powodzenia całej misji jest akcja pod Umm Kasr?

Ta akcja miała nie być powtórką błędów z pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, gdy podczas ataku Amerykanów platforma została podpalona i w dużym stopniu spłonęła. Odczuwaliśmy więc presję, żeby tym razem tak się nie stało. Ryzyko było duże z uwagi na ropę. Musieliśmy bardzo uważać, żeby tego ognia nie zaprószyć. Udało nam się tego dokonać.

Zaplanowano, że komunikacja wojsk koalicji będzie odbywała się drogą morską. Gdyby platforma została wysadzona i ropa naftowa wylała się do zatoki, byłby olbrzymi problem z logistyką. Mieliśmy więc świadomość, jak duża odpowiedzialność na nas spoczywa.

Do tego dochodziła moja osobista troska o towarzyszy broni, ich zdrowie i życie. Nie byłem tam przecież sam, było nas kilkadziesiąt osób. Akcja zakończyła się jednak pełnym sukcesem. Zdawałem sobie sprawę, że gdyby tego sukcesu nie było, w pierwszej kolejności do odstrzelenia byłby ten pan, który dowodził całą akcją, czyli ja.

Jakie okoliczności sprawiły, że został pan dowódcą operacji, której celem było zdobycie strategicznej platformy przeładunkowej KAAOT?

Jadąc tam na misję, wyznaczono mnie jako dowódcę Polskiego Kontyngentu Wojskowego. Z natury rzeczy dowódca PKW w siłach specjalnych, niezależnie czy ma pod sobą 80, czy 200 osób, pozostaje integralną częścią zespołu. Było dla mnie tak oczywiste, że to ja będę dowodził. To nie jest tak jak w innej jednostce wojskowej, że dowódca siedzi sobie wygodnie w fotelu przy biurku w klimatyzowanym pomieszczeniu. Dowódca w siłach specjalnych ma być na takim samym poziomie, jak jego ludzie, i być z nimi w terenie.

W relacji z przejęcia platformy w Zatoce Perskiej przez GROM wspomina Pan o rosnącej liczbie zatrzymanych. Jakie były siły obronne tego terminala? Jaki opór stawiali Irakijczycy?

Siły obronne liczyły około kilkudziesięciu osób. Pokonaliśmy Irakijczyków w sposób naprawdę perfekcyjny, zgodnie z planem, czyli z użyciem elementu zaskoczenia, bo siły specjalne tak właśnie działają. Jak jest element zaskoczenia, to nikomu nie przychodzi do głowy, żeby w jakikolwiek sposób bronić się, bo widzi, że nie ma najmniejszych szans.

Jeżeli obrońca widzi zbliżające się osoby, które są świetnie wyposażone, w czarnych charakterystycznych strojach, z bronią, z noktowizją, to działa na niego efekt psychologiczny. Musiałby być kretynem albo desperatem, żeby próbować coś zrobić. Jeśli komandos jest koło niego, to nie ma szans, jak tylko się poddać. Sytuacja staje się zero-jedynkowa – albo wykonujesz polecenia, albo ja załatwię to po swojemu.

Siły specjalne mają wykonać swoje zadanie. Sytuacja, gdy nie padają strzały, nie ma osób zabitych czy rannych, to jest ideał, do którego dążymy. Nie mamy ochoty do nikogo strzelać. Są oczywiście sytuacje, że trzeba otworzyć ogień, kogoś zneutralizować, zlikwidować, życie piszę naprawdę różne scenariusze. Wiele operacji specjalnych jest jednak przeprowadzanych tak, że nie pada żaden strzał. Ciche i skuteczne działanie z zaskoczeniem to nasz ulubiony scenariusz.

Czy sprawnie przeprowadzona operacja w porcie Umm Kasr, która rozsławiła GROM na całym świecie, stała się punktem odniesienia dla ćwiczenia zdolności bojowej przez inne jednostki specjalne?

Każda akcja sił specjalnych jest na swój sposób analizowana. My też przygotowywaliśmy się, analizując operacje, które przeprowadzał SAS czy Delta Force. Nie wszystkie kończyły się sukcesem. Były też czasem spektakularne porażki. Myśmy się uczyli na, jak ja to nazywam, poradniku napisanym krwią. I naszą akcję również poddano wnikliwej analizie.

Nie do końca chwalimy się tym, jak ta akcja wyglądała w szczegółach, bo to nie o to chodzi, żeby odkrywać karty, gdyż to może się obrócić przeciwko nam. Gdyby ta wiedza wpadła w ręce nieprzyjaciela, znałby naszą taktykę. Jednostki specjalne wymieniają się więc między sobą doświadczeniami, ale nie za bardzo afiszują się publicznie z zastosowaną taktyką.
Zdjęcia z archiwum autora
Po szturmie na terminal KAAOT nie wszyscy jednak pozytywnie oceniali przeprowadzenie tej akcji. Pojawiły się głosy krytyczne pod adresem GROM-u. Komu zależało, by mu zaszkodzić?

Głosy krytyczne zawsze się pojawiają. Są tacy, którzy trzymają kciuki, by GROM dalej funkcjonował, ale są tacy, którzy pytają: "po cholerę jechaliśmy do Iraku?". Ja odpowiadam na to pytanie w prosty sposób: "GROM wykonuje tylko zadania". To politycy decydują, gdzie ma jechać, a polityków to wy sami wybieracie, także pretensje nie do GROM-u.

Proszę powiedzieć wdowom i dzieciom, że tragicznie zmarły mąż/ojciec niepotrzebnie pojechał do Iraku. Trudne, prawda? Szanujmy więc weteranów, Podaję zawsze przykład USA, gdzie nikt złego słowa o nich nie powie. Takich ludzi otacza się tam szacunkiem.

Pamiętam sytuację, jak mój kolega z GROM-u był w ambasadzie USA załatwiać wizę. Gdy osoba, która zajmowała się jego dokumentami, zobaczyła, z kim ma do czynienia, to wstała i zasalutowała. To są dwa różne światy. Nie mam oczekiwań, żeby ktoś poklepywał mnie po plecach, ale czasem nie rozumiem tego hejtu. Wbrew pozorom taki wyjazd nie jest wcale taki prosty, jak mogłoby się wydawać. To duże obciążenie dla żołnierza i jego rodziny.

A jakie stanowisko z perspektywy lat zajmuje Pan w sprawie wojny w Iraku? Czy decyzja o zaangażowaniu w nią polskiego wojska była słuszna?

Powtórzę jeszcze raz – nikt nie pcha się na siłę, żeby gdzieś jechać. To są decyzje polityków. Jako GROM zdobyliśmy tam naprawdę ogrom doświadczeń i oby te doświadczenia nie były nigdy potrzebne do wykorzystania w Polsce. A taki moment może nadejść. Gdyby tak się stało, to wtedy zrozumiemy, dlaczego warto było tam jechać. To może dziwić i szokować, ale taka jest brutalna prawda.

Nie zapominajmy też o aspekcie psychologicznym. Skoro GROM jeździł po świecie i pokazał się z jak najlepszej strony, być może zadziała tak jak SAS w Wielkiej Brytanii. Tam, gdy przeprowadzający jakąś akcję przestępcy czy terroryści dowiadują się, że zaraz przyjadą komandosi z SAS, bardzo często wywieszają białą flagę. Wiedzą bowiem, czym się kończy starcie z tymi "dżentelmenami". Jest to więc swego rodzaju element odstraszania.

Wielokrotnie podkreśla Pan w książce, ale i w trakcie naszej rozmowy, jak wielkim wizjonerem był generał Petelicki, twórca GROM-u.

Przede wszystkim był fantastycznym człowiekiem, ale też zasadniczym i zero-jedynkowym. U niego nie było zmiłuj się. Wszyscy uwielbialiśmy go, ale potrafił być naprawdę surowy i wyrzucić na zbity pysk kogoś, kto mocno podpadł. Mimo tej nieobliczalności gotowi byliśmy pójść za nim w ogień i nie są to słowa na wyrost.

Generał nie znosił sprzeciwu, ale to dlatego, że był ciągle poddawany presji, musiał walczyć z wiatrakami i przebijać mury niechęci w różnych środowiskach. Od nas wymagał głównie intensywnego treningu. Mieliśmy bowiem udowodnić politykom i wszystkim niedowiarkom, że nasza jednostka reprezentuje poziom niespotykany wśród innych polskich formacji.

W jakim stopniu udało mu się wcielić w życie swoje koncepcje?

Myślę, że w dużym stopniu. Nie jest tajemnicą, że jego wcześniejsza praca w wywiadzie dawała mu dojścia do pewnych kręgów. To nie jest tak jak dzisiaj, że wchodzimy w internet i znajdujemy strukturę Delty czy SAS-u. W tamtych czasach takie informacje były owiane wielką tajemnicą. Generał musiał więc mieć dar przekonywania ludzi. Wspominam, jak z teczką przyjechał do ministra Kozłowskiego, że ma plan, i szybko dostał na jego realizację zielone światło. Wizjoner w całym tego słowa znaczeniu.

Jakie konieczne zmiany widział jeszcze w wojsku jako takim?

Głównie względy mentalne. Przez kilka pierwszych lat funkcjonowania GROM-u trzeba było uświadamiać środowisko, że siły specjalne to jest zupełnie inny rodzaj wojsk, który nie może myśleć standardowo i szufladkowo. Siły specjalne działają bowiem niekonwencjonalnie i to przez duże N. Z tego względu w GROM-ie regulaminy były łamane non stop. Gdybyśmy tego nie robili, to nie mówilibyśmy o marce, jaką dziś szczyci się ta jednostka.

Petelicki był też pomysłodawcą sformowania oddziału kobiet. Można powiedzieć, że uchylił przed paniami furtkę do polskiej armii. Te wyszkolone kobiety świetnie sprawdziły się w Iraku czy Afganistanie, zwłaszcza w obszarze rozpoznania. Dziś w GROM-ie nadal służą panie i jest ich coraz więcej.

Generał otworzył też siły specjalne na cywili, co było z jego strony mistrzowskim posunięciem, bo ci, działając całkowicie nieschematycznie, wnieśli świeże spojrzenie. Do dziś ci żołnierze z cywila robią kariery. Jeden z nich to mój serdeczny kolega, pułkownik i niewykluczone, że wkrótce generał.
Zdjęcia z archiwum autora
"Siła bez honoru jest pusta, jałowa. Niszczy. Nie umie budować". To jeden z cytatów generała Petelickiego, jakie Pan przytacza w swojej książce.

To często cytowane motto generała. Masz być silny, ale też honorowy. Jak powiesz tak, to tak zrobisz. Jak obiecasz, ale nie dasz rady czegoś zrobić, to przyjdziesz i wytłumaczysz, dlaczego się nie udało, aby nie było niedopowiedzeń. Nic dodać, nic ująć.

Generał zarażał podwładnych też swoją charyzmą. Nigdy nie zapomnę jego uścisku dłoni. Jeśli ktoś wita się z 200 osobami po kolei uściskiem tak mocnym jak imadło, robi to wrażenie. Każdy trenował więc swój uścisk, że nie wypaść źle przy powitaniu. Generał miał wielką krzepę, świetnie strzelał, mistrzowsko władał nożem, miał czarny pas w sztukach walki. Idealny dowódca. Nic dziwnego, że tak wielu chciało pod jego komendą służyć.

Jakimi innymi złotymi myślami inspirował was pierwszy dowódca GROM-u?

On nie był zbyt wylewny w słowach, lecz mówił bardzo dosadnie. Czarne nazywał czarnym, a białe białym. Jak trzeba było kogoś postawić do pionu, to potrafił. Nieważne, czy minister, czy dyrektor jakiegoś departamentu, nie miało to znaczenia.

Nie zapomnę, jak zaprosiłem generała na mój ślub. Oczywiście przyjechał. Byliśmy w kościele, potem odbyło się wesele na Żwirki i Wigury w kasynie wojskowym, gdzie generał poprosił, że chciałby powiedzieć parę słów. Było mi niezmiernie miło. Mama z tatą nie mogli wyjść z szoku, że generał zjawił się na weselu. Potrafił zachować się kulturalnie, docenić żołnierzy, skorzystać z zaproszenia, choć wiadomo, że był bardzo zajęty, ale wiedział, że są chwile, gdy wojsko trzeba odstawić na bok i skupić się na życiu prywatnym.

Ten dzień zapamiętam do końca życia. Przekonałem się, że generał potrafił odnaleźć się w cywilu, bo wiedział, jak bardzo ważna jest rodzina. Powtarzał nam wielokrotnie: "jak będzie dobrze w domu, z żoną i dziećmi, to będzie i dobrze w pracy. Róbcie wszystko, żeby było w domu w porządku, to będzie lepiej się wam pracowało".

W książce wspomina Pan, jak Sławomir Petelicki zdenerwował się Pańską sugestią współpracy GROM-u z BOR-em.

Generał zawsze powtarzał, że mamy uczyć się od najlepszych. Misja na Haiti pokazała jednak, że mamy zaległości w zakresie ochrony VIP-ów i jazdy operacyjnej. Z mojej strony padła więc propozycja skorzystania z doświadczeń naszego BOR-u. Generał był oburzony, prawie zostałem wyrzucony z jednostki, bo jak śmiałem zaproponować, żeby elitarny GROM uczył się od jakiegoś tam BOR-u. Potem jednak przemyślał pewne sprawy, zasięgnął konsultacji i przyznał mi rację. Generał potrafił więc zmienić zdanie, choć nie przychodziło mu to łatwo.

Czy pamięta Pan jeszcze inną sytuację, gdy twórca GROM-u uniósł się gniewem?

Nie zapomnę, jak w wąskiej grupie osób doszliśmy do wniosku, że potrzebny nam będzie specyficzny karabinek. Myślimy więc, jak przekonać generała, bo tylko on mógł sprawić, żeby zakupili go dla nas logistycy. No i poszła delegacja. Generał przyjął nas serdecznie. "Siadajcie panowie. Kawa czy herbatka? W czym macie problem? "Generale, potrzebujemy taki karabinek". Żeby nie przeklinać, powiem eufemistycznie, że usłyszeliśmy tylko głośne "won". A że z generałem nie było dyskusji, zwinęliśmy się szybko z jego gabinetu.

Odczekaliśmy parę dni, jeszcze raz prosimy o wizytę, wracamy do tego karabinka, znów nie mamy o czym gadać. Robimy więc trzecie podejście. Generał pyta: "Panowie, co jest z tym karabinkiem, dlaczego wy mi tak dziurę w brzuchu wiercicie?". No to my opowiadamy na bogato o zaletach tej broni i związanych z nią ułatwieniach. Generał chwilę pomyślał, po czym powiedział: "dobra" i zawołał "logistyk do mnie". Przyszedł zaopatrzeniowiec. Generał zlecił mu: "Kupić tyle, a tyle karabinków". I koniec dyskusji.
Zdjęcia z archiwum autora
Jak wygląda dziś Pana życie po służbie wojskowej?

Całkiem nieźle. Jestem szczęśliwym emerytem, na co ciężko pracowałem, ale nie siedzę w kapciach w wygodnym fotelu, tylko prowadzę wspólnie z kolegami firmę szkoleniową o nazwie Centrala Szkolenia AT (CSAT), a także Fundację Instytut Bezpieczeństwa Społecznego. Podpowiadamy w kwestii bezpieczeństwa: uczymy zachowania w bankach, pojawiamy się w szkołach, na uczelniach wyższych, w centrach handlowych, w ministerstwach.

Stale jeździmy po całej Polsce, czasem ruszamy w świat i przygotowujemy ludzi do reagowania w sytuacjach wysokiego ryzyka. Wielu z nas nie ma bowiem bladego pojęcia, jak zachowywać się w takich skrajnych sytuacjach jak aktywny strzelec czy wzięty zakładnik.

Wcześniej kilka lat pracowałem na Stadionie Narodowym jako kierownik ds. bezpieczeństwa. Udało nam się zorganizować całe rozegrane na tym stadionie EURO 2012, czyli 5 meczów. Miałem pod sobą prawie 1000 osób, różne służby informacyjne czy porządkowe, którymi musiałem zarządzać i przygotować je do zadań.

Moje życie pokazuje więc, że po służbie w siłach specjalnych można odnaleźć się w cywilu i korzystać w biznesie z wiedzy zdobytej w wojsku.

Co chciałby Pan powiedzieć tym wszystkim, którzy chcieliby służyć w GROM-ie?

Powiedziałbym tak – warto próbować. Jest to przygoda życia i dla mężczyzn, i dla kobiet. Czekają was niezapomniane historie. Nie przeczytacie o nich w książkach i nie obejrzycie ich na filmach. Nie ma co udawać, będzie to okupione wielkim wysiłkiem, niekiedy dużymi wyrzeczeniami, ale jeśli ktoś lubi zastrzyk adrenaliny, niech da sobie szansę. Może się okazać, że jego marzenie trafi na podatny grunt.

Ja zaryzykowałem i nie żałuję ani dnia służby w tej jednostce. Choć były momenty trudne czy groźne, była to dla mnie przygoda, której nie zapomnę do końca życia.

Artykuł powstał we współpracy z Wydawnictwem Bellona