Celem dla opozycji powinna być prezydentura Tuska

Jacek Liberski
bloger i autor powieści; polityk hobbysta
Prawo i Sprawiedliwość zrobi wszystko, aby nie oddać władzy. To truizm, ale warto go przypominać na każdym kroku. Szczególnie po ujawnieniu systemowego modelu niszczenia "niepokornych” sędziów.
Nadal nie wiadomo, czy Donald Tusk wystartuje na prezydenta. Fot. Michał Ryniak / Agencja Gazeta
Skąd mamy wiedzieć, że model ten nie funkcjonuje w innych ministerstwach? Dowodem uprawdopodabniającym tezę o tym, że władza będzie maksymalnie utrudniać życie opozycji, jest niespotykane dotąd skrócenie czasu komitetom wyborczym na zebranie podpisów pod ich listami. W wakacje jest to szczególnie trudne.

Oczywiście zawsze można powiedzieć, że PiS działa przecież w tych samych warunkach, ale to oczywista nieprawda. Rzecz w tym, że obóz Zjednoczonej Prawicy ma istotną przewagę – zna swoje własne plany, a to istotny, dodatkowy handicup dla władzy, poza wieloma, którymi i tak już dysponuje.


Wybory do parlamentu będą naprawdę ciężką przeprawą, dlatego szeroko rozumiana opozycja musi bezwzględnie współdziałać ze sobą, w tym kontekście pakt o nieagresji jest absolutną koniecznością i to pomimo tego, że uzgodnienia między kilkunastoma ugrupowaniami bez wątpienia są bardzo trudne i podatne na naturalne zgrzyty.

Wydaje się bowiem, że obecna propozycja dla wyborców: trzy odrębne, ale współpracujące ze sobą bloki w wyborach do Sejmu oraz jedna lista do Senatu, to najbardziej optymalne rozwiązanie. Przeszkadzanie w budowaniu tego procesu, to de facto działanie destrukcyjne.

Kluczem jest prezydentura

O co walczymy? Stawiam zapewne dyskusyjną tezę, że musimy zawalczyć nie tyle o zwycięstwo nad PiS (w sensie ilości mandatów w Sejmie), bo to się wydaje bardzo trudnym zadaniem wobec tych wszystkich udogodnień, którymi dysponuje obóz władzy, ile o jak najlepszy wynik opozycji w Sejmie, aby PiS nie miało większości kwalifikowanej 3/5 (276 mandatów) oraz w Senacie, aby uzyskać ponad połowę miejsc. Do tego zawalczyć trzeba o prezydenturę.

Taki układ pozwoliłby kontrolować całkowicie obóz władzy pod kątem destrukcji ustrojowej państwa z jednej strony i z drugiej – uwikłać obóz Zjednoczonej Prawicy w trudności gospodarcze związane ze spowolnieniem, które niechybnie nadejść musi. Byłoby to bardzo wygodne dla opozycji rozwiązanie, pozwalające na ciągłe recenzowanie działań władzy przy jednoczesnym zatrzymaniu demontażu państwa.

I – co najważniejsze – zrzuciłoby wreszcie odpowiedzialność za spowolnienie gospodarcze na ich barki, co skutecznie i na długo wpłynęłoby na polityczną przyszłość tej szkodliwej dla Polski formacji.

Aby to osiągnąć niezbędny jest pokój po stronie opozycji, a po wyborach parlamentarnych absolutnie konieczne jest zawarcie kolejnego paktu o współpracy, tym razem w kwestii prezydentury Donalda Tuska. Jako spoiwo użyta musiałaby tu być wspólnota wartości wokół dogmatów liberalnej demokracji, bez brnięcia w jakieś zaszłości.

Uważam bowiem, że na dzisiaj jedynym politykiem, który może pokonać Andrzeja Dudę jest Donald Tusk, który, powiedzmy sobie szczerze, nie ma za bardzo wyjścia, jak tylko podjąć wyzwanie i stoczyć bój o prezydenturę Polski.

Twierdzę bowiem, że w grudniu wybór Tuska będzie w zasadzie tylko jeden (pod warunkiem oczywiście, że nie stanie się coś nadzwyczajnego). Tym wyborem będzie start w wyborach prezydenckich, gdyż każda inna opcja odebrana będzie przez Polaków (z obu stron sceny politycznej) jako swoista dezercja.

Tusk jest wojownikiem wagi super ciężkiej i z tych dwóch opcji, moim zdaniem, wybierze bliską mu polityczną walkę. Lepiej bowiem stanąć w szranki i nawet przegrać, niż nie stanąć do nich w ogóle. To diametralnie różne sytuacje. Nawet jeśli Tusk przegra te wybory, to będzie to zawsze wolą narodu (zakładając, że wybory będą uczciwe), jeśli zaś nie stanie do boju, spadnie na niego odium polityka, który stchórzył. A to nie leży w naturze szefa Rady Europejskiej.

Wróg publiczny nr 1
Piątkowy wywiad Tuska dla "Faktów po faktach" w TVN24, bardzo koncyliacyjny i wyważony, świadczy o tym właśnie, że Donald Tusk jednak poważnie myśli o wyborach prezydenckich. Symptomatyczne są głosy płynące z obozu władzy, zwłaszcza przesiąknięty obsesją tweet Beaty Mazurek, która ten wywiad skomentowała tak: „Kłamał, że będzie apolityczny. Kolejny raz złamał standardy UE. Wywiad Tuska to widoczna frustracja oraz zbiór insynuacji, kompleksów i konfabulacji. Słowa DT, że ‘polskość to nienormalność' dobrze pokazują jego hipokryzję i brak wiarygodności. Politycznie, Tusk jest nagi.”

Przypominanie wyrwanych z kontekstu słów Tuska z jego krótkiego eseju z roku 1987, zamieszczonego w konserwatywnym, katolickim miesięczniku „Znak”, które w oryginalnym tekście właśnie tę polskość opisują, są tej obsesji dobitnym przykładem. I mają na celu jedno – zbudować negatywny elektorat wokół Tuska na wypadek jego startu w wyborach prezydenckich właśnie. Dokładnie o to samo chodzi w powtarzaniu narracji o jego winie za straty w podatku VAT i odpowiedzialności za, w istocie PiS-owską, aferę Amber Gold.

Donald Tusk jest bezsprzecznie nadal wrogiem nr 1 w wyścigu o fotel prezydenta RP.
Skoro te wyrwane z kontekstu słowa są leitmotivem kampanii oszczerstw przeciwko Tuskowi, przypomnijmy pokrótce kontekst i przesłanie owych słów. W latach 80-tych Donald Tusk był m.in. działaczem studenckim (działał w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów), dziennikarzem oraz wydawcą i autorem serii „Był sobie Gdańsk”.

Jego teksty z tamtych lat, to głównie teksty historyczne i intelektualne opinie na tematy dotyczące Polski, jak wielu w tamtym czasie autorów niesionych żarliwym patriotyzmem. Tekst „Polak rozłamany” będący odpowiedzią na umieszczoną w miesięczniku „Znak” ankietę pt. „Czym jest polskość”, był takim właśnie intelektualnym głosem.

Polskość to oczywiście nienormalność
Swój esej Tusk zaczął tymi słowy, które później przez lata PiS będzie wykręcał jak mokry ręcznik: "Polskość to nienormalność – takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu". Po czym dodaje: ”Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać, a zrzucić nie potrafię (nie chcę mimo wszystko?), wypaliły znamię; i każą je z dumą obnosić”.
Fragment eseju Donalda Tuska

Więc staję się nienormalny, wypełniony do granic polskością, i tam, gdzie inni mówią człowiek, ja mówię Polak; gdzie inni mówią kultura, cywilizacja i pieniądz, ja krzyczę: Bóg, Honor i Ojczyzna (wszystko koniecznie dużą literą); kiedy inni budują, kochają się i umierają, my walczymy, powstajemy i giniemy”. A dalej: ”I tylko w krótkich chwilach przerwy rozważamy nasz narodowy etos odrobinę krytyczniej, czytamy Brzozowskiego i Gombrowicza, stajemy się normalniejsi.

Jest oczywistym faktem, że tekstem tym 30-letni wówczas Tusk zmagał się z polskością, dokładnie tak samo, jak setki innych Polaków w końcu lat 80-tych, kiedy dogorywał PRL z całym swoim bagażem krzywd, wynaturzeń i brakiem perspektyw. Zwłaszcza odwołania do Brzozowskiego i Gombrowicza, bijących się z myślami żarliwych patriotów, którzy z polskością rozprawiali się bez pardonu, świadczą o rozterkach Tuska dobitnie. Robienie z tego dowodu na jego antypolskość jest po prostu wredne. Ale oczywiście z punktu widzenia PiS, klarowne i zrozumiałe.

Polskość to jest nienormalność. To rzecz absolutnie oczywista. Ale przecież idzie o znacznie głębsze znaczenie tego słowa. Polska nienormalność to głęboka miłość do Ojczyzny, naznaczona jednak głównie klęskami. Bo my, Polacy, klęski uwielbiamy, gdy nas kruki i wrony dziobią.

Mamy to w tej naszej romantycznej, rozpalonej krwi. Wolimy rozdrapywać rany, niż odważnie patrzyć w przyszłość. Pozytywizm ze swoim dogmatem pracy u podstaw jest nam w zasadzie obcy. Zdecydowana większość Polaków woli prostsze rozwiązania. Lepiej brać, niż dawać. Lepiej dzielić, niż łączyć.

Może właśnie dlatego czas najwyższy to zmienić.