Kaczyński nienawidzi liberalizmu. Najpierw zmieniają nam ustrój, potem system gospodarczy

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Przeżyjmy to jeszcze raz, szanowni Państwo! Przecież lubimy piosenki, które już kiedyś słyszeliśmy. Oto zły liberał powraca! Znów będzie zatruwał studnie, porywał dziewice i pił krew niewinnych. A naród rzuci na kolana, z których żeśmy się ledwo co podnieśli. A właściwie - zostaliśmy podniesieni przez Prawo i Sprawiedliwość.
Na zdjęciu autorka materiału Karolina Lewicka, dziennikarka TOK FM i politolog. Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta
To, że widmo liberalizmu krąży nad Polską, uzmysłowiła nam katowicka pogadanka Mateusza Morawieckiego - liberałów wskazano palcem, to Balcerowicz, Schetyna i Kidawa-Błońska. Czyli krytycy podnoszenia płacy minimalnej, „czytający swoje pożółkłe karteczki sprzed dwudziestu lat”. W tym miejscu interweniował jednak sam Jarosław Kaczyński. Bo karteczki są nie sprzed dwóch dekad, ale aż sprzed dwóch stuleci. Ta wersja liberalizmu - grzmiał prezes - jest z pierwszej połowy XIX wieku!

Stop! W tym miejscu - by pojąć, o co Prezesowi chodzi - na dowolnej stronie otwieramy sztandarowe dzieło francuskiego naturalizmu, czyli „Germinal” Emila Zoli i zatapiamy się w opisach zdehumanizowanego życia górników kopalni Le Voreux. Wyzysk, głód szarpiący trzewia i nieobyczajna chuć. Krwiożerczy kapitalizm. Aha. Tak to będzie i u nas wyglądało, jak tylko liberałowie wygrają te wybory. Zgroza!


Wizję liberalizmu od lat kreśli nam Jarosław Kaczyński nadzwyczaj grubą kreską. To jest system jak ze świetnego traktatu filozoficznego Stevena Lukesa „Niezwykłe oświecenie profesora Caritata”. Główny bohater, wskutek dramatycznych zbiegów okoliczności, odwiedza państwa, w których „jedynie słuszne” idee doprowadzono do absurdu, realizując je w sposób totalny. Jest i na mapie podróży niejaka Libertaria.

W tejże Profesor dowiaduje się, że państwo jest praktycznie w zaniku, szykując się właśnie do sprywatyzowania bibliotek publicznych, galerii i pomników. Planuje też sprzedaż publicznych parków i plaż na zasadzie współwłasności czasowej. Słowa „społeczeństwo” nikt już nie używa, nie ma więc ani świadczeń społecznych, ani społecznej sprawiedliwości. Są tylko osamotnione jednostki, dysponujące ogromem dość przytłaczającej wolności (od której chętnie by się - nomen omen - uwolniły).

Jako żywo przypomina to słynną publikację PiS sprzed czterech lat o znamiennym tytule: „Wygaszanie Polski 1989-2015”. Jej autorzy przekonywali wszak naród, że państwo nie działa, jest bezradne (ach, ten imposybilizm!), a w wyniku transformacji straciliśmy wszystko, bo wszystko zostało sprywatyzowane, czyli wyprzedane. Albo wygaszone - jak stocznie. Stąd ta Polska w ruinie i Polacy na kolanach.

A jeszcze wcześniej była wyborcza alternatywa, dzięki której PiS wygrał po raz pierwszy: Polska solidarna kontra Polska liberalna, pamiętają Państwo? Ów podział był rezultatem zdezaktualizowania się w 2005 roku podziału starego: postkomuna kontra Solidarność, tuż po rezygnacji Włodzimierza Cimoszewicza, kiedy to na ubitej ziemi zostali sami ze sobą przedstawiciele peerelowskiej opozycji (Donald Tusk i Lech Kaczyński). W najsłynniejszym wówczas spocie z lodówką, znikały z niej wszystkie produkty spożywcze. Puste półki - tak PiS obrazował nędzę liberalizmu.

Kaczyński postanowił zatem i teraz sięgnąć po nie raz metodę już sprawdzoną i - jego zdaniem - nadal niezużytą, z potencjałem. Ale prócz stałego motywu wroga, którego trzeba stworzyć, by nim straszyć, mamy też w tle dość fundamentalne pytanie: skoro liberalizm do szczętu zły, to co zrobić z taką liberalną demokracją?

Zastąpić ją demokracją nieliberalną? Zamiast pluralistycznego społeczeństwa - homogeniczny naród, którego emanacją są rządzący, oczywiście najlepiej rozpoznający oraz zabezpieczający interes ogółu. A może wyborczy autorytaryzm? Bierze się władzę wprawdzie w demokratycznych wyborach, aby zaraz potem przejąć na własność państwo. Mając taką władzę i środki, nie trzeba już się obawiać wyborczej weryfikacji, bo na sukces pracuje cała państwowa machina, a opozycja nie ma zwyczajnie szans w warunkach tak silnej nierównowagi.

Model chiński? Wszak Chińczyki trzymają się mocno swojego autorytarnego kapitalizmu i właśnie na naszych oczach staje się on atrakcyjnym modelem rozwojowym, konkurencyjnym wobec tego, który zaoferowała światu jakiś czas temu zachodnia Europa.

Jak się już PiS upora z ustrojem, to prace nad systemem gospodarczym ruszą pełną parą. Jakoś trzeba bowiem ogarnąć ten wykwit liberalizmu, czyli wolny rynek. Wprawdzie już teraz premier opowiada o głębokiej zmianie filozoficznej - „odrzucamy zarówno neoliberalizm, jak i socjalizm, przyjmujemy za to pragmatyzm” - ale trudno dociec, na czym miałby on polegać. Na razie bowiem trwa rozpasana konsumpcja tego wszystkiego, co w spiżarni zostawili poprzednicy z 25 lat, nazywani zbiorczo liberałami. Ale, jak wiadomo, nawet jeśli w spiżarni jest piwniczka, to i ona ma swoje dno.

Na szczęście można skorzystać z gotowego już modelu wypracowanego przez niegdysiejszego demokratę, antykomunistę i liberała (i owszem - bawiąc w Oksfordzie stypendysta Orbán zachwycał się liberalnymi reformami torysów) i chyba zresztą skandal wokół Mariana Banasia pokazuje, że jesteśmy już na dobrej drodze ku systemowi oligarchicznemu. Tak, jak na Węgrzech najszybciej bogaci się zięć premiera, tak u nas będą to zasłużeni działacze Porozumienia Centrum. Pokątne biznesy, drenowane spółki Skarbu Państwa, transfery publicznych pieniędzy w ramach konkursów, grantów i dotacji do tych, do których należy je transferować itd..

Najzabawniejsze jest jednak to, że nie kto inny, ale właśnie Jarosław Kaczyński może uchodzić za liberalnego ortodoksa. To przecież on zafunduje nam - jeśli tylko jego rządy potrwają dostatecznie długo - państwo w zaniku.

Takie, które nie będzie świadczyć społeczeństwu żadnych usług publicznych ani dawać żadnych rozwiązań systemowych. Rozkradzione i skompromitowane. Silne wobec słabych, których będzie można wyrzucić, zastraszyć, opluć (w demokracji nieliberalnej prawa i wolności obywatelskie przeminęły z wiatrem), a słabe wobec silnych, czyli swoich kolegów partyjnych, mogących wszystko i nawet na chama.

Kim zatem straszycie, politycy PiS? Sobą straszycie.