"Mamę zapomniałam, bo nie mogłam unieść bólu". Córka "Anki" szczerze o rodzinie Broniewskich

Kamil Rakosza
W dzisiejszych czasach zapomnieliśmy już praktycznie o sztuce pisania listów. Te z przeszłości to jednak często doskonały zbiór historii o ludziach, dla których prawie nie istniały inne "DM-y". W książce Ewy Zawistowskiej "Dziadek Władek. O Broniewskim, Ance i rodzinie", która ukaże się 15 października, właśnie one dają nowe światło na życie rodziny Broniewskich – dziadka Władysława, tragicznie zmarłej Anki i samej autorki.
Władysław Broniewski z Anką pochyleni nad noworodkiem. Fot. Archiwum rodzinne autorki
Czy bez pozostawionych listów udałoby się stworzyć kompletną historię o kilku pokoleniach rodziny Broniewskich?

Właściwie rzec by można, że sporą cześć książki rodzina napisała za mnie. Oni wszyscy mówią tam własnym głosem – używają specyficznego kodu rodzinnych powiedzonek i żartów. Opisują to, co robią i o czym myślą.

Nie o wszystkim jednak mogli pisać. Szczególnie, kiedy rodzice mieszkali w Paryżu. To był przełom lat 1949/1950 i cenzura czuwała po obu stronach granicy. W 1949 wybuchła tzw. sprawa Robineau, w wyniku której stosunki polsko francuskie stały się bardzo napięte. Rodzice i dziadkowie skupiali się zatem na sprawach neutralnych i prywatnych. Dla mnie okazało się to zaletą. Poznałam ich charaktery, upodobania, poczucie humoru, wzajemne stosunki – ogólną rodzinną atmosferę, a także własne dzieciństwo.
Fot. Archiwum rodzinne autorki
Ankę pamięta Pani bardziej jako własną mamę czy postać literacką ze "nowych trenów" Władysława Broniewskiego?

Od tego książkę zaczynam. Mamę jako mamę zapomniałam jakiś czas po jej śmierci, bo nie mogłam unieść bólu. Przez lata funkcjonowała jako Anka Broniewskiego. Oni oboje byli w mojej świadomości tacy trochę mitologiczni, podręcznikowi, literaccy –nierzeczywiści. No ale teraz są moi właśni, rodzinni.

Mamę – dzięki książce – poznałam również w jej roli zawodowej. Z okresu kręcenia filmu o Wiśle, który miał być pełnometrażową poetycką opowieścią , przechowały się kolejne wersje scenariusza, scenopisu i notatki mamy robione przez nią dla samej siebie.

Odtworzyłam całą historię powstawania tej, wymyślonej przez mamę, a robionej wspólnie z dziadkiem, opowieści. Właśnie "Wiślany" fragment książki był dla mnie najciekawszy. Oprócz samego filmu i kolejnych etapów jego tworzenia, znalazłam sporo informacji o mamie, jej stosunku do ówczesnej rzeczywistości, pomysłach na następne filmy. Także o dziadku, kulisach ich współpracy oraz dlaczego Anka ów film wymyśliła, choć tego na razie nie zdradzę.

Czy na łamach książki wyspowiadała Pani swoją rodzinę ze wszystkiego czy pozostały jakieś historie, których nie warto albo nie można zdradzać?

Nie, nie stosowałam żadnej cenzury. Wyciągnęłam z rodzinnych annałów – a dokładnie ze skrzyni po babce – absolutnie wszystko, co tam znalazłam. Przegrzebałam własną pamięć. Wykonałam detektywistyczną robotę, składając z listów i dokumentów, rodzinne historie. Niektóre już wcześniej były przez różnych ludzi opisywane w formie anegdot, sensacyjnych plotek i domysłów, np. okoliczności śmierci mamy albo umieszczenie dziadka na odwyku w Kościanie – to wszystko jest w książce.
Fot. Archiwum rodzinne autorki



Gdzieś w finalnej części książki pisze Pani: "starałam się ukrywać starannie, czyją jestem wnuczką". Dlaczego? Jak wyglądało Pani życie z dziadkiem do jego śmierci w 1962 r.?

Ukrywałam się przed nauczycielkami, które już podstawówce kazały mi deklamować wiersze dziadka na szkolnych akademiach albo domagały się, żebym poprosiła dziadka o napisanie wiersza na szkolną akademię (jego burzliwą reakcję opisałam). A kontakty z dziadkiem od śmierci mamy do końca jego życia trwały, choć już nie tak częste.

Bywałam na Dąbrowskiego, dziadek odwiedzał mnie u babci Jasi na Lenartowicza. Po jego śmierci w domu na Dąbrowskiego powstało muzeum, którego kustoszem honorowym została Wanda Broniewska. No i jakoś nigdy mnie tam nie zaproszono. To na długo rozwiązało problem z dychotomią dziadek – poeta Broniewski. Został ten drugi zatrzaśnięty w muzeum i zbiorach poezji. Otoczenie, przyjaciele i tak już wcześniej nie identyfikowali mnie "poprzez dziadka". Żyłam własnym, "niewnuczkowym" życiem i dobrze mi z tym było.

Po śmierci Wandy Broniewskiej zaczęto mnie nagabywać, żebym czasem gdzieś pojawiła się w roli wnuczki. No to pojechałam na otwarcie domu Broniewskiego w Płocku (tego nie ma w książce). We wnętrzu domu poczułam nagle, że jednak stąpam po rodzinnych korzeniach. Wyobraziłam sobie małego Władzia, który umyka babce Lubowidzkiej pod fortepian. Rodzinnie mi się zrobiło i sympatycznie.
Fot. Archiwum rodzinne autorki
Podeszła tam do mnie zażywna jejmość, która oznajmiła głosem pełnym pretensji: "jestem nauczycielką polskiego i nie wiem, jak mam o pani dziadku mówić dzieciom. Przecież to był straszny alkoholik. "Dzień dobry, znowu jestem" – powiedziała w środku mnie dychotomia .

Pisze Pani również o konieczności "włożenia" Władysława Broniewskiego do "jednej szuflady". Jak trzeba byłoby ją wtedy opisać?

To raczej żartobliwa propozycja. I nie użyłam słowa "trzeba" (śmiech). Piszę:" może dać mu jedną acz niejednolitą szufladę". Jak ją opisać? Tuwim mówił o Broniewskim: "poeta arcypolski". No to rozszerzając proponuję nieco przekornie: "rewolucyjny poeta arcypolski". A rozszerzając jeszcze bardziej : "Rewolucyjny poeta arcypolski, oficer Legionów, więzień Zamarstynowa i Łubianki, uczestnik armii Andersa, filosemita, liryk oraz autor poematu o Stalinie".

A taki rodzaj poezji, jaki uprawiał Pani dziadek, jest jeszcze dzisiaj potrzebny?

Nie do końca wiem, co ma Pan na myśli mówiąc "taki rodzaj poezji". Czy chodzi o Broniewskiego – buntownika, który nie godzi się na zło, pisze: "temu światu ja się nie poddam, temu światu ja krzyknę nie" i wzywa do walki, czy o Broniewskiego, którego liryka to słowa "ze słów prostych najprostsze i z cichych najcichsze".

Broniewski liryk jest do dziś śpiewany przez młodych ludzi. Broniewski buntownik też, bo podobno te wiersze mają rockowe metrum. A jego problemy egzystencjalne: miłość, śmierć, po co żyjemy, itp. nie straciły – jak dotąd – na aktualności. Broniewski celnie trafiał w ludzkie emocje. "Nie wiem, co to poezja, nie wiem, po co i na co, wiem, że czasami ludzie czytają wiersze i płaczą". Uczył wrażliwości. Ona – proszę wybaczyć truizm – bardzo jest dziś potrzebna.

Do kogo z rodziny pałała Pani największą sympatią?

Wszystkich ich lubiłam, ale po śmierci mamy najbliżej byłam z babcią Jasią, czyli Janiną Broniewską, znaną jako straszny sekretarz POP w Związku Literatów. To u niej się wychowywałam. Myślę, że niejednego zaskoczy jej prywatny obraz, który wyłania się z listów i z tego, co zapamiętałam z dzieciństwa.
Fot. Archiwum rodzinne autorki
Ojciec, Stefan Kozicki, założył nową rodzinę. Ciągle był w reporterskich podróżach, ale czułam na odległość jego ciepło i miłość. Oboje – i babka, i ojciec – umarli, kiedy już byłam dorosła. Dziadka pamiętałam z okresu po śmierci mamy, opisałam te nasze spotkania. Różnie bywało. Ale z listów widać, że stosunki dziadka z moją mamą też układały się różnie. Że łatwo z nim nie miała. Samą mamę również odtworzyłam z listów. Wreszcie ją "uprywatniłam", urealniłam i pamiętam .

Opisuje Pani romans Anki z pisarzem Bohdanem Czeszką. Relacje między Pani rodzicami nie układały się właściwie?

Nie układały się, ojciec sam mi o tym opowiadał. Winił siebie za brak dojrzałości i odpowiedzialności. Poza tym poskładałam jakieś fragmenty z własnych wspomnień i z zapisków mamy. Znalazłam na przykład jej kartkę z 24 maja 1954 r., pisaną dla samej siebie. Po rosyjsku, bo ojciec tego języka nie znał. Mama pisze tam o małżeńskich problemach i miłości Czeszki.

Jaką rolę odgrywał w Pani życiu i życiu całej Pani rodziny, komunizm?

Różnie w kolejnych pokoleniach. Dziadkowie – podobnie jak spora część polskiej inteligencji przed wojną – wierzyli, że to będzie lepszy ustrój. Że zapanuje sprawiedliwość społeczna, itp. Moi rodzice wchodzili w dorosłość już w tym urzeczywistnionym po wojnie ustroju. Jak wynika jednak z ich listów, nie należeli do zaślepionych uwielbieniem, lecz byli beneficjentami systemu.

Ja, urodzona w 1948 r., podobnie jak większość mojego pokolenia traktowałam peerelowską rzeczywistość jak coś, co jest zastane, więc oczywiste. Przyspieszone polityczne dojrzewanie odbyłam – już jako studentka – dosłownie w biegu uciekając 8 marca 1968 roku na dziedzińcu UW przed pałkami zomowców . Odtąd już wołałam z całym moim pokoleniem: precz z komuną!

Artykuł powstał we współpracy z Prószyński Media.