"Byłam przed 30, a nie chciało mi się żyć". Patrycja schudła 50 kg, pokonała hashimoto i depresję
– Tak naprawdę to moja walka z otyłością była skutkiem ubocznym walki o lepsze samopoczucie. Bo najgorzej czułam się psychicznie, a nie fizycznie. Nie chciało mi się żyć – mówi naTemat Patrycja Kadri, autorka książki "Wygrałam z hashimoto", w której opisała swoje zmagania z niedoczynnością tarczycy, insulinoopornością i depresją.
Patrycja Kadri: – Byłam przed 30-stką, a nie miałam na nic energii. Czułam się jakbym była emerytką i jakby życie ze mnie uszło.
Od razu wiedziała pani, że wszystkiemu winna jest tarczyca i zaburzona praca hormonów?
Jeszcze wtedy tego nie wiedziałam.
Pojawił się też kolejny objaw wskazujący na problemy z niedoczynnością tarczycy: zaczęła pani bardzo szybko tyć.
Dokładnie tak. Na początku samo tycie mnie nie przerażało. Nadal byłam szczupła, gdy z 55 kilogramów przytyłam do 60. Ale wiedziałam, że coś jest nie tak, kiedy mając 26 lat ważyłam 73 kilogramy. Moje koleżanki nie miały problemów z wagą, a ja ciągle tyłam.
Zaczęła pani szukać przyczyny?
Właściwie to zaczęło się od tego, że nie mogłam zajść w ciążę, podchodziłam do in vitro. Podczas szukania przyczyn mojej niepłodności, okazało się, że mam problemy z hashimoto.
Wcześniej nie miałam pojęcia o tej chorobie. Sądziłam, że problemy z zajściem w ciąże mają inne podłoże – ginekologiczne.
Miała pani wtedy także problem z silną depresją, myśli samobójcze.
Udało mi się zajść w ciążę, dziecko urodziło się zdrowe. Wtedy wydawało mi się, że już wszystko będzie dobrze, ale nadal czułam się nieszczęśliwa. To mi dało do myślenia.
Patrycja Kadri z synem.•Fot. Archiwum prywatne
Rozumiem, że już wtedy była pani leczona przez endokrynologa, brała leki na niedoczynność tarczycy?
Tak, ale nikt mi wtedy nie powiedział, że złe samopoczucie, brak energii to też są objawy chorej tarczycy i insulinooporności. Wszystko kończyło się na poradach lekarza: "jest pani chora, bierze tabletki i trzeba z tym żyć".
Tak naprawdę to moja walka z otyłością była skutkiem ubocznym walki o lepsze samopoczucie. Bo najgorzej czułam się psychicznie, a nie fizycznie. Nie chciało mi się żyć.
Pamiętam dni, że szłam na godzinne zakupy do marketu, a po powrocie do domu nie miałam siły na to, żeby zrobić coś więcej. Nie mogłam ugotować obiadu, byłam wykończona.
Znajomi mówili "chodźmy do kina", a dla mnie to był ogromny wysiłek. Zmuszałam się, żeby cokolwiek zrobić.
Wtedy zaczęła pani działać na kilku frontach: psycholog, dietetyk kliniczny, trener personalny.
Odbijałam się od lekarza do lekarza i wiedziałam, że muszę zacząć działać, coś zmienić.
Bo lekarze twierdzili, że skoro bierze pani Letrox czy Euthyrox, to powinna się pani nieźle czuć.
Tak, ewentualnie niektórzy z nich radzili, żeby przejść na jakąś dietę. Byłam na różnych dietach, ale żadna mi nie pomogła. Praca hormonów była tak zaburzona.
Brałam więc różne rady od różnych lekarzy i wiedziałam, że tę chorobę trzeba zaatakować z wielu płaszczyzn. Udałam się do dietetyka klinicznego.
Na początku byłam na diecie Paelo, w której eliminuje się produkty wysoko przetworzone. W tym też masło, sery, chleb. Ale je się dużo mięs, ryb, warzyw i owoców. To była pierwsza dieta, na której się nie głodziłam.
Do tego doszły regularne ćwiczenia z trenerem personalnym?
Tak, sama dieta by nie wystarczyła. Mój trener powtarza, że "ćwiczenia bez diety są jak seks bez kobiety". Teraz, mimo że ważę 52 kilogramy, ćwiczę cztery razy w tygodniu i nadal trzymam dietę.
Ale i wykluczyłam zupełnie chemię. Zakupy robię na zwykłym osiedlowym bazarku. Jeśli mam ochotę na wędlinę, to sama ją piekę. Jeśli mam chęć na pieczywo, to sama je przygotowuje. Podobnie zresztą jest ze słodyczami. Do supermarketu chodzę tylko po proszek do prania. I wbrew pozorom – zaoszczędziłam bardzo dużo pieniędzy.
Mówi się, że zdrowa dieta jest dla ludzi bogatych, że to kosztuje bardzo dużo.
Wręcz odwrotnie.
Ale wymaga samozaparcia i codziennego gotowania.
Tak, trzeba wyrobić sobie jakiś system. Ja na przykład wieczorem gotuję czy piekę na kolejny dzień. Staram się jeść cztery-pięć posiłków dziennie.
Kiedy widoczne były pierwsze efekty zdrowego odżywiania i treningów?
Trzeba dodać, że ja miałam także zabieg wycięcia greliny (hormon odpowiedzialny za przesyłanie do mózgu sygnału głodu – red.) ze ściany żołądka. W Polsce nie chcieli mi go zrobić. Tłumaczyli, że to dla osób, które ważą 200 kilogramów. Wreszcie trafiłam na lekarza, który zdecydował się przeprowadzić ten zabieg.
Ile pani wtedy ważyła?
Ważyłam 85 kilogramów. Zaraz po operacji jest się na płynnej diecie, później zaczyna się jeść normalnie – pięć posiłków dziennie. I normalnie też odczuwałam głód.
Co warto podkreślić: nie jest tak, że gdy zrobimy sobie ten zabieg, to rozwiążą się wszystkie nasze problemy. Wtedy musiałam być na jeszcze bardziej restrykcyjnej diecie.
Jak teraz z pani kondycją psychiczną?
Wspaniale. Zostało mi podarowane drugie życie, mam bardzo dużo energii. Jem zdrowo, ćwiczę, mój organizm jest oczyszczony z tych wszystkich toksyn.
TSH się unormowało?
Tak. Wcześniej pani doktor mówiła mi, że leki będę musiała przyjmować do końca życia, a teraz jestem na etapie wychodzenia z leków – co dwa-trzy miesiące mam zmniejszane dawki. Może od wiosny nie będę brała już żadnych leków.
Nie obawia się pani, że to będzie oznaczało nasilenie objawów choroby?
Trzeba będzie się kontrolować. Jeśli coś się będzie działo, to będzie trzeba wrócić do normalnej dawki. Tę chorobę trzeba kontrolować przez całe życie. Jakość życia jest na pewno inna.
Ograniczyła pani alkohol?
Okazjonalnie piję, ale najczęściej alkohol rozcieńczam z wodą. Ale generalnie alkohol nie jest mi potrzebny do poprawy nastroju.
Co z cukrem?
Zastępuję go ksylitolem czy stewią. Na początku nosiłam ze sobą zamienniki cukru nawet do restauracji. Teraz zdarza mi się posłodzić herbatę łyżeczką normalnego cukru. Ale gdy wyjeżdżałam na dłużej np. na wakacje, to biorę ze sobą ksylitol.
Nie ma pani poczucia, że zdrowe odżywianie, treningi stały się pani obsesją?
Myślę, że to nie obsesja, a element mojego życia. Zorganizowałam swoje życie pod tę chorobę. Normalne jest dla mnie, że np. zabieram ze sobą jedzenie do samochodu w ciągu dnia.
Dlaczego zdecydowała się pani wydać tę książkę?
To nie był mój pomysł, zaproponowano mi po prostu wydanie książki. Nie sądziłam, że mogę być dla kogoś inspiracją.
Patrycja Kadri wydała książkę "Wygrałam z hashimoto".•Fot. Materiały reklamowe
Jak pani teraz na siebie patrzy?
Nadal jeszcze mam takie myśli, że jestem gruba. Na początku szłam do sklepu i kupowałam ciuchy w rozmiarze XL, a nosiłam już S czy XS.
Patrycja Kadri.•Fot. Archiwum prywatne
Teraz jak tańczę na imprezach, czy gdy ktoś dotknie w okolicach brzucha, to od razu mam paraliż, mimo że nie mam już przecież fałdy. Minął jakiś czas, a te myśli nadal pozostają w głowie.
Nadal chodzi pani na terapię?
Cały czas chodzę na terapię. Myślę sobie nawet, że jestem w połowie tej całej przemiany. Wiadomo, że łatwiej zmienić się fizycznie, psychicznie trudniej. Teraz pracuję bardziej nad przyszłością. Książka jest symbolem zamknięcia przeszłości.
Myśli pani, że się da? Nadal czuje się pani osobą otyłą.
Przekonuję się do tego. Zaczynam widzieć, że schudłam, zmieniłam się. Ale to przychodzi powoli. Dopiero od niedawna kupuję mniejsze rzeczy.
Czy po wydaniu tej książki wiele kobiet się do pani odzywa?
Tak, i dopiero teraz do mnie dotarło, że kobiety w mniejszych miastach, na wioskach nie mają dostępu do lekarzy. Czasami nie stać ich na to, żeby opłacić sobie wizytę u endokrynologa.
Więc, gdy ja im radzę wizytę u psychologa, endokrynologa czy dietetyka, to one piszą mi, że nie mają takiej możliwości. To dla nich często 200 km drogi. I przerażające dla mnie jest to, że często kobiety chcą coś zmienić, ale nie mają do tego narzędzi.
Jest mi zwyczajnie przykro, że wciąż dostęp do specjalistów, jest mocno ograniczony. I jeszcze jedno: jeśli ktoś ma nowotwór to musi jechać i się leczyć. Cała rodzina staje na głowie, żeby ta osoba miała komfort leczenia. A hashimoto wszyscy bagatelizują. Bo ta choroba nie zagraża życiu i nie odczuwa się fizycznego bólu.
Wiadomości, jakie pani otrzymuje po wydaniu książki dobitnie pokazują, jak funkcjonuje nasza służba zdrowia. Znam kobietę, która dwa lata zamierza czekać na wizytę u endokrynologa, bo jej nie stać, by pójść prywatnie.
No właśnie. Często więc daję kobietom różne rady, ale one nie będą mogły z nich skorzystać, bo albo ich nie stać, albo mieszkają za daleko od lekarzy-specjalistów. Tak samo np. z siłowniami.
Mam nadzieję, że to się będzie zmieniać. Wszystko postawione jest na głowie kobiety, cała komórka rodzinna.
Pisała do mnie kobieta, która samotnie wychowuje syna. On się denerwuje, że mama nie poświęca mu wystarczająco czasu. Ona z kolei zwyczajnie nie ma siły. Dlatego tak ważne jest, by sobie pomóc. Ta choroba wpływa na relacje rodzinne. I u tej pani depresja się pogłębia przez hashimoto i nieporozumienia z synem.
Mnie najbardziej do działania motywował syn. Nie chciałam być mamą, która zalega w łóżku. To dziecko dało mi najwięcej motywacji, wiedziałam, że jeśli będę zdrowa i szczęśliwa, to i on będzie szczęśliwy.