"Byłem bliski zwątpienia, opadłem z sił". Marcin Wyrostek o "Mam talent", nowej płycie i planach

Michał Jośko
Świetna passa tego akordeonisty trwa od roku 2009, gdy w powalającym stylu wygrał drugą edycję programu "Mam talent". Porozmawiajmy o tym, jak sprawy miały się wcześniej (a nie było różowo) i jak mają się dziś. Marcin Wyrostek o planach zakończenia kariery muzycznej, emigracji, patriotyzmie, nowej płycie z kolędami oraz byciu "Hanysem Honorowym".
Fot. Cinal Studio
Choć od wygranej w "Mam talent" minęła już dekada, to w kółko słyszy pan pytania dotyczące tego programu. Stało się to już irytujące?

Właśnie mija dziesiąta rocznica tamtego wydarzenia, do którego – rzeczywiście, ma pan rację – dziennikarze wracają nader chętnie. Ale, broń Boże, nie irytuje mnie to.

Przecież właśnie dzięki temu programowi poznała mnie cała Polska, zacząłem działać z rozmachem, o jakim wcześniej mogłem jedynie marzyć. Nigdy nie zapomnę, ile zawdzięczam ludziom, którzy w 2009 r. wysyłali na mnie SMS-y.

Zwłaszcza, że wszystko nastąpiło w niemal ostatnim momencie, rzutem na taśmę. Proszę uwierzyć: byłem naprawdę bliski zwątpienia w muzykę, opadłem z sił.


Powiedziałem sobie, że jeżeli do końca roku nie nastąpi jakiś wielki przełom, to dam sobie spokój z zawodową grą na akordeonie, bo to fanaberia, na którą nie mogę już dłużej sobie pozwalać.
Był jakiś konkretny plan B?

Nie. Po prostu, stwierdziłem: pójdę do "normalnej" pracy; na budowę albo do biura, może zostanę kierowcą zawodowym, nieważne. Cokolwiek, byle mieć jakąś stabilną posadę.

Dotarłem do punktu, w którym straciłem nadzieję na to, że publiczność pewnego dnia wreszcie doceni moją twórczość. Przecież od dzieciństwa nie sypiałem po nocach i w tym czasie ćwiczyłem jak opętany. Chciałem grać, grać i jeszcze raz grać.

Zaliczałem kolejne festiwale – od Ukrainy, poprzez Słowację, Węgry, Włochy i Wielką Brytanię, aż po Stany Zjednoczone, było tego całe mnóstwo.

I co? Wszystko to nie przekładało się na nic więcej, niż jakieś małe wzmianki w lokalnych gazetach. Małe błyski, po których natychmiast wszystko gasło. Nie mogłem się przebić.

Wielką cezurą był dopiero udział w "Mam talent" – bez tego nie byłoby świetnie sprzedających się płyt i regularnego zapełniania sal koncertowych.

Programom typu talent show nierzadko zarzuca się promowanie mizerii muzycznej. A to niebezpieczne w kraju, w którym – nie czarujmy się – zapotrzebowanie na sztukę wartościową jest niezbyt wysokie…

Poruszył pan bardzo złożone zagadnienie. Z jednej strony zgodzę się z tym, że znaczna część dzisiejszych mediów komercyjnych wybiera drogę najłatwiejszą i najbezpieczniejszą: granie prostych, banalnych piosenek, skierowanych do niezbyt wyrafinowanego słuchacza. Bylejakość zalewa nas z każdej strony.

Jednak nie chodzi o to, żeby atakować mainstreamowe media, zarzucać im, że nie edukują odpowiednio naszego społeczeństwa. Zmiany na lepsze powinny zacząć się raczej od rodziców i pedagogów – przedszkolnych oraz szkolnych, bo pod tymi względami Polska ma naprawdę wiele do nadrobienia.

Przecież jeżeli dorośli naprawdę zaczną chcieć, to naprawdę łatwo mogą zacząć umuzykalniać swych podopiecznych, wzbudzać w nich zainteresowanie muzyką dobrą, wartościową. Dziś mamy do dyspozycji internet – korzystajmy z niego, zamiast narzekać na to, co promują stacje telewizyjne i radiowe.
Proszę powiedzieć, jak zdefiniować ową muzykę dobrą i wartościową?

Doprecyzujmy: nie chodzi mi o określanie, co jest właściwe, a czego nie powinno się słuchać. Nie wartościuję gatunków, w żadnym wypadku nie chcę mówić, że np. muzyka popularna jest złem.

Weźmy na przykład takiego Johanna Straussa – przecież o jego kompozycjach można by powiedzieć, że to jakieś tam proste walczyki, będące XIX-wiecznymi odpowiednikami współczesnych kawałków popowych. Tak, lecz proszę posłuchać, jak wspaniałe są te walczyki!

Można je porównać chociażby z tym, co Quincy Jones produkował dla Michaela Jacksona. Mainstream? Tak. Lecz naprawdę wysokogatunkowy. Każdą muzykę można zagrać i źle, i dobrze – niezależnie od tego, czy mówimy o twórczości barokowej, czy disco polo.

Zna pan przykłady disco polo wysokogatunkowego!?

Nie, w tym momencie jedynie teoretyzujemy. Ale przecież gdyby do takich utworów wprowadzić elementy symfoniczne, zmienić pracę motywiczną, fakturę brzmieniową i przeharmonizować je, to okazałoby się, że mamy do czynienia z naprawdę dobrymi utworami.

Choć sam zdecydowanie bardziej wolę skupiać się na przekonywaniu Polaków do tego, że na disco polo muzyka się nie kończy. Od lat proponuję pewien półśrodek: gram muzykę naprawdę wartościową w moim mniemaniu, a jednak podaną w sposób ciekawy, nieprzekombinowany i lekkostrawny.

W ten sposób przeciągam na "stronę dobra" osoby do tej pory najzwyczajniej w świecie obawiające się kontaktu z dźwiękami, które wydawały się im zbyt ambitne.

A takich ludzi jest mnóstwo: nakręcają się, że skoro nie są wyrobionymi melomanami, to nie mają nawet po co wybierać się na jakieś wydarzenie artystyczne, bo przecież i tak niczego nie zrozumieją. Co istotne, w taki sposób zblokowani są wyłącznie dorośli.
Dlatego, podobnie jak Czesław Mozil – "kolega po akordeonie", tak mocno skupia się pan na docieraniu do najmłodszych Polaków?

Tak. Już w czasach studenckich grałem sporo koncertów w przedszkolach i szkołach. Dziś organizuję cykl nazwany "Dźwiękogrodem" i gwarantuję: najmłodsi słuchacze wręcz fenomenalnie chłoną muzykę znacznie bardziej ambitną, niż wspominana wcześniej papka medialna.

Przecież wystarczy tylko w odpowiedni sposób przemycić treści edukacyjne: na przykład przeplatam znane piosenki z bajek kompozycjami Vivaldiego, Bacha albo Mozarta i już! Dzieciaki szaleją.

To takie kamyczki, które – wierzę w to mocno – poruszą lawinę. Dzięki takim działaniom wychowamy pokolenie poszukujące w muzyce czegoś więcej.

Ba, nie mówimy tylko o jednym pokoleniu – przecież pewnego dnia te dzieci również staną się rodzicami, którzy zaczną dbać o to, aby ich pociechy były osłuchane.

Zaznaczmy, że nie chodzi tutaj o narzucanie czegokolwiek młodym ludziom. Niech poznają i pop, i klasykę, a pewnego dnia sami dokonają wyboru.

Skoro o wyborach mowa: od dzieciństwa był pan skazany na akordeon. Nigdy nie kusiło, aby zbuntować się i zmienić go na coś mniej oldskulowego?

Cóż, od momentu, gdy dziadek sprzedał krowę, żeby kupić akordeon, ten instrument stał się nieodłącznym elementem naszej rodziny i po prostu nie wyobrażałem sobie, abym mógł pokochać coś innego. W ten sposób zacząłem wyrastać na dziwaka (śmiech).

W pewnym momencie z tyłu głowy pojawiła się świadomość, że ten mój akordeon jest czymś totalnie niezrozumiałym dla większości moich rówieśników, ale jakoś specjalnie się tym nie przejąłem.

Koledzy oraz koleżanki wiedzieli, że ten Wyrostek żyje w swoim specyficznym świecie – przecież od czasu do czasu w szkolnym radiowęźle informowano, że wygrałem jakiś konkurs – ale nie dokuczali z tego powodu. Ja sam jakoś specjalnie nie obnosiłem się z moją pasją.
Fot. Cinal Studio
Gdy był pan nastolatkiem, nigdy przez głowę nie przemknęła myśl w stylu: gdybym grał na gitarze elektrycznej, miałbym o niebo większe powodzenie u dziewczyn?

Opowiem panu pewną historię: chodziłem do tej samej podstawówki, co moja żona, choć w tamtych czasach nie znaliśmy się. Po latach wyznała, że pamięta jeden z moich nielicznych występów w szkole, na jakimś apelu w ósmej klasie.

Ponoć powiedziała wtedy do swojej koleżanki: zobacz, to będzie mój mąż. Jak więc pan widzi, na akordeon wyrwałem raz, a porządnie (śmiech).

Tak swoją drogą po pańskim pytaniu zaczynam zastanawiać się, czy jednak nie popełniłem błędu, przez tyle lat nie afiszując się z moją pasją, że nie wykorzystywałem akordeonu jako tzw. atrybutu?

Człowiek był nienormalny od dzieciństwa i zamiast imprezować albo grać w piłkę nożną, wolał siedzieć w domu przed nutami. W liceum ominęło mnie mnóstwo "osiemnastek", bo gdy odbywały się te przyjęcia urodzinowe, grywałem na jakichś zabawach, wspomagając w ten sposób budżet domowy.

Oprócz tego dorabiało się też na budowach i zbierało truskawki; do dziś pamiętam, jak bolał od tego kręgosłup.

Zresztą w tamtych czasach raz jeden jedyny (aż do omawianego roku 2009) brałem pod uwagę "zdradę muzyki" i zawodowe zajmowanie się czymś zupełnie innym.

Byłem rozdarty pomiędzy grafiką komputerową i branżą motoryzacyjną. Gdy w moim życiu pojawił się pierwszy samochód – zdezelowany Maluch, rocznik 1978 – totalnie odpłynąłem. Całymi dniami dłubałem przy nim, naprawiając liczne usterki.

Po maturze, nie mając pewności, czy dostanę się do akademii muzycznej, "profilaktycznie" zdawałem na Politechnikę Śląską. Do tego wciąż słyszałem głosy w stylu: akordeon, naprawdę? Przecież z tego nie uda ci się wyżyć.
Fot. Nicholas Dominic Talvola


Czy był w pańskim życiu moment, w którym ten instrument wylądował w kącie?
O nie, przecież gra na akordeonie to moja choroba psychiczna (śmiech). Nawet gdy pojawiały się inne zainteresowania oraz wątpliwości, to nie odpuszczałem, bo zawsze byłem człowiekiem systematycznym.

Pierwsza rzecz, jaką robiłem po powrocie ze szkoły? Powtórzenie materiału i odrobienie lekcji. Nie zwlekałem nawet wtedy, gdy zadanie domowe z biologii albo matematyki miało być gotowe dopiero za tydzień.

Podobnie wyglądała kwestia edukacji muzycznej – przychodziłem do domu i od razu przerabiałem to, co było na zajęciach.

Rzetelność, pracowitość i brak skłonności do prokrastynacji – to cechy, które mogły przydać się w chwili, gdy z Jeleniej Góry przeprowadził się pan na Górny Śląsk, przeobrażając się w "Hanysa honorowego".

Zdecydowanie. Gładko stałem się "Gorolem oswojonym", ochoczo przygarniętym przez Górnoślązaków, z którymi łączy mnie naprawdę wiele.

Nie chodzi tylko o wielką słabość do klusek śląskich (uwielbiam je!), lecz i to, że wyniosłem z domu podobny etos, skrupulatność i umiłowanie ciężkiej pracy.

Od lat jestem niezmiennie zachwycony tym, jak zdrowe podejście do życia mają mieszkańcy tego rejonu Polski. Dodajmy, że to ludzie otwarci oraz godni zaufania, można z nimi konie kraść.

Nie zapominajmy również o tym, Ślązacy kochają dźwięk akordeonu. Jak tu nie kochać tej mojej małej ojczyzny?

Miłość do ojczyzn – tej większej i mniejszej – to coś, co przewija się przez pańską działalność regularnie…

… rzeczywiście, w sierpniu brałem udział w widowisku z okazji setnej rocznicy wybuchu I. powstania śląskiego, w listopadzie był jeleniogórski koncert z okazji Święta Niepodległości. To tylko jedne z przykładów angażowania się w przedsięwzięcia – nazwijmy to – patriotyczne. Dodajmy do tego album "Polacc"…

Nie przeszkadza fakt, iż patriotyzm często jest dziś konotowany z zachowaniami radykalnymi?

Ksenofobia? Agresja wobec "innych"? Nie rozumiem takich postaw i sądzę, że podobnie ekstremalne zachowania są bardzo złą formą uczczenia pamięci osób, które poświęciły za nas własne życia.

Trudno mi wręcz wyrazić to, jak wdzięczny jestem żołnierzom, harcerzom albo partyzantom, którzy cierpieli, abyśmy dziś mogli siedzieć sobie tutaj i pić kawę, bez pocisków wybuchających na ulicy.

Żyjemy w czasach dla tego kraju najłatwiejszych, wolność jest dla nas czymś zupełnie oczywistym, a przecież taka wygoda może prowadzić do zapominania o sprawach bardzo ważnych.

Dlatego gra pan utwory, które mają być swoistymi przypominajkami?

Chętnie wracam do piosenek, które przypominają o najcięższych momentach naszej ojczyzny. Zanurzam się nie tylko w samych dźwiękach i tekstach, lecz również mocno analizuję warunki, w których powstawały.

Jednak, podkreślmy, nie chodzi tu o wyrażanie wdzięczności dla minionych bohaterów w sposób pełen patosu, do którego Polacy mają słabość i, nie daj Boże, agresji.

Zaduma, pamięć, świadomość i szacunek? Jak najbardziej. Lecz bez przeginania. Łączmy patriotyzm z radością!
Porozmawiajmy o momencie, w którym przez pańską głowę zaczęła przewijać się myśl w stylu: a może by tak to wszystko rzucić, wziąć akordeon i wyjechać na Zachód.

Dawno temu grywałem na niemieckich ulicach. Pewnego dnia podszedł do mnie elegancki mężczyzna o imieniu Heinz. Okazało się, że jest biznesmenem i specem od marketingu.

Zgarnął mnie do swojego niesamowicie luksusowego auta i zawiózł pod Monachium, żebym zagrał koncert dla jego kolegów w drogich garniturach.

Okazało się, że praktycznie wszyscy ci ludzie wręcz doskonale znali twórczość Verdiego, Beethovena i Mozarta; byli osłuchani w tak niesamowitym stopniu, że parokrotnie zagięli mnie – człowieka, który muzyką zajmuje się zawodowo!

Pamiętam też występy z orkiestrą kameralną Marka Mosia. Grywaliśmy po jakichś maleńkich miejscowościach na niemieckiej prowincji, a ludzie każdorazowo zapełniali widownię po brzegi.

Zacząłem uświadamiać sobie, że przecież w Polsce nie byłoby szans na przyciągnięcie takich tłumów, proponując repertuar inny, niż to, co serwuje się na festynach ludycznych.

Był to moment, w którym pojawiła się pokusa wyjechania tam na stałe. Stwierdziłem: kurczę, chyba urodziłem się w niewłaściwym kraju.

Jednak po jakimś czasie uznałem, że nie widzę siebie na emigracji. Że zamiast uciekać, lepiej działać we własnym kraju i równać do najlepszych.
Fot. naTemat
Na koniec pytanie dotyczące "Harmonii świąt". Dla wielu wykonawców wydanie płyty z kolędami jest po prostu łatwym skokiem na kasę, jak wygląda to w tym przypadku?

Dla mnie to głównie spełnienie wielkiego marzenia. Od dzieciństwa mam prawdziwą korbę na punkcie śpiewania kolęd.

Pamiętam, jak w święta Bożego Narodzenia chodziło się z kolegami od domu do domu. Zapuszczaliśmy się nie tylko na inne osiedla, lecz zdarzało się przemierzać całe kilometry, docierając do wiosek pod Jelenią Górą.

Zresztą musieliśmy wtedy zatrudnić ochroniarza – na obcym terenie łatwo mogliśmy zebrać bęcki albo zostać okradzeni ze słodyczy, które dostawaliśmy za owo kolędowanie. Tak więc towarzyszył nam starszy chłopak z psem, opłacany wedle ustalonej stawki godzinowej (śmiech).

Ta pasja pozostała mi do dziś i każde święta w naszej rodzinie to jedno wielkie, parodniowe śpiewanie. W ubiegłym roku pomyślałem sobie: jaka szkoda, że nikt nie zarejestrował tego naszego kolędowania.

Widzi pan, mój tato już odszedł. Mam również świadomość tego, że za jakiś czas zabraknie starszych cioć i wujków, tak więc wspaniale byłoby stworzyć taką muzyczną pamiątkę.

Udało się to zorganizować w sierpniu, choć wiele osób stukało się w głowę. "Wśród nocnej ciszy" w środku lata?! Lecz efekt okazał się genialny: pod Jelenią Górą zebrało się ponad sześćdziesiąt osób, skład ten nazwaliśmy roboczo "Atakiem Wyrostków", tudzież "Wielką Bandą Wyrostków", a nagrane wtedy piosenki stały się jednymi z elementów "Harmonii świąt".

Inna sprawa: wie pan, jak często słyszę od osób, które spotykam, że w ich rodzinach nie śpiewa się kolęd? Dlatego mam wielką nadzieję, że ta płyta – ze śpiewnikiem umieszczonym w opakowaniu – zmotywuje jakąś tam część Polaków do zmiany nastawienia.

Niech zbiorą najbliższych i, cytując klasyka, udowodnią, że śpiewać każdy może. Przecież za ileś tam lat nie będziemy pamiętać, jakiego smartfona znaleźliśmy pod choinką. Natomiast wspólne kolędowanie z rodziną to coś, co pozostaje w nas przez całe życie.