Opozycja robi, co może, by w maju wygrał Andrzej Duda. I tylko Polski szkoda

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
"System Kaczyńskiego zawali się pod ciężarem zła, jakie wyprodukował. Ale minie jeszcze trochę czasu, dopóki nie dopełni się miara nieprawości” - pisze Donald Tusk w swojej, mającej dziś premierę, książce "Szczerze”. Trudno się z nim nie zgodzić – PiS może zostać pokonany wyłącznie przez samego siebie, bo na pewno nie daje mu rady opozycja (Tusk twierdzi, że "opozycja nie jest jeszcze na to gotowa, trzeba sporo pracy, raczej obliczonej na lata niż miesiące”). Szamotanina przed wyborami prezydenckimi jest tego najlepszym (i także najsmutniejszym) przykładem.
Opozycja pomaga Dudzie przed wyborami prezydenckimi 2020? Fot. Albert Zawada / AG
"Nie ma żadnej strategii. Jest tylko taktyka – wyjątkowo doraźna” - tak to, co dzieje się wewnątrz Platformy Obywatelskiej, podsumował mi jeden z posłów tej formacji, tuż po debacie jej kandydatów na prezydenta. Był zrezygnowany, bo chronologia wydarzeń nie pozostawia złudzeń – punktem wyjścia wszystkich decyzji jest interes przewodniczącego.

Po badaniach, z których jasno wynikało, że Grzegorz Schetyna jest dla partii obciążeniem, kandydatką na prezydenta została Małgorzata Kidawa-Błońska. Potem zamówiono kolejne analizy. Wyszło z nich, że elektorat PO wcale nie jest gotowy na kobietę-prezydenta. Stąd – z łapanki - Jacek Jaśkowiak jako konkurent w prawyborach, odbywających się zresztą wyłącznie po to, by odsunąć od Grzegorza Schetyny powyborcze rozliczenia. Bogdan Zdrojewski z otwartą przyłbicą mówi, że już nie wiadomo ani czym PO jest, ani dokąd zmierza. Niektórzy twierdzą, że wprost ku przepaści.


Tak jak rok temu rządzących zaskoczyła setna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości (co w rezultacie skończyło się żenującym wspólnym marszem prezydenta i narodowców), tak PO wydaje się być zaskoczona terminem wyborów prezydenckich. A może to znowu "wina Tuska”?

Faktycznie, szef Rady Europejskiej zwodził swoich byłych partyjnych kolegów do ostatniej chwili. We wspomnianym już dzienniku tłumaczy się z tego długo i zawile: "Robię jeszcze raz rachunek sumienia (…) Jedno wydaje mi się bezdyskusyjne – nie kandydując, niweluję w dużym stopniu efekty nieustannej i bardzo intensywnej kampanii negatywnej, którą PiS prowadził (…) przez pięć lat przeciwko mnie i moim bliskim (…) Jak ktoś powiedział: Tusk najlepszym kandydatem z najmniejszymi szansami”.

Jednak po lekturze wciąż bez odpowiedzi pozostaje pytanie, dlaczego zwlekał z ostateczną decyzją aż do początku listopada, jednocześnie nieustannie dając do zrozumienia, że wszystko się jeszcze może zdarzyć. Teraz – jak mówią mi politycy PO – usiłuje po prezydenckiej defensywie odzyskać wpływ na polską politykę, ale jego pierwsze ruchy są wyjątkowo nieskoordynowane. Propozycja utworzenia nowej chadecji z połączonych PO i PSL (na wzór współpracy z Europejskiej Partii Ludowej) zawisła w próżni.

Dzień po jałowej debacie Kidawy z Jaśkowiakiem, obnażającej brak wyborczego potencjału u obojga, w wyścigu do Pałacu Prezydenckiego wystartował Szymon Hołownia. Swoją decyzję ogłosił w Teatrze Szekspirowskim. Władza u angielskiego dramaturga to gargantuiczna pokusa, której może i redaktor Hołownia po prostu uległ, ale sama obecność postaci show-biznesu w polityce ma długą i bogatą tradycję. Brytyjski politolog John Street opisuje dwie ścieżki takiej kariery. Pierwszą podążają gwiazdy, które chcą jedynie wpływać na polityczne decyzje, dając twarz jakimś projektom lub protestując przeciwko innym, np. Jane Fonda, Emma Watson czy Anja Rubik. Druga ścieżka oznacza już konieczność przekwalifikowania się, bo gwiazda ubiega się o wybieralne stanowisko, np. Ronald Reagan, Arnold Schwarzenegger, Paweł Kukiz czy właśnie Szymon Hołownia. Zwykle z sukcesem – z badań wynika, że wprawdzie większość wyborców deklaruje, że gwiazdy/celebryci w polityce im się nie podobają, ale to wcale nie przeszkadza gremialnie na nich głosować. Ot, paradoks, jakich wiele, korzystny dla medialnych twarzy.

Hołownia – jeśli będzie miał pieniądze i ludzi – może zrobić kilka, nawet 10 proc., natomiast piosenka, którą nam zaśpiewał, to żaden nowy przebój. Raczej polityczne Last Christmas, słyszeliśmy te zaklęcia sto tysięcy razy. Znowu było o tym, jak bardzo potrzebna jest trzecia droga między zwaśnionymi PO i PiS, droga obywatelska. Hołownia zakłada, jak przyjmowali wcześniej Palikot, Petru, Kukiz i Biedroń – że wyborcy mają serdecznie dość głosowania na Kaczyńskiego lub Tuska/Schetynę. Spójrzmy zatem na dane: w 2005 roku na obie partie padło łącznie ponad 51% głosów, dwa lata później już 73,6 proc.! Rok 2011 to 69 proc., w 2015 61 proc., a w tym roku PiS i PO wzięły łącznie 71 proc. Czy obywatele nie mieli wyboru? Skąd, wręcz co elekcja pojawiała się jakaś nowa siła polityczna. Może zatem warto dostrzec, że obserwowana od kilkunastu lat polaryzacja nie jest rezultatem braku alternatywy, ale emanacją głębszych podziałów społecznych. Te dwa plemiona, na które rozpadła się Polska, są na razie najlepiej zagospodarowywane przez PiS i PO (czyli inicjatorów tego podziału). Infantylne jest też demonstracyjne odcinanie się od partyjności i budowanie po raz kolejny niby czegoś innego – ruchu społecznego, stowarzyszenia, platformy obywatelskiej – zaprawdę, jak naucza nas Szekspir, „Czym jest nazwa? To, co zwiemy różą, pod inną nazwą równie by pachniało”.

Po lewej stronie też nie dzieje się najlepiej. Z badań Lewicy wyszło, że Robert Biedroń ma dość duży elektorat negatywny, a Adrian Zandberg nie zbudował przez ostatnie lata znaczącej rozpoznawalności. Kobiety, nad którymi teraz trzy partie się zastanawiają, rozpoznawalności nie mają wcale. Pod dostatkiem Lewica ma za to czasu, tak przynajmniej deklaruje, chcąc "w spokoju podjąć decyzję” w połowie grudnia, a może dopiero w styczniu. Władysław Kosiniak-Kamysz będzie z kolei usiłował przełamać wieloletnią tradycję mizernych wyników kandydatów ludowców na prezydenta. Wierzy w II turę ze swoim udziałem. Przypomnę tylko, że lider PSL-u miał dobry, choć nie zachwycający, indywidualny rezultat w wyborach do Sejmu – zdobył 33 tysiące głosów. Ale aż 87 kandydatów do Sejmu otrzymało 13 października lepszy wynik.

Do wyborów prezydenckich zostało równo pół roku. Tymczasem polska polityka po opozycyjnej stronie przypomina scenę operową. Wszyscy coraz głośniej śpiewają, że biegną, jednocześnie wytrwale stojąc w miejscu. A takie buksowanie nie przybliża do Krakowskiego Przedmieścia. No, chyba, że Andrzeja Dudę.