Wygląda jak siostra Tokarczuk. Ale niektórzy porównują ją do Glińskiego. "Zazdrościmy Szwecji"

Katarzyna Zuchowicz
Ich zdjęcia robią furorę w internecie. Nieprawdopodobne podobieństwo, niemal identyczne fryzury. "Jesteście jak siostry" – reagują polscy i szwedzcy internauci. Minister kultury Szwecji, która w Sztokholmie spotkała się z noblistką Olgą Tokarczuk, na moment skradła show. Obudziła też porównania do polskiego ministra kultury Piotra Glińskiego.
Amanda Lind, szwedzka minister kultury, spotkała się Olgą Tokarczuk. "Wyglądają jak siostry" – komentują internauci. Fot. Facebook/Amanda Lind - minister för kultur, demokrati och idrott
Obie zamieściły wspólne zdjęcia w mediach społecznościowych. I na wszystkich profilach wzbudzają identyczne reakcje. "Dwie wielkie i piękne kobiety", "Sisters", "Obłędne zdjęcia", "Z pewnością pokrewne dusze" – piszą komentujący. Niektórzy myśleli, że to fake. Albo lustrzane odbicie Tokarczuk. Ale nie da się ukryć, że obie panie są podobne.

"Miałam właśnie napisać, że jesteście jak siostry, ale teraz widzę, że jest tyle osób, które to piszą, więc nie ma takiej potrzeby", "Co za zdjęcie dwóch wspaniałych kobiet, które dają światu nadzieję" – to jeszcze kilka komentarzy ze szwedzkiego Facebooka.


Gratulując polskiej noblistce, Amanda Lind sama odniosła się do podobieństwa. "Jest psychologiem, angażuje się w sprawy ekologii i ma niezwykle dobrą fryzurę" – napisała z uśmiechem o Tokarczuk.

"U nas Gliński, w Szwecji Lind"
Ale zdjęcia obu pań obudziły też inne porównania. Tu w centralnym miejscu znalazł się polski minister kultury. "Zazdrościmy Szwecji. Czekamy na ministra kultury otwartego na wszystkich twórców" – napisała jedna z internautek. Kim jest Amanda Lind, która jednym spotkaniem z noblistką zyskała taką sławę w Polsce?

Ma 39 lat. Na czele resortu kultury, demokracji i sportu stoi od stycznia 2019 roku. Już wtedy w Polsce zestawiano ją z ministrem Glińskim. W internecie pojawiały się zdjęcia obojga. "U nas jest Gliński, a w Szwecji Amanda Lind", "Nowa ministra kultury w Szwecji i minister kultury w Polsce. Znajdź dwie różnice" – komentowano. Jedni poważnie, inni prześmiewczo. "Gazeta Wyborcza" zwracała wtedy uwagę: "W Polsce, w której wicepremierem jest więcej niż konserwatywny minister kultury, Amanda Lind z fryzurą niczym Olga Tokarczuk wydaje się powiewem cudownej świeżości".

Wzbudzała kontrowersje
Szwedzka minister bez dwóch zdań jest nietuzinkowa. Prawdopodobnie jest jedynym ministrem kultury na świecie, który nosi dredy. Media żyły też informacją, że kiedyś popalała trawkę, choć dziś Amanda Lind nie jest zwolenniczką legalizacji marihuany.

I tu zaskoczenie, bo nawet w postępowej Szwecji wzbudzała ogromne kontrowersje. Nie podobała się fryzura, zarzucano jej niepoważne traktowanie kultury. "Nie powinny być noszone przez osobę reprezentującą Szwecję na arenie międzynarodowej" – komentowała jej dredy prawicowa działaczka Rebecca Weidmo Uvell.

– Nie można jednej kultury oceniać jako gorszej od innej – odpowiedziała na zarzuty.

Wytykano jej też, że jako psycholog nigdy nie zajmowała się kulturą. W ogóle nie podobało się to, że Ministerstwo Kultury objęła przedstawicielka Zielonych. Jak "Wyborcza" pisała w korespondencji ze Sztokholmu, "Zieloni nie mają wypracowanej polityki kulturalnej, a ta jest dziś wyjątkowo ważna i potrzebna".

Szczególnie jednak podpadła, gdy zaraz po inauguracji rządu pochwaliła na Instagramie byłego już ministra mieszkalnictwa i urbanistyki z Partii Zielonych – Mehmeta Kaplana, szwedzkiego polityka tureckiego pochodzenia, który w 2016 roku podał się do dymisji z powodu m.in. zarzutów o antysemityzm i powiązania z ekstremistami i terrorystami. Ona nazwała go bohaterem i pionierem "zielonej polityki", co w mediach rozpętało burzę. "Wyborcza" pisała, że wielu było zawiedzionych, również po lewej stronie. "Asa Linderborg, pisarka, feministka i szefowa działu kultury socjaldemokratycznego dziennika "Aftonbladet”, także jest 'strasznie zawiedziona' wyborem Lind. (...) Lind zna się na ekologii i prawach człowieka, ale nigdy nie zajmowała się kulturą".

Ale sądząc po komentarzach internetowych, również autorstwa Polaków, dziś sytuacja wygląda już nieco inaczej inaczej.

Broniła wolności słowa
Ale jednego Amandzie Lind odmówić nie można. Od początku mówiła o demokracji, o ochronie mniejszości narodowych, o niezależności dziennikarzy. W swoim pierwszym wystąpieniu mówiła też o kobietach, walce o równe prawa i akcji MeToo. W tych kwestiach z pewnością bliżej jej do Olgi Tokarczuk niż do ministra Glińskiego.

Na stronie Ministerstwa Kultury znajdują się jej słowa, które wiele o niej mówią: "Nasza demokracja musi być promowana. Wolność dziennikarzy i artystów musi być chroniona. I każdy, bez względu czy mieszka w dużym mieście, czy na wsi, musi mieć możliwość uczestniczenia w kulturze".

Lind podkreśla, że wolność słowa leży u podstaw szwedzkiej polityki kulturalnej. Ostatnio z tego powodu znalazła się w centrum międzynarodowego "skandalu". Chodziło o nagrodę literacką dla więzionego w Chinach dysydenta z Hongkongu, Guia Minhaia, który został zatrzymany za książki krytyczne wobec chińskiego rządu.

Ambasador Chin zagroził Lind zakazem wjazdu do Chin, jeśli weźmie udział w uroczystości przyznania tej nagrody. Ale minister kultury nie ugięła się. Nie tylko pojawiła się podczas ceremonii, ale broniła też na niej wolności słowa.

– Ci, którzy są u władzy nigdy nie powinni atakować wolności ekspresji artystycznej – mówiła Lind.

Po jej wystąpieniu Chiny stwierdziły, że "popełniła poważny błąd".

"Żadnych nacisków politycznych"
Anna Lind raczej się tym nie przejęła. Już wcześniej podkreślała coś, co niektórym w Polsce szczególnie może się spodobać i jak widać, jest temu wierna.

Zacytujmy: "Kultura i sztuka nie powinny podlegać żadnym naciskom politycznym. Stanowi to fundament demokratycznego społeczeństwa. Gdy tylko spróbuje się kulturą zarządzać i sterować, pojawiają się wielkie zagrożenia. Kreatywność potrzebuje wolności".