Dramatyczny apel ratownika po zderzeniu tramwaju z samochodem. Chodzi o najgorszy typ gapiów

Tomasz Ławnicki
Dramatyczne wydarzenia rozegrały się w poniedziałek popołudniu. W Katowicach, tuż przy granicy z Chorzowem, kierująca samochodem wjechała wprost pod tramwaj. Wypadek na wiele godzin sparaliżował ruch w tej części aglomeracji śląskiej. Pogotowie i strażacy robili co mogli, ale kobiety nie udało się uratować. A decydujące były pierwsze minuty.
Dramatyczny apel ratownika medycznego po tragicznym w skutkach zderzeniu tramwaju z samochodem w Katowicach. Fot. Facebook.com / Tomasz Zaborowski
Walka o życie
Wina kierującej była ewidentna – zawracała w miejscu, gdzie obowiązuje zakaz. Było jeszcze widno, trochę przed godziną 15.00. A jednak nie zauważyła nadjeżdżającego tramwaju i swoim samochodem wpakowała się pod jego koła. Wagon uderzył wprost w drzwi kierowcy, stąd tak ciężkie obrażenia.

Pasażerom tramwaju nic się nie stało. Ruch na ulicy Gliwickiej został wstrzymany na ponad 3 godziny.

W walkę o życie kobiety zaangażowanych było wiele osób – na miejsce zdarzenia przyjechały karetki pogotowia, wozy strażackie, przyleciał nawet śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Niestety, poszkodowana zmarła.


Nigdy nie wiadomo...
Czy tam musiało być? Sytuację na Facebooku opisał ratownik medyczny Tomasz Zaborowski, który mieszka ok. parę minut drogi od miejsca zdarzenia. – Nie słyszałem uderzenia. Akurat przyjechała do mnie firma, która montuje mi okna. Teść mnie zapytał, czy słyszałem, co się stało. Mówił, że huk był ogromny – opowiada w rozmowie z naTemat.

Ratownik poszedł więc w kierunku, z którego słychać było uderzenie. – Tam często dochodzi do kolizji, więc myślałem, że to kolejna – relacjonuje. Niestety, widok, jaki po paru minutach zastał, był straszny. Karetek na miejscu jeszcze nie było. Warto przeczytać tę relację w skupieniu. Banalne stwierdzenie – nigdy nie wiadomo, kiedy kogo co spotka. I lepiej wiedzieć, jak należałoby się w danej chwili zachować.

Dobrze, że nie jest tak, iż wszyscy od razu chwycili za smartfony, by nagrywać zdarzenie i ktoś wezwał pogotowie. – Kto konkretnie wezwał, nie mam pojęcia. Przy takich zdarzeniach zazwyczaj jest dyspozytor dostaje kilkanaście telefonów. Całe szczęście, że chociaż to ludzie potrafią zrobić – mówi pan Tomasz.

Jeśli NZK, to czas na RKO
Niezmiernie ważne jest jednak, aby wzywając karetkę precyzyjnie poinformować, jaki jest faktyczny stan poszkodowanego. "Zespół Ratownictwa Medycznego jadąc do zdarzenia w swojej karcie zlecenia wyjazdu miał informację o "wypadku komunikacyjnym, osobie PRZYTOMNEJ z urazem głowy". Czy ktoś z wzywających, poza wykonaniem telefonu na 999/112, oceną poszkodowanego i miejsca zdarzenia WZROKIEM z 20-30 metrów, zainteresował się stanem poszkodowanego? Oceną jego stanu świadomości, drożności dróg oddechowych i sprawdzeniem obecności bądź braku oddechu?" – pyta retorycznie ratownik.

Gdy on przybył na miejsce wypadku, jasne było, że poszkodowana nie jest przytomna. Jak pisze, dość łatwo było stwierdzić, że nastąpiło NZK, czyli nagłe zatrzymanie krążenia. A w takich chwilach trzeba działać błyskawicznie, nie ma na co czekać, trzeba udrożnić drogi oddechowe i jeśli dalej nie oddycha, zacząć resuscytację. I nie ma co się zastanawiać, czy nie uszkodzi się czasem kręgosłupa osoby rannej, bo tu idzie walka o życie.

Zapadła z mojej strony decyzja o natychmiastowej ewakuacji poszkodowanego z wnętrza samochodu. I tu pierwsza rzecz... Głos tłumu: "Nie ruszajcie jej, ma złamany kręgosłup, może mieć obrażenia, poczekajmy na służby" etc.

Moi drodzy, "Jeżeli poszkodowany znajduje się w miejscu niebezpiecznym lub jeżeli w miejscu, w którym się znajduje, nie będzie można przeprowadzić skutecznie resuscytacji krążeniowo-oddechowej, (...) najważniejsza będzie jego szybka ewakuacja".

Ten cytat pochodzi z wytycznych Europejskiej Rady Resuscytacji. W nich pada również stwierdzenie, że w większości państw średni czas od wezwania Zespołu Ratownictwa Medycznego do jego dotarcia na miejsce zdarzenia to 5-8 minut. Wniosek z tego jest prosty – przeżycie poszkodowanego zależy od tego, czy świadkowie podejmą resuscytację krążeniowo-oddechową, czy też nie.

Świadek zdarzenia najważniejszy!
Pan Tomasz podkreśla, że nie był jedynym, który tam niósł pomoc. – Kilka osób starało się coś zrobić. Podszedłem, przeprosiłem, powiedziałem, że jestem ratownikiem medycznym – opowiada. Z pomocą przyszedł mu jeden ze świadków – dał nóż, którym można było przeciąć pasy bezpieczeństwa.

Potem okazało się, że nogi kobiety są zakleszczone i można ją było wyciągnąć z auta dopiero wtedy, gdy tramwaj nieco wycofał. Wówczas pan Tomasz podjął akcję resuscytacyjną i niedługo potem nadjechały karetki oraz doleciał śmigłowiec LPR. Smutny finał znamy.
To od świadków zdarzenia najbardziej zależy, czy poszkodowany przeżyje, jeśli nastąpiło u niego Nagłe Zatrzymanie Krążenia.Fot. Dawid Borowicz / Agencja Gazeta
"Świadku zdarzenia, PAMIĘTAJ!! Jesteś najważniejszym ogniwem łańcucha przeżycia!! Natychmiastowe podjęcie RKO (resuscytacja krążeniowo-oddechowa – przyp. red.) może podwoić, a nawet czterokrotnie zwiększyć przeżywalność w zatrzymaniu krążenia" – pisze Tomasz Zaborowski. A w rozmowie z naTemat zapewnia, że to nie jest żadna wiedza i umiejętność magiczna – to powinien potrafić naprawdę każdy.

Nie wiem, nie umiem, śpieszę się
A jednak najczęściej świadkowie albo nie potrafią, albo boją się cokolwiek zrobić. – Sam jestem instruktorem, prowadzę zajęcia z zakresu pierwszej pomocy. Jeżeli ktoś idzie na taki kurs z własnej woli, to widać zaangażowanie. Ale jeśli ktoś kogoś zmusza do udziału w kursie, bo obowiązkowe i trzeba odbębnić, to zainteresowanie tematem jest znikome. I potem, jak dojdzie do wypadku, to ci ludzie sobie tłumaczą: że przecież ja nie wiem, nie umiem, ja się śpieszę. Ale dla kogoś to jest żona, mama, babcia, córka... Cały świat, który w tej chwili się zawalił – opowiada pan Tomasz.

I jeszcze dwa słowa o najgorszym typie gapiów – nie pomagają, ale filmują i robią zdjęcia. Śląski ratownik w swoim poście podziękował strażakom, którzy rozstawili parawany. "Sorry, że zepsuliśmy wam tak piękny kadr do filmowania - tak, widziałem z co najmniej 2 telefony komórkowe wycelowane w nas" – napisał. Podkreślił przy tym, że rozstawienie parawanów wcale nie musi oznaczać, że mamy do czynienia z ofiarą śmiertelną. Często za nimi trwa walka o życie zwieńczona sukcesem – chodzi o prawo do prywatności ratowanej osoby.

Pan Tomasz przyznaje, że tacy domorośli kamerzyści przy wszelkich akcjach to już norma. – Jak ktoś mnie nagrywa, to pół biedy. Ale pamiętajmy o wizerunku poszkodowanego. Udostępniony materiał krąży później w internecie i dociera do rodziny. Chcielibyśmy sami otrzymać takie nagranie z udziałem najbliższych? Chyba nie – argumentuje.
Fot. Facebook.com
Ratownik tłumaczy, że napisał o tym wszystkim nie po to, by zbierać lajki i robić z siebie bohatera. Zaznacza, że przecież nic bohaterskiego nie zrobił. Chodzi mu wyłącznie o świadomość w społeczeństwie. Jego wpis doczekał się półtora tysiąca udostępnień, więc należy wierzyć, że pan Tomasz swój cel osiągnął.