"Pana słowa to jak splunięcie w twarz". 30-latkowie mają coraz gorzej i nie dlatego, że są leniwi

List czytelniczki
Mnie się udało dostać kredyt mieszkaniowy, bo jeszcze parę lat temu miałam umowę o pracę. Ale aż dreszcz biegnie mi po plecach, kiedy sobie pomyślę, że teraz miałabym o to wnioskować. Skoro nikt nie chce mi dać nawet na raty telewizora za kilka tysięcy... 30-latków w dużo gorszej sytuacji jest naprawdę wielu. Może warto, by warszawscy dziennikarze przejrzeli na oczy.
Zdjęcie ilustracyjne. Fot. Pavlo Vakhrushev / 123rf.com
Tweeterową pyskówkę Konrada Piaseckiego z TVN i Jana Śpiewaka śledziłam z rosnącym zażenowaniem.

Gdyby ktoś nie zaglądał w niedzielny wieczór na Twittera i przegapił tę dyskusję, opiszę ją w dużym skrócie. Wywołał ją wywiad "Rzeczpospolitej" z socjolożką Marią Sroczyńską.

Profesor twierdzi, że"rodzice z pokolenia powojennego boomu demograficznego wychowali dzieci na ludzi ambitnych, o dużym potencjale rozwojowym, ale narcystycznych i roszczeniowych, słabo radzących sobie w bezpośrednich relacjach międzyludzkich, nieodpornych na przyziemne trudy i porażki".


Te słowa skomentował Jan Śpiewak. Skwitował, że najbardziej roszczeniowe pokolenie, jakie zna, to pokolenie baby boomers. "Dostali edukację i mieszkania od państwa, a teraz nam wkręcają, ze jesteśmy roszczeniowi, bo nie chcemy kredytów hipotecznych na 30 lat i śmieciówek" – napisał Śpiewak.

Na Śpiewaka i całe jego pokolenie spadły gromy od dziennikarzy popularnych mediów.

Paweł Wroński z Wyborczej zareagował: "Pokolenie Janka Śpiewaka tym różni się od 'baby boomu' z PRL, że najwięcej odziedziczy po swoich rodzicach I dlatego jest tak bardzo nieszczęśliwe".

Na co odezwał się Konrad Piasecki z TVN: "Ale do tego mieszkania brakuje im jeszcze gwarancji zatrudnienia i bezwarunkowego dochodu podstawowego. Wtedy można by jakoś pożyć...".

Piasecki zajrzał jeszcze do oświadczenia majątkowego Jana Śpiewaka. I napisał: "Na koniec debat o nieszczęściu pokolenia 30 latków i liberalizmie boomerów spojrzałem w oświadczenie majątkowe radnego Jana Śpiewaka. I powiem tak. Jeśli własną pracą, a głównie dietą radnego zarabia się 18 tys. złotych rocznie, to narzekania na kapitalizm stają się oczywistością". Śpiewak mu odszczekał: "Odkrywałem wtedy aferę reprywatyzacyjną, gdy pan był zajęty utrzymywaniem status quo i nie zadawaniem trudnych pytań".

Zostawmy Piaseckiego, Śpiewaka i Zandberga, który stanął w obronie działacza. Nie interesuje mnie, ile Śpiewak zarabia i czy z tego powodu można o nim mówić "darmozjad", "pasożyt". Nie mnie to oceniać. Ale mam prawo głosu, bo też jestem przedstawicielką tego pokolenia. I te dywagacje panów dziennikarzy doprowadziły mnie do szewskiej pasji.

Szybko w komentarzach zaroiło się od historii oburzonych 30-latków. Młodych ludzi, którzy skończyli studia, codziennie chodzą do pracy, sumiennie wywiązują się ze swoich obowiązków, ale i tak nie stać ich, by zamieszkać na swoim. I nie dostaną mieszkania po rodzicach, bo w kolejce stoją starsi albo na takowe lokum trzeba poczekać.

"Pracowałam za 1300 bez umowy o pracę przez dwa lata. Robota w tygodniu, w weekendy i święta. Żeby było śmieszniej, to pracowałam jako dziennikarka" – opowiada Anna.

Inny internauta przyznaje: "Pana słowa są, jak splunięcie mi w twarz". Dalej rozwija, że pracuje 250 godzin miesięcznie. "Mam 24 lata, mam dwie prace, żeby utrzymać się w dużym mieście. A Pan uważa, że krytykuję, bo się nie trudzę. Obrzydliwe".

I z ust mi wyciągnął te słowa. Narastało we mnie wzburzenie. Tym bardziej, że w momencie, gdy Śpiewak i Piasecki skakali sobie na Twitterze do gardeł, próbowałam skorzystać z poświątecznej okazji, by kupić rodzicom telewizor na raty zero procent.

Mogłabym zakupić go za gotówkę, oni też, ale skoro są raty zero procent, to warto skorzystać. Czasu było niewiele, bo ta wspaniała promocja zaraz miała się skończyć.

Z językiem na brodzie wypełniłam wniosek o raty, wpisałam numer dowodu, informację o zarobkach. I ze spokojem czekałam na akceptację. Po 15 minutach miałam już wiedzieć, czy bank przyzna mi kredyt na telewizor. I to było jak strzał prosto w twarz: "decyzja banku jest negatywna".

"Serio?" – zezłościłam się i pod nosem przeklęłam. Znajoma opowiadała, że znalazła się w podobnej sytuacji. Tyle że jeszcze gorszej, bo pani w okienku powoli wyartykułowała, że "bank kredytu nie przyznał". Chciała kupić laptopa, żadne tam mieszkanie. Poczuła upokorzenie. Ja zresztą też.

Dlaczego? Bo nie jestem leserem, obibokiem, bo w zawodzie pracuję odkąd skończyłam 20 lat. Zarabiam dużo powyżej średniej krajowej. Nie korzystam z żadnych zasiłków, nie pobiegam 500+. Do pracy przychodzę codziennie, także w święta, pracuję w pełnym wymiarze godzin. Nie skarżę się. Umowę mam wprawdzie na czas nieokreślony, ale to wciąż śmieciówka. W moim zawodzie o zatrudnienie na innych – bardziej stabilnych – warunkach jest naprawdę trudno.

I tak, panowie Piasecki i Wroński, to jest prawdziwy problem 30-latków! Nie migamy się od pracy, zasuwamy. Ale wciąż niewiele możemy. Proszę pomyśleć o tym, co stanie się, kiedy trafimy do szpitala? Nie każdy z nas jest tak rozsądny albo bogaty, by opłacać sobie składki na NFZ. A później za ewentualny kilkudniowy pobyt w szpitalu płaci się w tysiącach. I co, kredyt? Kto nam go przyzna? No chyba że jakiś parabank...

Proszę nas nie wrzucać do jednego worka z Janem Śpiewakiem. Proszę ważyć słowa. Panowie mieli szczęście, kiedy wchodził na dopiero co tworzący się rynek mediów. My mamy pecha: umowa o pracę to dziś prawdziwy rarytas, a teraz, gdy płaca minimalna rośnie, nie wiem, czy pozostaje on w zasięgu naszego wzroku.

Opowiem o koleżance. Ma 31 lat, staż pracy w zawodzie: 13 lat. Prawie codziennie wyrabia bezpłatne nadgodziny. I nie stać jej nawet na wynajęcie kawalerki w Warszawie. Mieszka z obcymi ludźmi, musi żyć jak studentka.

Nie byłoby jej też stać na spłatę raty kredytu. Zresztą, kto dałby jej kredyt? Jest singielką, nie ma bogatego męża, zamożnych rodziców i zdolności kredytowej. Nie ma też na wkład własny.

Wie pan, czego ona sobie życzy na ten rok? Żeby jakiś urzędnik w banku wyszeptał jej, że dostanie kredyt, który będzie musiała spłacać przez kolejnych 30 lat. Ale zanim ten szczęśliwy moment nastąpi, to musi uzbierać na wkład.

Nie, nie szasta pieniędzmi, nie rozbija się na zagranicznych wczasach, nie miga się od pracy. Ale nie zarabia na tyle dobrze, żeby utrzymać się w Warszawie i jeszcze odłożyć na mieszkanie. Dziś najbardziej boi się tego, że jak już uzbiera, to w banku może usłyszeć, że na kredyt rozłożony na 30 lat, jest już przecież za stara.

Smutne, nie? Niech panowie czytają dalej. To z kolei historia innej znajomej, też zatrudnionej na śmieciówce, też w Warszawie.

Ona jest chwilę przed 30., pracowała już na studiach. I w kuchni zmywała naczynia, i roznosiła gazety. Po studiach zaczęła robić coś poważniejszego. Ale niestety do tej pory nie doczekała się etatu. W 2020 roku chciałaby mieć dziecko, marzy o tym, odkąd osiągnęła pełnoletniość.

Ale – póki co – nie ma warunków. Nie ma umowy o pracę, nie ma nawet zlecenia, a co za tym idzie później żadnych świadczeń. Może pan to nazwie nieporadnością: no bo można być tak głupim, żeby nie wychodzić sobie etatu ? Ano tak, że kiedy chce się robić to, co się kocha, trzeba pójść na kompromis. Czasem bardzo bolesny.

Nam, 30-latkom nikt dziś nie daje z marszu, zaraz po studiach umów o pracę. Zanim ktoś nam zapłacił pierwsze pieniądze trzeba było zasuwać na stażach i później chwalić się listą referencji.

Wracając do koleżanki artystki. Ona twardo stąpa po ziemi, łapie każde możliwe zlecenie. Ale, żeby mieć umowę o pracę (a później i dziecko), to musiałaby zrezygnować z własnego rozwoju i zatrudnić się w Biedronce albo Lidlu, gdzie ktoś wreszcie dałby jej etat.