Kolorowe sny Bartka Wrony. Wiemy, co dziś robi gwiazda Just 5, pierwszego polskiego boysbandu

Michał Jośko
Jeżeli dorastałaś w latach 90., to istnieje spora szansa, że byłaś w nim zakochana. Jeśli byłeś wówczas nastolatkiem: być może czułeś do tego człowieka nienawiść, bo... twoja szkolna miłość kochała go bardziej, niż ciebie. Sprawdźmy, co słychać u 38-letniego dziś Bartka Wrony, członka Just 5, czyli pierwszego z nadwiślańskich boysbandów.
Bartek Wrona był gwiazdą polskiego boysbandu Just 5. Sprawdziliśmy czym zajmuje się teraz. Facebook.com/bartekwrona.fan.page
Wyobraź sobie, że znów mamy rok 1997. Jesteś piętnastolatkiem, któremu właśnie ziszczają się kolorowe sny o wielkiej karierze muzycznej. Czy naprawdę wszystko prezentuje się wyłącznie jasnych barwach, czy są również jakiekolwiek minusy tej sytuacji?

Wszystko jest wręcz idealne, nie mam jakichkolwiek powodów do narzekania. Zaczyna się przewspaniała przygoda, która będzie miała wpływ na całe moje przyszłe życie.

Przecież to właśnie dzięki temu boysbandowi będę mógł zajmować się muzyką na poważnie, zdobyć mnóstwo doświadczenia i utrzymywać się ze śpiewania. Just 5 to coś jak tatuaż, nie zmyję tego z siebie nigdy.
Facebook.com/bartekwrona.fan.page
Ci, którzy rozpoczynali karierę w tak młodym wieku, nierzadko mówią o utracie pewnej części dzieciństwa…


… ja nie należę do takich osób. OK, debiut w zespole był skokiem na naprawdę głęboką wodę, wszystko działo się naprawdę szybko i intensywnie: pierwszy koncert zagraliśmy 1 czerwca 1997 roku, a już pod koniec grudnia mieliśmy na koncie… ponad 360 występów.

Naprawdę zawrotne tempo – zrobiliśmy miliony kilometrów, objeżdżając dosłownie całą Polskę i grając nawet po trzy koncerty dziennie. Raz na jakiś czas człowiek zjeżdżał do domu, gdzie mama robiła mu pranie, a następnego poranka znów ruszało się w trasę.

Przyznam, zdarzało się patrzeć z zazdrością na rówieśników, którzy grają sobie w piłkę, ale przecież moją największą pasją od zawsze był śpiew, a tutaj nagle mogłem robić to, co kocham. Dodajmy jeszcze to, że zdobyłem wtedy rewelacyjnych kumpli.

Czyli osoby odpowiadające za casting do waszego boysbandu wykonały dobrą robotę?

Wykonały prześwietną robotę. Okazało się, że spośród ponad 600 kandydatów wyłuskali pięciu chłopaków, którzy nie tylko świetnie współdziałają przy mikrofonie i na scenie, lecz stają się także ekipą cholernie zgranych kolegów. A to naprawdę niełatwa sztuka.

Przecież jeżeli na przestrzeni paru lat spędzasz z kimś niemal 24 godziny na dobę, to po jakimś czasie bardzo łatwo napiętą atmosferę, wzajemne zmęczenie, irytację i konflikty.

A w naszym przypadku? Jedynie od czasu do czasu zdarzały się jakieś małe kłótnie, lecz dotyczyły wyłącznie pierdół z gatunku: nie śmieć w samochodzie, nie rzucaj skórek od banana na podłogę!
Dodajmy jeszcze inną z częstych przyczyn konfliktów: wielkie pieniądze.

Ujmijmy to tak: działalność w Just 5 nikogo z nas nie przeobraziła w bogacza. Za tym projektem stała naprawdę ogromna machina, w której pierwsze skrzypce grały wytwórnia muzyczna i producent. To oni zgarniali kokosy, natomiast my dostawaliśmy "kieszonkowe" za koncerty, no i pod koniec roku jakieś bonusy świąteczne.

Ale uwierz, nie mówimy tu o jakichś grubych milionach, raczej o tysiącach złotych. Czy człowiek narzekał? W żadnym wypadku!

Przecież gdy jako piętnastolatek zaczynasz zarabiać jakiekolwiek pieniądze, to wydaje ci się, że złapałeś pana Boga za nogi. Byłem na maksa podjarany, że stać mnie na fajne podróże albo świetny sprzęt grający.

Pamiętasz swoją pierwszą ekscentryczno-gwiazdorską fanaberię?

Na upartego tej kategorii możemy zaklasyfikować to, że już po skończeniu 16. roku życia kupiłem swój pierwszy samochód.

Co prawda nie był to zakup zbyt ekscentryczno-gwiazdorski, bo mówimy tylko o Peugeocie 306, no ale dla nastolatka było to naprawdę wielkie wydarzenie – odłożyłem kasę i mogłem wyjechać z salonu nowym autem.

Z perspektywy czasu kompaktowy "Francuz" wydaje mi się czymś z leksza śmiesznym dla gwiazdy muzyki pop, ale wtedy ta moja "Biała strzała" wydawała się kawałem naprawdę konkretnej fury. Świetny wóz, wspominam go do dziś.
Facebook.com/bartekwrona.fan.page
A jak człowiek, któremu w Just 5 przydzielono rolę największego "ciacha", wspomina fanki?

Pierwsze skojarzenie: strach. Pamiętam, że już w trakcie pierwszego z naszych występów czułem wielki niepokój, obserwując ze sceny zachowanie tłumu rozwrzeszczanych dziewczynek. Gdy po występie zaczęły szturmować naszego busa, niepokój zamienił się wręcz w przerażenie.

Z czasem przyzwyczaiłem się do pewnych rzeczy, człowiek nabrał doświadczenia i wiedział, jak radzić sobie z fankami. Nawet z tymi, które ewidentnie miały nie po kolei w głowach – jeździły za nami po całym kraju, wynajmowały pokoje w tych samych hotelach, żeby atakować nas z zaskoczenia, proponując rozmaite rzeczy…
Facebook.com/bartekwrona.fan.page
Z ręką na sercu: nigdy ale to nigdy nie zdarzyło się wykorzystać sławy w celach, nazwijmy to, damsko-męskich?

Nigdy, słowo honoru. Zawsze wszystko ograniczało się do pogadania z fankami, złożeniu autografów, zrobieniu sobie wspólnych fotek, żadnych sekscesów. Pewnie, były dziewczyny, które nie ukrywały, że są gotowe pójść ze mną do łóżka, ale nigdy nie skorzystałem z podobnych propozycji.

Choć bywało i tak, że nie wystarczała zwykła odmowa. Pamiętam na przykład taką sytuację: przekręcam klucz w drzwiach do mojego pokoju hotelowego, a w tym momencie znienacka pojawia się jakaś nieznajoma dziewczyna, po czym z impetem wpycha mnie do środka i rzuca na łóżko, oblewając przy okazji sokiem…

Jak obroniłeś swą niewinność w tak podbramkowej sytuacji?

Sekundę później wparował również pan Piotr, czyli nasz ochroniarz. Wyprowadził tę dziewczynę nie tylko z pokoju, ale i z hotelu, bo sytuacja zaczynała wyglądać już wręcz groźnie. W czasach działalności Just 5 miał naprawdę sporo pracy, musiał odciągać od nas całe masy fanek…

Lecz w pewnym momencie pan Piotr mógł odsapnąć – zespół przestał istnieć.


Pewnego dnia nasz producent uznał, że najlepsze czasy dla boysbandów minęły… Skończyły się ogromne zyski, tak więc wrzucił nasz zespół do lodówki i tyle. Cóż, bezwzględne reguły rządzące szołbiznesem.

Był to cholernie smutny moment, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż producent zaproponował mi pociągnięcie kariery solowej, a reszta chłopaków została odstawiona na boczny tor. Tak czy owak w roku 2001 wydałem debiutancki album – płyta "Zapomniałaś" sprzedawała się całkiem nieźle…
Czy owo "całkiem nieźle" było wystarczające dla kogoś, kto przyzwyczaił się do wyników wręcz fenomenalnych. Przecież "Kolorowe sny" Just 5 rozeszły się w nakładzie wynoszącym 250 000 sztuk.

No tak, mojej płycie solowej może i daleko było do tej ćwierci miliona, ale rynek przyjął ten krążek naprawdę fajnie, nie brakowało też propozycji koncertowych. Naprawdę, wciąż nie mogłem narzekać.

Wiesz, co smuciło najbardziej? To, że nie ma już zespołu… Wielu artystów cieszyłoby się, że nie muszą dzielić się sławą z innymi, ale nie jestem takim człowiekiem. Nigdy nie cierpiałem na przerost ego.

Cholernie brakowało mi występów, podczas których szaleliśmy po scenie w piątkę. Teraz czułem się na niej samotnie. Do tego pojawiła się znacznie większa presja – przecież od teraz wszystko spoczywa wyłącznie na moich barkach, w razie czego nie można było schować się za plecami kolegów.

No i atmosfera po koncertach, w busie i w hotelach nie była już tak fajna, jak wcześniej, w towarzystwie Grześka, Shadiego, Daniela i Roberta.
W pewnym momencie na Twojej drodze pojawiło się dwóch innych artystów i skład o nazwie KOKA. Zrobiło się znacznie bardziej rokendrolowo? Wiesz, co mam na myśli…

Nie, nie czytaj między wierszami – ta nazwa nie ma związku z używką, która przyszła ci do głowy (śmiech). Producent podsunął mi dwóch doświadczonych, starszych ode mnie o dobrą dekadę, gitarzystów. Działali jako KOKA, ponieważ… jeden z nich ma na imię Kostek, a drugi Karol.

W ogóle jest tak, że chociaż "od zawsze" specjalizowałem się w muzyce typowo rozrywkowej, to zarazem naprawdę świetnie odnajdywałem się też w klimatach nieco ostrzejszych, mam w duszy jakąś "rockowiznę". Dlatego lubię dokładać do brzmień typowo popowych jakieś smaczki gitarowe.
Facebook.com/bartekwrona.fan.page
Czy dziś, gdy jesteś statecznym mężem i ojcem, w twoim życiu jest miejsce na choć odrobinę prawdziwie rokendrolowej zabawy?

Raz na jakiś czas, podczas dłuższych wyjazdów koncertowych, zdarzy się jakaś mała alkoholizacja z kolegami w hotelu. Choć podkreślmy: bez jakichkolwiek hardkorowych akcji. Jak widzisz, nuda (śmiech).

Zazwyczaj wszystko wygląda tak, że po zakończeniu występu od razu gnam w stronę domu. Jak przystało na grzecznego i statecznego męża z dwójką córeczek.

W dni, gdy nie mam występów ani nie siedzę w studiu nagraniowym, odwożę dzieci do szkoły, robię zakupy i gotuję. Mam prawdziwą korbę zwłaszcza na punkcie ostatniej z tych rzeczy.

Gdyby nie Just 5, to na bank znałbyś mnie dziś z programu w stylu "Top Chefa", byłbym uznanym kucharzem. Ale jeszcze wszystko przede mną! Kto wie…

Świetnie bawię się też w garażu. Jak przystało na syna mechanika samochodowego, naprawdę mocno jaram się motoryzacją. Nie chodzi tutaj o coraz to nowsze fury po kilkaset tysięcy, ale pobrudzenie się przy aucie.

Przyznam szczerze: nie jestem w tej dziedzinie wybitny i zdarza się, że próba naprawienia czegoś w aucie kończy się klęską, no i w efekcie wóz musi trafić do zawodowca, ale mam przy tym naprawdę ogromną frajdę.
Myślisz o tym, żeby nieco mniej czasu spędzać w garażu, a więcej w studiu muzycznym? Wiesz, ostatni album wydałeś dziesięć lat temu…

Nie śpieszę się z kolejnym, bo jak wiesz, przy obecnej sytuacji na rynku muzycznym, wydawanie płyt nie jest zbyt opłacalne. Tak więc bez ciśnienia, wszystko w swoim czasie.

Właśnie zastałeś mnie w trakcie nagrywania kolejnego singla, który ukaże się w marcu, przy okazji moich urodzin. Do tego bookują się letniej trasy koncertowej, będzie ich naprawdę sporo.

Jak widzisz, od tych 23 lat nieustannie robię to samo i nie narzekam na brak zajęć. Co istotne: od 23 lat muzyka nie znudziła mnie, cieszy tak samo, jak w latach 90., tak więc o ile tylko zdrowie pozwoli, usłyszysz mnie jeszcze nie raz (śmiech).