Ta epidemia w Polsce była jak koronawirus. Wokół miasta stworzono kordon sanitarny

Anna Dryjańska
Miał 34 lata i praktykował medycynę od dekady, gdy we Wrocławiu wybuchła epidemia ospy prawdziwej. Dr Zbigniew Rudkowski pracował w poradni dla dzieci w odizolowanym od świata mieście, gdy toczyła się dramatyczna walka o życie chorych. W wywiadzie naTemat profesor opowiada, jak wyglądały ówczesne realia i dlaczego dziś opanowanie koronawirusa byłoby znacznie trudniejsze.
Epidemia ospy prawdziwej we Wrocławiu. Prawdopodobnie szpital ospowy w Prząśniku. fot. archiwum Wratislaviae Amici (polska-org.pl)
Anna Dryjańska: Gdy latem 1963 roku we Wrocławiu wybuchła epidemia ospy pan…



Byliśmy. Zastrzyk na posterunku był dla nas szczepieniem ponownym.

To chyba pokłuto was niepotrzebnie?

To były inne czasy, inny ustrój. Nie było czasu i możliwości by sprawdzić, kto był szczepiony, a kto tylko mówi, że był. Poza tym warto wiedzieć, że nie wszystkie zaszczepione osoby wytwarzają odporność na chorobę, a nie było ich jak “wyłowić” z populacji Wrocławia.

Szczepiono jak leci i nie było kręcenia nosem. To było państwo nadzoru i kontroli – gdy było powiedziane “zrób”, trzeba to było zrobić albo ponosiło się surowe konsekwencje. Można się na to zżymać, ale to bardzo ułatwiło nam walkę z epidemią.

Jakie było pana zadanie?


Pracowałem pod kierunkiem prof. Janiny Czyżewskiej w poradni dla dzieci, u których podejrzewano ospę prawdziwą. Małych pacjentów przysyłali do nas lekarze lub rodzice, których zaniepokoiły zmiany na ich skórze. Moim zadaniem było ocenić, czy pęcherze lub wykwity to objawy ospy prawdziwej. Jeśli postawilibyśmy taką diagnozę, dziecko trafiłoby do kliniki przy ulicy Pasteura, gdzie leczeni byli inni zakażeni pacjenci.
Dziecko chore na ospę prawdziwą (czarną ospę). Fotografia została wykonana w 1973 roku w Bangladeszu.fot. Centers for Disease Control and Prevention, United States Department of Health and Human Services
W jaki sposób sprawdzaliście państwo, czy dziecko cierpi na ospę prawdziwą? Były jakieś badania, testy laboratoryjne?

W tym miejscu powtórzę, że to były inne czasy. Nie dysponowaliśmy takimi metodami, więc o stanie małego pacjenta orzekaliśmy na podstawie oględzin. I jak się okazało nie pomyliliśmy się.

Pęcherze towarzyszące ospie prawdziwej są bardzo charakterystyczne, ale wysyłano do nas wszystkie dzieci, którym zrobiło się coś na skórze. Podumowując: mieliśmy odsiać dzieci chore na ospę prawdziwą od reszty, ale szczęśliwie okazało się, że żaden z pacjentów, który do nas trafił, nie był zakażony.

Może się wydawać, że nie mieliśmy nic do roboty i popijaliśmy kawę, ale sprawa wyglądała inaczej. Piliśmy dużo kawy, bo mieliśmy mnóstwo pracy. Chodziło nie tylko o to, by wyłapać zakażenia, ale i to, by przez pomyłkę nie posłać dziecka, które nie miało ospy, do chorych, bo wtedy prawdopodobnie doszłoby do zakażenia wirusem.

Obejrzyj galerię zdjęć z Wrocławia w 1963 roku na stronie polska-org.pl

Bał się pan?

Wiem że wy, dziennikarze, poszukujecie chwytliwych opowieści, ale dla mnie to była zwykła, banalna, praca. Jak się na co dzień przebywa w klinice zakaźnej dzieci, to te choroby nie robią na człowieku piorunującego wrażenia.

W takim razie co dolegało tym małym pacjentom, którzy trafiali do pana gabinetu podczas epidemii?

To były głównie niepożądany odczyn poszczepienny. Pojawił się u kilkunastu dzieci o słabszej odporności lub z uczuleniem skórnym, które dostały szczepionkę przeciw ospie prawdziwej. Pamiętajmy jednak, że w czasie epidemii zaszczepiono 98 proc. mieszkańców Wrocławia. W mieście żyło wówczas nieco ponad 460 tys. osób.
Izolatorium w Szczodrem w czasie epidemii ospy we Wrocławiu. Szpitalem kierowała doktor Alicja Surowcowa, na zdjęciu po prawej. Obok niej stoi doktor Danuta Oleksin.fot. archiwum Wratislaviae Amici (polska-org.pl)
Jak zachowywali się rodzice tych dzieci?

Poprawnie – nie uciekali, nie dali się ponieść emocjom. W ich oczach widać było wyczekiwanie na diagnozę. Zarówno rodzice jak i personel zachowywali spokój, nikt nikogo nie straszył. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowaliśmy, była panika.

Na szczęście wszyscy opiekunowie dostali od nas informację, że to nie jest ospa prawdziwa, a także diagnozę na co choruje ich dziecko. Niektóre z nich były obsypane pęcherzami na całym ciele, cierpiały. Wyglądało to okropnie i rodzice mieli podstawy by się martwić, ale nie musieli się obawiać o życie dzieci. Trzeba było tylko zastosować odpowiednie leczenie.

Zafrapowała mnie pewna kwestia. Pan był szczepiony. Podobnie żona i dzieci. Skoro szczepionki na ospę prawdziwą były dostępne, to dlaczego we Wrocławiu wybuchła epidemia?

Gdyż byliśmy raczej wyjątkiem, niż regułą. Ospa prawdziwa była uważana za chorobę, z którą sobie w Polsce poradziliśmy. Z młodości pamiętam rekonwalescentów – skórę mieli pokrytą bliznami, tzw. dziobami. Nie był to przyjemny widok.

Ospa prawdziwa rozprzestrzeniała się w czasie I wojny światowej, gdyż przemarsze wojsk kończyły się roznoszeniem wirusa wśród ludności. Wtedy lekarze potrafili ją rozpoznać na pierwszy rzut oka.
Epidemia ospy prawdziwej we Wrocławiu. Izolatorium Psie Pole.fot. archiwum Wratislaviae Amici (polska-org.pl)
I co się stało z umiejętnościami lekarzy?

Zanikły, gdy dzięki szczepionkom poradzono sobie z chorobą. Po II wojnie światowej zapomniano o czymś takim jak ospa prawdziwa. Była czymś, o czym się tylko czyta w podręcznikach.

To dlatego w 1963 roku największe medyczne sławy rozpoznały chorobę dopiero po kilku tygodniach od wybuchu epidemii.

Pierwszym ofiarom choroby we Wrocławiu stawiano najbardziej wymyślne diagnozy, z agresywną białaczką włącznie. A to od początku była ospa prawdziwa.

Gdy wreszcie sytuacja stała się jasna, trzeba było stworzyć kordon sanitarny wokół miasta. Wjazd miały tylko osoby zaszczepione. Ci, u których podejrzewano ospę prawdziwą, zostali zakwaterowani w izolatoriach. Pacjenci, u których chorobę stwierdzono, byli odizolowani i leczeni w innych miejscach. Łącznie zachorowało 99 osób, a 7 z nich zmarło.

A jak potoczyły się losy tych kilkunastu dzieci z niepożądanymi odczynami poszczepiennymi?

Niestety dwie dziewczynki, które trafiły do naszej kliniki, nie przeżyły. Pamiętam, to były koleżanki, miały 14 i 15 lat. Umarły praktycznie jednocześnie na zapalenie mózgu. Prawdopodobnie było to powikłanie poszczepienne, ale mimo sekcji zwłok nie można było tego rozstrzygnąć. Oprócz niepożądanego odczynu mógł dojść jeszcze inny czynnik.
Dziecko z powikłaniami po szczepieniu na ospę prawdziwą. Fotografia wykonana we Wrocławiu po 1963 roku.fot. Zbigniew Rudkowski
To jest ten moment, gdy część osób czytających naszą rozmowę dojdzie do wniosku, że dzieci nie należy szczepić, bo jest to równie groźne jak śmiertelna choroba.

Przeciwnie, należy szczepić, ale z rozsądkiem. Szczepionkę powinni dostać wszyscy, którzy nie mają przeciwwskazań. Wyłączyć należy astmatyków, osoby które mają obniżoną odporność z powodu zażywania leków, po transplantacjach…

Wtedy nikt z nas nie miał doświadczenia z niepożądanymi odczynami poszczepiennymi. Dzięki tej epidemii sporo się nauczyliśmy. I powtórzę: osoby bez przeciwwskazań dla własnego dobra powinny się szczepić. Dzięki temu nie tylko same nie zachorują, ale i ochronią również te nieliczne osoby, którym nie można podać szczepionki.

Szybko państwo opanowaliście sytuację. Stan epidemii ogłoszono 17 lipca, a odwołano już 19 września.

Byliśmy bardzo dobrze zorganizowani, wszyscy robili co do nich należy. Ludzie też mieli świadomość powagi sytuacji. Jak słyszeli, że mają trafić na obserwację, karnie szli na obserwację. Oczywiście narzekali na pobyt w izolatoriach, ale rozumieli zagrożenie. A dziś… Mam poważne wątpliwości, czy gdyby koronawirus wymknął się spod kontroli, poszłoby równie szybko.
Epidemia ospy we Wrocławiu, izolatorium na Psim Polu.fot. M. Dołęga, archiwum Wratislaviae Amici (polska-org.pl)
Dlaczego?

Bo ludzie się rozpanoszyli. Każdy dyskutuje i wie lepiej niż lekarz. Ludzie by się nie podporządkowali. Dlatego byłoby trudniej przeprowadzić taką akcję. Nie jest to jednak jedyna przeszkoda.

To znaczy?

Intuicja podpowiada mi, że nie powinniśmy być zbyt pewni siebie w sprawie rozpoznania przypadków koronawirusa. Szkopuł w tym, że ten wirus ma długi okres inkubacji. Człowiek wysiada z samolotu z Chin i może wyglądać na zdrowego, ale już być zakażonym.

Objawy pojawią się dopiero po 5–6 dniach, a w tym czasie turysta będzie chodził między ludźmi i roznosił wirusa. Dlatego wyłapywanie pasażerów z gorączką to działanie niewystarczające, choć konieczne. To sito nie wyłapie zakażonych, którzy jeszcze wyglądają na zdrowych.

Co możemy zrobić, by zmniejszyć prawdopodobieństwo zakażenia?

Jako państwo? Sami nie damy rady, wirus atakuje międzynarodowo, więc to powinna być światowa akcja koordynowana przez WHO. Ludzie za dużo podróżują, by można to było stłumić w pojedynkę.

A jako ludzie możemy zmniejszyć ryzyko robiąc to, co i tak powinniśmy robić: myć ręce. Dokładnie i często. Możemy też wychodzić z domu w szczelnych maseczkach. Gdyby sytuacja się pogorszyła, odradzałbym przebywanie w dużych skupiskach ludzkich: kinach, teatrach, centrach handlowych...

Na razie jednak odnotowano pojedyncze przypadki zachorowań, więc chyba nie będzie aż tak źle?

Epidemia zawsze zaczyna się od pojedynczych przypadków.