Zacier, czyli szalony artysta i doktor medycyny. "Największe media nachalnie promują disco polo"

Michał Jośko
Oto najbardziej utalentowany lekarz wśród muzyków oraz najlepszy artysta w świecie medycyny. Poznajmy Mirosława Jędrasa zarówno jako człowieka stojącego za grupą Zacier (czyli Zrzeszeniem Artystów Cierpiących i Entuzjastycznie Rżnących), współpracującego m. in. z Kazikiem Staszewskim, jak i doktora nauk medycznych, mającego na koncie pracę pt. "Analiza zmienności rytmu zatokowego i współczulne potencjały skórne u pacjentów z przewlekłą mocznicą".
Fot. Marcin Dybalski
Na ile przypominasz plombę amalgamatową, czyli relikt dawnych czasów, który choć jest twardy, solidny i godzien zaufania, to nie za bardzo pasuje już do realiów współczesnych?

Cholera, otworzyłeś właśnie nową interpretację tekstu kawałka "Ostatni amalgamat". Pisząc go, chodziło mi o bardzo przyziemne zdarzenie: ot, zgłosiłem się do kolegi stomatologa, żeby usunął założone bardzo dawno temu wypełnienie i zastąpił je nowym.

W miejsce amalgamatu – który jest niemal niezniszczalny, ale prezentuje się nieestetycznie – trafiła plomba współczesna. Nie będzie równie trwała, ale za to jest ładna, śnieżnobiała… Więc głównie kpina, ale…


Po twoim pytaniu zacząłem szukać drugiego, a może trzeciego dna w tej piosence i rzeczywiście, chyba coś jest na rzeczy. Kiedyś zakładano, że mężczyzna powinien być twardy i godzien zaufania, dzisiaj liczy się głównie to, czy wygląda wystarczająco ładnie.

Pod tym względem należę do ludzi starszej daty, jestem facetem innej próby. Z trzeciej strony nie jestem aż tak godny zaufania, a chciałbym wyglądać ładniej…

Nietrwałość dotyczy zresztą wszystkiego, co nas otacza. Spójrz tylko na współczesny sprzęt elektroniczny, AGD albo samochody – te przedmioty z założenia nie mają służyć nam latami, ale cieszyć oko przez jakąś chwilę, a później lądują na śmietniku.
Fot. Marcin Dybalski
Tak czy owak okazuje się, że szukając w twojej twórczości drugiego dna, łatwo zejść na manowce, w stronę nadinterpretacji…

Nie, nie. Myślę, że to właściwy trop. Mam tendencję do ironii, przekory, wiele moich tekstów, pozornie prostych i bezpośrednich, ma drugie znaczenie. Oscylowanie na granicy powagi i wygłupu, dobrego smaku i ścieku słownego należą do moich stałych metod pracy.

Są momenty, w których sam nie wiem, czy dana piosenka jest na serio, czy też nie. Przecież czasami – ku mojemu zaskoczeniu – okazuje się, że w najbardziej głupkowatym tekście ukrywają się jakieś istotne spostrzeżenia. Błazenada to "od zawsze" część bycia Zacierem.

A pamiętajmy, że bycie błaznem nie polega wyłącznie na debilnych żartach. Rolą błazna jest to, żeby stawał na głowie i wydurniał się, jednocześnie zwracając otoczeniu uwagę na rzeczy istotne.

Czy odnosi się to również do kawałka, w którym śpiewasz m. in. o zrzeszotnieniu kości, upławach z prostnicy, krwawym wycieku ze sromu, mimowolnym (się) zesraniu, impotencji i matołectwie? Kolejny wygłup czy kwestia tego, że w pewnym wieku coraz częściej myśli się o "kataklizmach" zdrowotnych?

Wiesz, jako 57-latek naprawdę poważnie muszę uwzględniać to, że z biegiem lat ciało zaczyna niedomagać coraz bardziej. Dlaczego więc nie spojrzeć na rozmaite przypadłości medyczne – te prawdziwe i zmyślone – z żartobliwym dystansem? Przecież wyśmianie i zwulgaryzowanie tematów poważnych i strasznych pozwala je odczarować.

Jednak w tej piosence chodzi też o typową głupawkę, miała być odtrutką na sporą dawkę powagi, zadumy, nostalgii, melancholii i patosu, które znalazły się na tym albumie.

O kataklizmach medycznych dotyczących mojej osoby nie myślę częściej niż kiedyś. Wiem, że jestem śmiertelny, mam niemałą satysfakcję, że nadal żyję i tworzę coraz intensywniej, paradoksalnie moja “kariera” nabiera rozpędu. Czuję się nadal jak nastolatek, nie mam poczucia wieku średniego.

Na tym krążku można znaleźć również sporą dawkę przemyśleń dotyczących tematyki ekologicznej. Zamierzasz zostać drugą Gretą Thunberg?

Wiem, mówienie o rzeczach takich jak to, że ludzie są pasożytami, które niszczą naszą planetę, jest dziś cholernie modne. A ja nigdy nie chciałem dołączać do jakichkolwiek gorących trendów, nie chciałem wyjść na koniunkturalistę, który kalkuluje, o czym powinien w danym momencie śpiewać.

Wszystko to wyszło spontanicznie, było całkowicie naturalną potrzebą dla człowieka, który od jakiegoś czasu stara się żyć w sposób ekologiczny. Naprawdę cieszę się, że wśród ludzi wzrasta świadomość pewnych rzeczy, naprawdę warto o nich mówić.

Tworzę zawsze w wyniku wewnętrznego albo zewnętrznego impulsu, przychodzi znienacka pomysł na tekst, który potem rozwijam, muzyka sama z niego wypływa. Prawie nigdy nie siadam z myślą – napiszę teraz piosenkę. Nie umiem tworzyć na zawołanie, ani zamówienie. To nie o to chodzi, że ja CHCĘ komponować. Ja mam taki przymus, nie potrafię inaczej.

Wracając do do ekologii: pamiętam, że w latach 70. czy 80. nikt w PRL-owskiej Polsce nie zaprzątał sobie głowy kwestiami dotyczącymi ochrony środowiska, bo najzwyczajniej w świecie nie wiedzieliśmy o nich, nie promowało się odpowiednich nawyków.

Dziś świadomość ekologiczna wzrasta nawet w krajach Trzeciego Świata, tak więc łudzę się, że być może mamy jakąkolwiek szansę na zatrzymanie pewnych strasznych procesów na tej planecie.

Jestem wegetarianinem, nie wyrzucam śmieci w lesie, ograniczam zużycie plastiku i nie leję wody bez umiaru. No i nie mam samochodu – to kolejna z decyzji, wynikłych z myślenia także o środowisku naturalnym. Od lat bezproblemowo udaje mi się przemieszczać pieszo, na rowerze albo komunikacją miejską.

Podejście niegodne prawdziwego Polaka!

Rzeczywiście, przecież w naszym garniturze chromosomowym tkwi naprawdę głęboko zakorzeniona potrzeba posiadania auta. To kult czterech kółek, mający swe początki w czasach komunizmu, gdy samochód był czymś niedostępnym dla mnóstwa Polaków. No i dziś ogromna część społeczeństwa MUSI posiadać taki pojazd, choć tak naprawdę jest im zbędny.
Fot. Marcin Dybalski
Cofnijmy się do czasów, w których narodził się Zacier. Mamy rok 1984, a ty jesteś 21-letnim studentem medycyny, który przez kolejne dekady będzie i lekarzem, i muzykiem. Jak często kusiło porzucenie jednej z tych działalności i postawienie na jednego konia?

Na początku wydawało mi się, że tych światów nie uda się połączyć na dłuższą metę, że będą ze sobą kolidowały. Na szczęście okazało się, że dla chcącego nic trudnego, wszystko jest kwestią odpowiedniego kompromisu.

Dziś rozmawiamy sobie w miejscu, z którym jestem związany od trzydziestu lat – to właśnie tutaj, na szóstym piętrze stołecznego szpitala przy ulicy Banacha, spełniam się jako lekarz.

Ale gdy tylko czuję potrzebę eksploracji zupełnie innych rejonów, uciekam stąd do studia nagraniowego albo na scenę. Tak swoją drogą nie jest to coś wyjątkowo niespotykanego, naprawdę wielu lekarzy odczuwa potrzebę wyrażania się "po godzinach" np. w malarstwie, poezji czy też muzyce. No, albo wynosi do rangi sztuki picie wódki.

Zdradź, jakim cudem przetrwała twoja wątroba, narażona na zdublowane pokusy używkowe – przecież i w świecie medycyny, i rokendrola nie wylewa się za kołnierz…

To kwestia umiejętnego balansowania pomiędzy tymi światami i picia w sposób – nazwijmy to – profesjonalny. Jednocześnie jestem zaledwie amatorem; jeżeli spożywam, to nie tyle ze szczególnym umiarem, co wyłącznie weekendowo.

Alkohol nigdy nie kolidował w sposób istotny ani z działalnością medyczną, ani artystyczną. W muzyce nawet trochę pomagał, chociaż nie umiem grać pod wpływem alkoholu – strasznie się wtedy mylę, zapominam tekstu, więc występuję zawsze na trzeźwo.

Odnośnie innych substancji odurzających: narkotyków właściwie nie poznałem. Wyjątkiem są sporadyczne przygody z marihuaną, no ale to coś, czego większość osób myślących nie uznaje przecież za używkę jakkolwiek groźną.

Porozmawiajmy o czymś, dzięki czemu można wejść w posiadanie rozmaitych używek, czyli o pieniądzach…

O, przechodzimy do kolejnego straszliwego kultu. Boli mnie to, jak wiele osób na tym świecie goni za kasą. Wiesz, ta mentalność korporacyjna, w której człowiek nie ma czasu dla siebie, dla rodziny, bo musi zarabiać, zarabiać i jeszcze raz zarabiać…

Totalnie tego nie rozumiem, bo należę do osób gardzących sferą materialną. Od początku pracy skupiam się na zarabianiu jedynie takich kwot, aby zapewnić przyzwoity poziom życia dla rodziny.

Nigdy nie pracowałem w kilku przychodniach, na kilku etatach, nie prowadzę praktyki prywatnej, miewam dyżury całodobowe, ale zawsze staram się wrócić do domu i mieć czas dla siebie.

A co z rozwojem kariery naukowej? Przecież profesura również mogłaby zapewnić ci więcej pieniędzy na koncie…

Mam kilka specjalizacji i doktorat, przez pewien czas rozważałem habilitację, ale ostatnio porzuciłem tę drogę. Nie chcę mnożyć bezwartościowych publikacji tylko po to, aby zdobyć tytuł, więcej pieniędzy, władzę, czy niezasłużoną sławę.

Nasz świat “naukowy” zna dwa odrębne scenariusze – pierwszy to ten dobry, gdzie człowiek zajmuje się nauką, ma naturalny dorobek, jest ekspertem, wnosi coś do rozwoju nauki, publikuje w prasie medycznej i w konsekwencji zdobywa kolejne tytuły naukowe.

Drugi jest chyba bardziej popularny – ciułanie punktów za publikacje-gnioty, dopisywanie do prac kolejnych autorów, klonowanie słabych obserwacji pseudonaukowych, wszystko to w celu uzyskania tytułu.

W tym świecie panuje kolesiostwo, a po kolejnych szczeblach nie wspinasz się dlatego, że dokonujesz rzeczy naprawdę ważkich dla nauki, tylko dlatego, że bierzesz udział w wyścigu szczurów.

W pewnym momencie przypomniałem sobie, że przecież jestem Zacierem – anarchistą, który nie chce wchodzić w żadne śliskie układy. Tak więc odpuściłem dalszą "karierę" naukową i jeszcze bardziej pogodziłem się z muzyką, która nie zna granic, obłudy i, nomen omen, fałszu.

Chcesz powiedzieć, że ta branża jest krystalicznie czysta? Że w świecie sztuki nikt nie poklepuje się po plecach z właściwymi osobami, aby intensywniej rozkręcać swoją karierę?

Ależ oczywiście, że tak się dzieje. Tak nawiasem mówiąc, można cieszyć się, że dzięki zdobyczom techniki część młodych artystów może uniezależnić się od wielkich wytwórni płytowych.

Dzięki YouTube'owi nie trzeba dziś iść i walnąć loda szefowi takiej firmy, żeby wydać płytę. Oczywiście, wciąż się to zdarza, lecz nie jest koniecznością, można wybierać.

Wracając do wątku poklepywania się po plecach – mówimy tutaj o artystach, którym zależy na powszechnej adoracji, pozwalającej zarabiać coraz większą kasę. Ja tego nie potrzebuję. Działam sobie na opłotkach muzyki popularnej, znalazłem swoją niszę i jest mi w niej bardzo dobrze.

Choć oczywiście cieszę się, gdy ktoś sięga po moją twórczość, ale nagrywam głównie dla siebie. Nigdy nie zmieniałem czegokolwiek po to, aby słuchało mnie więcej Polaków.
Fot. Marcin Dybalski
A kto słucha dziś Zaciera, pomijając oczywiście twoich równolatków?

Zacznijmy od takich właśnie starych załogantów, czyli osób w moim wieku – część z nich przychodzi na koncerty, część już nie żyje, część przeobraziła się w nudziarzy interesujących się rzeczami “poważniejszymi”, niż jakaś tam muzyka.

Ale jest też spora grupa ludzi znacznie młodszych – od nastolatków, po studentów. Nawet tutaj, na szpitalnym korytarzu, od czasu do czasu widzę jakiegoś chłopaka albo dziewczynę z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, noszących koszulki z napisem "Zacieralia".

Jest jeszcze grupa trzecia: to dzieciaki w wieku jakichś trzech czy pięciu lat, które za sprawą rodziców znają i chętnie nucą wybrane moje piosenki. To niesamowite, gdy taki brzdąc śpiewa "Niedźwiedzia Janusza" albo "Dżdżownicę – ziemną dziewicę". Dla mnie to wielka satysfakcja.

Nie wypełniam dużych sal koncertowych, nie jestem powszechnie znany, czasem występuję dla większej publiczności – zwykle na Festiwalu Twórczości Nieograniczonej “Zacieralia” lub jako gość trasy akustycznej Kultu.
Gdy oceniasz kondycję naszego kraju, to sprawy mają się lepiej, gdy patrzysz na nie z perspektywy muzyka czy lekarza?

W obu przypadkach nie ma tragedii, ale lećmy po kolei: jeżeli chodzi o mocne granie, możemy wręcz pękać z dumy. Behemoth, Vader, Riverside – przecież to marki globalne! Brzmią jak światowa ekstraliga i wyprzedają koncerty na całym globie.

Jest wielu ciekawych wykonawców tworzących na potrzeby rynku lokalnego. Nad Wisłą powstaje mnóstwo muzyki, która dosłownie rzuca człowiekiem o glebę. Nigdy chyba nie było lepiej.

Owszem, sprawy wyglądają gorzej, gdy zaczniemy mówić o muzyce naprawdę popularnej. Nie zamierzam krytykować ludzi, którzy słuchają jakiegoś disco polo, dźwięków bliskich duszy prostego człowieka, który chce się po prostu rozerwać. Jakieś tam pretensje można mieć do największych mediów, które od pewnego czasu promują tę muzykę w sposób wręcz nachalny.

Zobacz, ile wszędzie jest Zenka Martyniuka. Podkreślmy, że to wciąż uwagi odnośnie sposobu działania mediów, a nie czepianie się tego piosenkarza.

To sympatyczny chłopak, który robi to, co robi, ale jest w tym autentyczny. Pamiętam, że nawet Kazik zrobił sobie z nim zdjęcie – trochę dla hecy, ale trochę dlatego, że na swój sposób go szanuje.

Patrząc z perspektywy lekarza – mamy wiele problemów. Nie w pełni zgadzam się z tak powszechnym psioczeniem na poziom naszej służby zdrowia.

Owszem, sytuacja jest naprawdę daleka od ideału, jednak biorąc pod uwagę zbyt małe nakłady finansowe oraz ilość lekarzy i pielęgniarek, mamy do czynienia z jakimś fenomenem, którego wręcz nie mogę pojąć.
Fot. Marcin Dybalski
Teraz, panie doktorze, poprosiłbym o zdiagnozowanie naszych rodaków.

Holistycznej diagnozy społeczeństwa nie umiem się podjąć. Ale mam optymistyczną wizję. Społeczeństwo jest coraz ładniejsze. I nie chodzi wyłącznie o to, że ubiera się gustowniej – Polacy coraz bardziej dbają o swoje ciała, zaczynają rozumieć, że warto uprawiać sport, myśleć o zdrowiu.

Świat jest na wyciągnięcie ręki, i dosłownie, i za sprawą mediów. Trochę boli mnie brak ambicji, niski poziom wiedzy ogólnej, lenistwo, częsta postawa antyspołeczna.

Z drugiej strony pracuję z młodzieżą – jestem nauczycielem akademickim i uczę przyszłych lekarzy. Ta część mojej pracy ma głęboki sens, podobnie jak opieka nad chorymi.

Znaczna część mojej diagnozy, moich przemyśleń tkwi w moich tekstach, niekiedy są prześmiewcze, czasem gorzkie lub desperacko dosłowne.

W każdym przypadku kończę z głęboką nadzieją, że będzie dobrze, albo chociaż jakoś to będzie, jestem zatem umiarkowanym optymistą.