Po tej lekturze straciłam wiarę w ludzkość. Oto dowody na to, że nigdy nie przestaniemy kłamać

Karolina Pałys
Jak odróżnić prawdę od fałszu? Nie da się. Mówię serio. I jeśli zamierzacie teraz protestować, bo (póki co), należycie do tych idealistycznie nastawionych do świata jednostek, które przywykły polegać na sile dowodów, uznaniu autorytetów, czy zwykłej, ludzkiej intuicji — przeczytajcie najnowszą książkę Toma Phillipsa pod tytułem, a jakże, „Prawda. Krótka historia wciskania kitu”. Wtedy porozmawiamy.
Żyjemy w epoce postprawdy. Pytanie, czy epoka prawdy kiedykolwiek istniała? Odpowiedź was rozczaruje Fot. Unspalsh.com / Toa Heftiba
Odpowiedź na pytanie, dlaczego brytyjski dziennikarz Tom Phillipsa właśnie teraz wydał książkę, w której niczym medialny archeolog, tropi najbardziej spektakularne przykłady nabijania nas — jako ludzkość — w butelkę, mogłaby być banalnie prosta: dla pieniędzy.

Mogłaby, gdyby były dyrektor wydawniczy BuzzFeed UK, komik z zamiłowania i archeolog, antropolog, historyk i filozof z wykształcenia, chciał po prostu nakarmić nas statystykami kłamliwych tweetów, tworzonych codziennie na zamówienie bardziej i mniej możnych tego świata, a potem postraszyć historyjkami zasłyszanymi od kolegów dziennikarzy, którzy teksty reporterskie piszą z poziomu własnych kanap, korzystają z usług zmyślonych informatorów, a wyjazdy służbowe do egzotycznych stref konfliktów odbywają najwyżej palcem po Google Maps.

Niestety dla Phillipsa i na szczęście dla nas, Brytyjczyk ewidentnie nie ma smykałki biznesowej. Ma natomiast zacięcie detektywistyczne, z którego postanowił zrobić użytek: zaczął śledzić pochodzenie fake newsów.

Nie zważając na metrykę tego pojęcia, w której wpisana jest stosunkowo niedawna data powstania, ani na to, że dopiero filozofowie i socjologowie naszych czasów szczególnie upodobali sobie termin „postprawda”, zaczął kopać głębiej.
Fot. materiały prasowe
W toku swoich poszukiwań doszedł do ciekawego wniosku: z koncepcją postprawdy, pisze Phillips, jest jeden, zasadniczy problem – wyraźna sugestia, że kiedyś musiała istnieć epoka prawdy. I tu pojawia się swego rodzaju błąd logiczny. Zdaniem Phillipsa epoka prawdy... nie istniała NIGDY.

Idąc dalej równie logicznym tokiem rozumowania, można bezpiecznie założyć, że z sieci wygłaszanych publicznie półprawd i wymyślanych na poczekaniu kłamstewek, które puszczone w wir mediów społecznościowych urastają do niebotycznych wręcz rozmiarów, nie wyplączemy się już nigdy. Oto dlaczego:

Ściema szerzy się od tysiącleci
Jeśli wierzyć wyszukiwarce Google, przeciętny współczesny, wychowany w przyzwoleniu na niedopowiedzenia człowiek, kłamie średnio 1,65 raza dziennie. To dużo czy mało? Jeśli zapytamy o opinię kogoś starszego o 20, 30 lat, dowiemy się prawdopodobnie, że nie tylko skandalicznie dużo, ale że „za moich czasów ludzie byli bardziej honorowi”. Czyżby?

Za czasów mezopotamskich władców — niekoniecznie. Na potwierdzenie tezy, że kanciarstwo szerzyło się już w starożytności Phillips przywołuje historię Ea-nasira - handlarza miedzią, który jako pierwszy ze zdumiewającą bezczelnością wysyłał swoim klientom towar niezgodny z zamówieniem lub niepełnowartościowy. Wiemy o tym z licznych skarg i zażaleń, które na niego składano.

Modus operandi Ea-nasira generalnie niewiele odbiega od sposobu działania niektórych dzisiejszych internetowych sprzedawców — tych, którzy zamiast oryginalnego dresu z trzema paskami wysyłają klientom kreszowe spodnie marki Abibas.

Identyczny był, jak się okazuje, sposób reakcji oszukanych klientów. Mezpotamczycy przed tysiącami lat, dokładnie tak samo, jak my dzisiaj, słali nienawistne maile — pardon, gliniane tabliczki — wyzywając kupca od najgorszych. I podobnie, jak my dzisiaj, dość słusznie wątpili w ich skuteczność.

Można pomyśleć, że umiejętność wciskania kitu przypisana jest więc do zawodu. Phillipsa przekonuje, że to ślepa uliczka, bo okazuje się, że…

Wszyscy kłamią. Wszyscy
Teraz szybki rachunek sumienia: ile razy korzystaliście w pracy z historyjki o mailu, który „ojej, nie doszedł? Jak to się mogło stać”? Pewnie tyle samo, ile razy Phillips zapewniał swojego wydawcę, że „już, już, prawie kończy rozdział”, jednocześnie gapiąc się na biały ekran z migającym kursorem.

Skoro więc kłamię ja, kłamiesz ty, kłamie autor poczytnej publikacji, dlaczego nie mieliby kłamać wydawcy gazet czy odkrywcy biegunów? Jak przekonuje Phillips, argumentów “przeciw” trzeba szukać ze świecą, w przeciwieństwie do przykładów zaawansowanych kanciarzy w dowolnym fachu i warstwie społecznej.

Przykłady? Frederick E. Cook i Robert E. Peary — nazwiska-synonimy wielkich odkryć, wielkich wypraw i wielkiej… ściemy. Jeśli kojarzycie, że któryś z tych panów jako pierwszy postawił stopę na którymś z biegunów, tylko nie pamiętacie, który na którym, możecie się więcej nie głowić. Ani jeden, ani drugi nawet nie zbliżył się do północnego czubka kuli ziemskiej, co nie przeszkodziło im, aby przez parę lat na łamach różnych gazet kłócić się o ten tytuł.

Wydawcy, trzeba przyznać, nie byli tu oczywiście bez winy. Bez skrupułów naginali fakty na korzyść jednej lub drugiej strony i ślizgali się po cienkiej granicy, oddzielającej prawdę od sensacji. Brzmi znajomo? Niespodzianka: to żadna nowość.

Dlaczego dziennikarze tak często mijają się z prawdą?

„Jedna z przyczyn leży w tym, że praca polegająca na wyszukiwaniu faktów i pisaniu o nich w krótkim napiętym terminie jest naprawdę ciężka. Niekoniecznie ciężka w sensie roboty w kopalni, bardziej przypomina szukanie igły w stogu siana podczas ataku tornada, gdy poza tym nikt nie jest stuprocentowo pewien, czy w ogóle jest tam jakaś igła, a rolnik już przekazuje wszystkie pytania o stóg swojemu prawnikowi…” - pisze Phillips.

Inną przyczyną jest oczywiście chęć zysku — czy to w postaci zwiększonej liczby czytelników, czy też przychodów ze sprzedaży. Prawdopodobnie właśnie dlatego w 1835 amerykański „Sun” opublikował zmyśloną opowieść o ludziach-nietoperzach żyjących na Księżycu, którą przez kilka kolejnych lat można było czytać w kolejnych, najpoczytniejsze dziennikach i magazynach tamtych lat.

Z tego samego powodu w latach 1895-1933 Curtis T. Stone zyskał status niezwykle poczytnego dziennikarza, tropiącego osobliwości takie jak: czerwono-biało-niebieskie jajko zniesione przez kurę w Dzień Niepodległości; drzewo rodzące pieczone jabłka czy kot, który potrafił gwizdać melodię „Yankee Doodle Dandy”. Brzmi niezbyt wiarygodnie? Cóż, wydawcom zdawało się to nie przeszkadzać, czytelnikom — tym bardziej.

Zmyślone historie mają kilka żyć
Nie da się zaprzeczyć, że sensacja w stylu: „zabili go i uciekł” czyta się lepiej niż rzetelne sprawozdanie z miejsca zbrodni.

Gdyby było na odwrót, to znaczy, gdybyśmy jako ludzkość naprawdę cenili rzetelność i uczciwość, pewnie nigdy nie poznalibyśmy Kuby Rozpruwacza (jest szansa, że przypisywanych mu morderstw dokonało kilka osób) czy Kotobójcy z Croydon – „szaleńca, który rzekomo zabił i rozczłonkował setki kotów w południowej części Londynu” (gdy w rzeczywistości za aktami kociobójstwa stali… kierowcy i lisy z okolicznych lasów).

I choć koniec końców większość tych zmyślonych czy może „podkoloryzowanych” opowieści przebija się do opinii publicznej w swojej czarno-białej, rzetelnej wersji, to prawda jest taka, że wtedy nikt już ich nie czyta. Chyba że natknie się na nie Phillips.

Tu czas na ostrzeżenie: jeśli lubicie żyć w kłamstwie, nie czytajcie „Prawdy...”. Bo to, że lubimy się łudzić, dawać zwodzić, ale też aktywnie kłamać, ściemniać czy kantować, jest jak pokazuje historia, oczywiste.

Kłamstwo jest przyjemne
W opisach największych kanciarzy, przytaczanych przez Phillipsa, raczej nie znajdziemy informacji o tym, że byli to ludzie wybitnie nieszczęśliwi czy zatroskani swoim losem. Wręcz przeciwnie: można odnieść wrażenie, że dzierganie kolejnych oczek koronki kłamstw sprawia im niesamowitą radochę.

Tak było w przypadku Thérèse Humbert, która pod koniec XIX wieku wkręciła cały Paryż w historyjkę o milionach zalegających w jej domowym sejfie, podczas gdy w środku znajdowały się „stara gazeta, włoska moneta i guzik od spodni”.

Tak samo pysznie bawił się Ferdinand Waldo Demara, który przez kilkanaście lat zmieniał osobowości podając się to za mnicha, to za lekarza. Żeby było ciekawiej, wybierał raczej profesje nieprzynoszące mu milionowych zysków — oszustwem parał się dla czystej zabawy.

Kiedy jednak jego niesamowite przemiany opisał tygodnik amerykański tygodnik „Life”, jego kariera oszusta, z obiektywnych względów, dobiegła końca. Demary przyjął prawdziwe święcenia kapłańskie i był zmuszony żyć swoim własnym, jak się okazało, nieszczęśliwym, życiem. „Chyba nigdy nie znałem bardziej nieszczęśliwego, smutnego człowieka” — powiedział lekarz Demary po jego pogrzebie w 1982 roku.

I tu dochodzimy do sedna problemu. Bardzo chciałabym napisać, że po lekturze „Prawdy. Krótkiej historii wciskania kitu” odnajdziecie w sobie siłę, aby wykaraskać się z bagna półprawd, w jakim ludzkość tapla się od tysięcy lat. Nic z tych rzeczy. Jedynym, co najprawdopodobniej poczujecie odkładając na półkę książkę Toma Phillipsa będzie ogromna ulga. W końcu nie tylko wy wierzycie, że maile mogą po prostu rozpłynąć się w powietrzu.

Ludzie od wieków tworzą kłamstwa i łykają kłamstwa. Oszukują innych i siebie na najbardziej wymyślne sposoby – o nich wszystkich pasjonująco pisze Tom Phillips. Ku przestrodze. I, niestety, bez nadziei na poprawę.

Tom Phillips „Prawda. Krótka historia wciskania kitu”
Przekład: Maria Gębicka-Frąc
Wydawnictwo Albatros
W księgarniach od 26 lutego

Artykuł powstał we współpracy z wydawnictwem "Albatros".