"Świat nie kręci się wokół artystów". Igor Herbut o debiucie solowym i grzechach: swoich i polityków

Michał Jośko
Lider zespołu LemON, zwycięzca programu "Must Be the Music" i juror "The Four. Bitwa o sławę" postanowił pójść na swoje i wydać debiutancką płytę solową. Porozmawiajmy o tym, czy artysta zamierza jeszcze wracać do tworzenia piosenek "przebojowo-radiowych", jak na jego życie wpłynęły ojcostwo oraz liczne błędy, które popełnił. Nie zabraknie tutaj również Anny Gacek, Mateusza Morawieckiego i osób, które z powodu pandemii koronawirusa rozpoczęły dramatyczną walkę o chleb.
Igor Herbut Fot. Jacek Poremba
Jeden z utworów na twojej płycie zaczyna się od kaszlu... W obecnej sytuacji od razu nasuwa się pytanie: panie Herbut, wszystko w porządku?!

Rzeczywiście, zabawny zbieg okoliczności. Jeden z wielu, bo przecież na "Chruście" można znaleźć sporo tekstów wręcz idealnie wpisujących się w moment, w którym rozmawiamy. Pojawiło się zupełnie nowe pole do ich interpretacji. Niedawno Anna Gacek na swoim Instagramie nazwała ten krążek "soundtrackiem do obecnej sytuacji".

No i coś w tym jest, chociaż utwory powstały jeszcze przed pandemią koronawirusa. To niewiarygodne, jak elastyczne i uniwersalne mogą być emocje, muzyka i liryka, jak doskonale mogą pasować do rozmaitych sytuacji, w których znaleźli się i twórca, i słuchacz.
Igor HerbutFot. Jacek Poremba
Z debiutem solowym zwlekałeś naprawdę długo. Co sprawiło, że wreszcie uznałeś: jestem na to gotowy?


Sama idea przewijała się przez głowę od dawna, od momentu, gdy na poważnie zająłem się sztuką. Jednak wszystko, co słychać na tej płycie, jest swoistym notatnikiem z zaledwie dwóch lat mojego życia, liczonych od momentu, w którym uznałem, że jestem naprawdę gotów na stworzenie płyty, która będzie w stu procentach moja.

Bardzo mocnego kopa dała mi solowa trasa koncertowa "Lwia Część". Wziąłem tylko pianino i ruszyłem w Polskę, dając intymne, bardzo osobiste występy w salach dużych i małych. Zobaczyłem wtedy ludzi, którzy naprawdę potrzebują takiej muzyki, tego rodzaju wrażliwości.

Chociaż największym przełomem były narodziny mojego syna, gdy pojawił się na świecie, uwierzyłem, że mogę wszystko. No i zapragnąłem pokazać słuchaczowi ten zupełnie nowy świat, w którym się znalazłem oraz zupełnie nowego mnie – człowieka szczęśliwego i spełnionego; znacznie lepszego, niż był do tej pory.

W efekcie powstała płyta inna niż wszystko, co do tej pory powstawało pod szyldem LemON. Coś, z czego nareszcie jestem dumny. W pełni odpowiadam tutaj zarówno za warstwę muzyczną – stworzyłem aranże, harmonie oraz partie bębnów, basów i fortepianu, wyprodukowałem te utwory – jak i warstwę tekstową, choć początkowo "Chrust" był wymyślony jako album instrumentalny. Jednak w pewnym momencie uznałem, że słowa doskonale dopełnią muzykę ilustracyjną.

Łapiąc za słówka: czy mówiąc, że to coś, "z czego nareszcie jesteś dumny", chcesz powiedzieć, że dokonania w zespole LemON uznajesz dziś za coś wstydliwego?

W żadnym wypadku. Nagraliśmy cztery świetne płyty i wciąż nie powiedzieliśmy ostatniego słowa, wciąż poszukujemy. Pandemia koronawirusa przerwała nam wspaniałą trasę akustyczną, do której – gdy tylko sytuacja pozwoli – na pewno wrócimy. Choć w sposób zdalny, to wciąż pracujemy nad nowymi utworami, mamy ze sobą kontakt.

Dodajmy też, że Przemek Świerk, Piotrek Kołacz, Tomek Świerk i Tomek Waldowski zagrali na "Chruście". Są nie tylko kolegami z pracy, lecz i przyjaciółmi, tak więc znają historię mojego życia. Rozumieją doskonale, dlaczego tak bardzo pragnąłem tej płyty, że nie chodziło wyłącznie o to, aby połechtać swoje wściekłe ego.

A więc mówiąc, że jestem dumny z nagrania tych utworów – bezkompromisowych, znacznie trudniejszych w odbiorze, niż repertuar grupy LemON – nie chciałem powiedzieć, że wstydzę się wcześniejszych dokonań. Zresztą bardzo mocno rozgraniczam te światy, płyta solowa to po prostu pewien przerywnik, reakcja na taką, a nie inną potrzebę wewnętrzną.

Nie zamierzam teraz odwracać wszystkiego o 180 stopni. Na granie piosenek z tego krążka odważyły się tylko małe, sprofilowane rozgłośnie lokalne i Trójka. Wspaniale uczucie, usłyszeć "Ro" jako piosenkę dnia, albo "Tańczmy" u Marka Niedźwieckiego (który mówi o mnie zawsze Igorrrrrr).

W tej stacji jestem debiutantem, dlatego cieszę się z każdego głosu oddanego na Liście Przebojów Programu 3. Żałuję tylko, że ogólnopolskie rozgłośnie komercyjne zabetonowały się na stanowisku: nasz słuchacz takiego czegoś nie lubi.

Nie chciałbym – mając nadzieję, że kiedyś mnie jeszcze zagrają – nikomu się narazić – ale nie mogę się z tym zgodzić. Rozmawiałem z setkami ludzi po koncertach i wiem, że oni chcą, pragną lepszej muzyki w dużych ogólnopolskich stacjach.
Nawiązując do wspominanej bezkompromisowości – postanowiłeś, że "Chrust" pojawi się na rynku w tej bardzo specyficznej chwili dziejowej. Zdecydowana większość artystów stawia jednak na przeczekanie, przekłada premiery na mniej bądź bardziej odległą przyszłość...

Pierwotny plan zakładał podobną strategię, chciałem przesunąć wszystko na maj. Jednak w pewnym momencie uznałem, że nie ma na co czekać, że przecież mamy tutaj do czynienia z utworami, których ludzie najbardziej potrzebują właśnie teraz, gdy siedzą pozamykani w domach. Chciałem dać im trochę ciepła, prawdy i uśmiechu, opowiedzieć o rzeczach, które są w życiu najistotniejsze.

Dziś – bazując na dialogu, jaki prowadzę ze słuchaczami w internecie – wiem, że była to decyzja naprawdę dobra. Zainteresowanie "Chrustem" jest naprawdę spore i nie kalkuluję, że mogłoby być jeszcze większe, gdybym poczekał, aż ludzie wrócą do sklepów stacjonarnych, w których płyta kusiłaby ich z półek dzięki pięknej okładce.

Ale przecież plusów można szukać w absolutnie każdej sytuacji. Jednym z nich może być to, że zacząłem uczyć się promowania swojej twórczości przy użyciu internetu. Czyli czegoś, na czym do tej pory zupełnie się nie znałem.

Jak to? Młody człowiek, a nie "umie w internety", jest wykluczony cyfrowo?

Jestem po prostu staroświecki. Wiesz, na przykład do tej pory znałem tylko słowo "prenumerata", a niedawno dowiedziałem się, że są też jakieś subskrybcje internetowe. A więc, w ramach nadganiania pewnych zaległości i łączenia starego z nowym, zachęcam: prenumeruj mój kanał na YouTube (śmiech).

Skoro o tym serwisie mowa – teledysk do utworu "Tańczmy" powstał m. in. w twoim mieszkaniu. Co sprawiło, że człowiek, który do tej pory strzegł dostępu do swej prywatności, pozwolił podejść – w sposób kontrolowany, ale jednak – obcym ludziom aż tak blisko?

Zacznę od tego, że jak zauważyłeś, wszystko odbywa się w sposób kontrolowany – na przykład choć w teledysku występuje mój syn Kai, to nie pokazuję jego twarzy. Szanuję prywatność tego młodego człowieka (śmiech).

Co do pobudek: uznałem, że skoro nagrałem coś ekstremalnie wręcz intymnego, to mogę przekroczyć granice, które dotąd były strzeżone bardzo pilnie. Zrobiłem to i nie żałuję.

Poczułem, że to działanie potrzebne i prawdziwe, przecież służy temu, o czym opowiadam na płycie. Wcześniej nie zdecydowałbym się na podobny ruch, co jest kolejnym dowodem na to, jak osobnymi światami są twórczość zespołu LemON oraz Igora Herbuta.

Jednak pomiędzy owymi światami rozpięty jest pewien most: miłość do tradycji łemkowskich, słyszalną już na początku "Chrustu".

Racja. To coś, czego nie wyzbędę się nigdy, do końca życia będę podkreślał z dumą, kim jestem. Pierwsze słowa na tym albumie wyśpiewane są w języku łemkowskim. To rodzaj bramy, która wita słuchacza, przy okazji zapowiadając mu, gdzie wchodzi.

Jest niełatwa do otwarcia, bo owa część łemkowska została w podczas miksowania płyty nietypowo wyciszona, wycofana, ambientowa. To jakby moment przed wschodem słońca. Dopiero później pojawia się język polski, czyli odpowiednik poranka – głośniejszego, jaśniejszego i cieplejszego.

Na dobre zapuściłeś korzenie w Warszawie. Powiedz proszę, co czujesz, wyjeżdżając z tego miasta i odwiedzając sielską prowincję pożeraną przez tzw. wielki świat? Gdy w powietrzu unoszą się duchy Łemków, a ty patrzysz na "owocowe drzewa, przy których nie ma już domów"...

Ze wszystkich osób, z którymi rozmawiałem o mojej płycie, ty pierwszy zwróciłeś uwagę na ten fragment. Fragment niesamowicie wręcz ważny! Nawet nie wiesz, jak mnie tym ucieszyłeś. Wlałeś we mnie ogromną radość, choć temat dotyczy rzeczy smutnej, bo rzeczywiście – to właściwa interpretacja – nawiązuję do nieistniejących już wiosek moich przodków.

Co ciekawe, dziś – gdy od 1,5 miesiąca przebywam na dobrowolnej kwarantannie domowej – pojawia się znacznie więcej tego rodzaju przemyśleń, niż w trakcie wcześniejszych wyjazdów w miejsca, o których rozmawiamy. Na nowo poznaję siebie, wgryzam się w emocje korzenne, wynikające z tego, skąd pochodzę.

To rzeczy bardzo ważne, bo przecież nie powstaliśmy z jakiegoś magicznego pyłu – istniejemy dzięki wielu pokoleniom przodków, jesteśmy sumą ich relacji i dróg, którymi poszli, nierzadko błędnych. Swoisty efekt motyla.

Zadałeś na głos pytanie, które zadaję sobie od jakiegoś czasu. Dodajmy: pytanie niesamowicie złożone i pozostające bez odpowiedzi. Być może w jej odnalezieniu pomocne będzie właśnie śpiewanie o tych rzeczach?

Nad czym jeszcze zaczął zastanawiać się Igor Herbut w izolacji?

Myślę o tym, że nawet jeżeli człowiek utraci pewną naturalną równowagę, świat może mu o niej przypomnieć. Pamiętam, że jeszcze niedawno narzekałem na zbyt szalone tempo życia. "Ech, zbyt mało śpię, za dużo pracuję, jestem przemęczony, marzy mi się długie lenistwo". No i co? Znienacka pojawiła się pandemia, sprawiając, że zaczęliśmy tęsknić za wcześniejszym pędem. A więc be careful what you wish for (śmiech).

Izolacja to doskonały pretekst do przewartościowania wielu kwestii, nauki skupiania się na rzeczach naprawdę istotnych. Podam przykład: jakiś czas temu planowałem, że ten rok będzie dotychczasowym apogeum mojej działalności artystycznej, rysowało się całe mnóstwo naprawdę wielkich wyzwań.

Oczywiście, cieszyło mnie to, lecz z tyłu głowy wciąż przewijała się smutna myśl, że tak duże natężenie pracy i liczne rozjazdy uniemożliwią mi zobaczenie pierwszych kroków syna.

Teraz, gdy zdezaktualizowała się zdecydowana większość planów zawodowych, wiem już, że jednak będę świadkiem wydarzenia, które przecież jest znacznie ważniejsze, niż rozwój kariery. Ta może poczekać. Ludzie przetrwają to, co się dzieje wokół i wrócą mądrzejsi i silniejsi. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Jest jeszcze jedna rzecz: długotrwała izolacja sprawia, że zaczynasz zachowywać się jak przed śmiercią. Nie chciałbym przesadzać tutaj z jakimś apokaliptycznym tonem, epatować mrokiem niczym Edgar Allan Poe, ale coś jest na rzeczy – robisz rachunek sumienia i listę rzeczy, które chciałbyś naprawić, póki jeszcze można.

Objawia się to na przykład tym, że w trakcie kwarantanny człowiek zaczyna pokonywać strach i opory dotyczące pogodzenia się z innymi, ma odwagę wziąć do ręki telefon i zadzwonić do osób, z którymi jest skłócony.

Gdy to mówisz, nasuwają się na myśl te fragmenty płyty, w których opowiadasz o licznych błędach, jakie popełniłeś. Z tych tekstów wyłania się grzesznik, który ma naprawdę wiele na sumieniu...

Bo rzeczywiście, napisał je i wyśpiewuje ktoś, kto narozrabiał naprawdę mocno. Dziś, gdy znalazłem nareszcie idealną równowagę i prawdziwe szczęście rodzinne, mogę przyznać się do pewnych rzeczy, które przeszedłem dzięki wsparciu bliskich. Wspólnie zamknęliśmy bardzo niefajny rozdział i mogę spojrzeć trzeźwo – nomen omen – na swoją przeszłość.

O pewnych rzeczy łatwiej opowiadać słuchaczom niż wścibskim dziennikarzom?

Zdecydowanie łatwiej. Zacznijmy od owych słuchaczy: część z nich – ta, która od lat najdokładniej analizuje moją twórczość – zapewne nie jest zaskoczona pewnymi wyznaniami z "Chrustu".

To osoby, które prawdopodobnie miały jakieś podejrzenia i dziś kiwają z uznaniem głowami, ciesząc się, że poradziłem sobie z pewnymi demonami. Cała reszta robi wielkie oczy. No bo jak to? Ten nasz słodki "Igorek-lemonek", ten niewinnie wyglądający blondynek, robił jakieś złe rzeczy? What the fuck (śmiech).

Co do dziennikarzy – jestem człowiekiem, który w wywiadach nigdy nie zgadzał się na poruszanie tematów prywatnych i nie zamierzam tego zmieniać. To, że rozmawiamy teraz o pewnych rzeczach, jest sytuacją bardzo nietypową.

Chodzi o to, że ten wywiad jest czymś naprawdę wyjątkowym i fantastycznym. Obaj jesteśmy prawdziwi i szczerzy, to konwersacja osób wzajemnie sobą zaciekawionych. Tymczasem smutna norma wygląda zupełnie inaczej – rozmawiasz z dziennikarzem, który błądzi i męczy się, choć pomagasz mu, jak tylko możesz. W efekcie zmęczone są obie strony.

Skoro mowa o twoich pozytywnych doświadczeniach z bracią dziennikarską, należałoby chyba wrócić to pewnej postaci, która pojawiła się na początku tego wywiadu. Przecież miała pośredni wpływ na twoją płytę, prawda?

Tak, chodzi o kogoś nieprawdopodobnie wręcz inspirującego, czyli Annę Gacek. Nota bene była to ostatnia osoba, z którą rozmawiałem, którą przytuliłem przed koronawirusowym lockdownem. Na moim albumie znalazł się utwór "Los" z tekstem wiersza Leopolda Staffa, a będący efektem pewnego "poetycko-muzycznego" wyzwania, które w ubiegłym roku rzuciła mi właśnie Anna.

W efekcie moja narzeczona zaczęła objeżdżać antykwariaty i wróciła z kilkunastoma tomami poezji Staffa. Zaczęliśmy czytać je wspólnie i trafiliśmy na "Los", czyli jedną z najbardziej poruszających rzeczy, z jakimi zetknąłem się w życiu.

Pani Gacek to jedna z osób, które zniknęły z anteny "Trójki" wskutek rozmaitych zawirowań politycznych. Powiedz, na ile interesujesz się polityką właśnie, a na ile jesteś raczej odrealnionym poetą, który odcina się od spraw tak przyziemnych?

Zacznijmy od Ani. W poniedziałki zawsze słuchaliśmy jej "Aksamitu", teraz słuchamy jej w podziemiu, jak Ania nazywa swój podcast. Wspominałem, jak cudownie jest słyszeć moje utwory np. u Marka Niedźwieckiego, tak więc bardzo bardzo mi żal, że w Trójce nie usłyszę ich również u Ani. Ale w podziemiu już leciał jeden, "Tańczmy".

A co do polityki... Wstyd przyznać, ale do niedawna reprezentowałem postawę następującą: politykę miałem gdzieś i całkowicie utknąłem w swej muzycznej bajce. Może byłem zbyt głupi? Może zbyt młody? Jakiś czas temu wszystko się zmieniło, również w tym przypadku chodziło o narodziny synka.

Przeobraziłem się w człowieka, który stał się w pełni odpowiedzialny za drugą osobę, musi walczyć o lepszy świat nie tylko dla siebie. Zacząłem interesować się polityką zwłaszcza w kontekście jej wpływu na ekologię. Przecież jesteśmy ostatnim z pokoleń, które może jeszcze coś zrobić z globalnym ociepleniem. A nie chciałbym, żeby Kai żył w świecie pełnym gruzu, syfu, zatrutego powietrza, na umierającej Ziemi.

Zaraz rozmowa rozwinie nam się tak, że będziesz mógł clickbaitowo zatytułować ten wywiad "Igor Herbut pokazuje tyłek politykom" (śmiech). Ale z powodu pewnych rzeczy naprawdę opadają mi ręce.

Albo inaczej: jest mi cholernie przykro, słysząc, że w planach odmrażania gospodarki sztuka jest na ostatnim miejscu a jedyne, co zostało zaproponowane artystom, to ubieganie się o stypendium, którego regulamin dla większości z nas jest absolutnie nie do przyjęcia.

Oczywiście zdaję sobie sprawę z bezprecedensowej sytuacji, w której jesteśmy i rozumiem, że dla rządzących kultura i sztuka nie są kluczowymi elementami gospodarki.

Ale premier, który jest ekonomistą, choć studiował przecież też na wydziale filozoficzno-historycznym, zapomina o jednym: ekonomia nie bez przyczyny jest uznawana za jedną z nauk humanistycznych. Ekonomia to nie tylko tabelki w Excelu.

Swoją drogą jest taki wspaniały humorystyczny fanpage na Facebooku: "Wiersze Mateusza Morawieckiego pisane w Excelu", widziałeś go (śmiech)? Ekonomia to ludzie. Gospodarka to ludzie. Dowodzi tego cała historia naszej cywilizacji.

Nie można patrzeć na cyfry i liczby w oderwaniu od tego, kim jesteśmy, jaki mamy zbiorowy nastrój. Najbliższe miesiące nie będą łatwe. Wszyscy będziemy potrzebować wiele sił, aby odbudować to, co zatrząsło się właśnie posadach. I ja znam jeden wspaniały sposób dawania ludziom sił, wiary i nadziei. Ten sposób to muzyka.

Przecież mnóstwo osób – nie tylko premier Morawiecki – peroruje, że nie jest ona towarem pierwszej potrzeby...

Naprawdę rozumiem, że wiele branż jest w fatalnej sytuacji i że cały świat nie kręci się wokół artystów. Jednak pamiętajmy, że muzyka to wspaniały, naprawdę skuteczny lek na serce i głowę, pozwalający ludziom lepiej znosić niełatwe chwile.

Wiesz, kiedy po raz pierwszy poczułem, że sobie z tym wszystkim poradzimy? Kiedy po całym dniu nieudanych i frustrujących prób stałem się jednym z artystów, którzy zagrali koncert internetowy dla bohaterów, czyli służb medycznych.

Był tak świetny, że dyrektor Miszczak zdecydował spontanicznie o wpuszczeniu go na antenę TVN24. Słysząc co kilka minut, jak Kasia Kolenda-Zaleska mówi o kolejnych setkach tysięcy złotych, wpłacanych przez firmy i osoby prywatne, poczułem, że przetrwamy to wszystko – jeżeli tylko będziemy działać razem, jeśli będziemy to CZUĆ.

W trakcie tego spontanicznego koncertu zebrano kilka milionów złotych. Artyści grali ze swoich domów – i nie były to hollywoodzkie wille z basenami. W tym wszystkim chodzi jeszcze o zrozumienie pewnej sprawy: owszem, niewielką grupę wielkich gwiazd, znanych z radia i telewizji, które stać na paromiesięczną przerwę w występach.

Będą mieli co jeść. Ot, pocierpią psychicznie, odcięte od bardzo silnego narkotyku, jakim jest scena. Bo występy uzależniają cholernie mocno, wiem o tym doskonale.

Sprawy mają się znacznie gorzej w przypadku naprawdę dużej grupy anonimowych osób związanych z branżą muzyczną, a dla których właśnie rozpoczęła się dramatyczna walka o chleb.

To, że sprzedaję swoją płytę, pomaga mi również dbać o swoich ludzi. Jednak bez koncertów pole manewru jest mocno ograniczone. Niewiele osób uświadamia sobie, że za każdym występem stoją dziesiątki osób – od muzyków, poprzez realizatorów i techników, aż po menadżerów i ochronę.

Bez nich sławny, zamożny artysta nie może wyjść na scenę i śpiewać w świetle jupiterów. Pamiętajmy o nich, proszę. Na szczęście czytam o wspaniałych inicjatywach niektórych samorządów i zarządców obiektów widowiskowych, które starają się stworzyć nowe, bezpieczne rozwiązania koncertowe.