Prof. Belka: W pracy dla G20 przekonałem się, jak trudno przewidzieć kryzysy takie jak koronawirus

Jakub Noch
Bardzo narzekamy na stan finansów publicznych w Polsce i to, że nie wykorzystano ostatnich lat dobrej koniunktury, by przygotować się na kryzys tak, jak na przykład Niemcy. Pamiętajmy jednak, że i tak jesteśmy w sytuacji dużo lepszej niż Włochy czy Grecja – pociesza prof. Marek Belka. W rozmowie z naTemat.pl były premier i były prezes NBP ocenia, czy pandemię można było przewidzieć i wskazuje, jak koronawirus dał światu przyspieszoną lekcję o zależności między nakładami na służbę zdrowia a wzrostem gospodarczym.
Fot. Marcin Stępień / Agencja Gazeta

Poniższy artykuł jest częścią cyklu "Świat po pandemii". To akcja zainicjowana przez Sebastiana Kulczyka i jego platformę mentoringową Incredible Inspirations, w której wspólnie publikujemy 21 tekstów wyjaśniających, jak będzie wyglądała nasza rzeczywistość i "nowa normalność" po kwarantannie i koronawirusie. Czytaj więcej

Przywódcy na całym świecie przekonują, iż nie dało się przewidzieć kryzysu, który przychodzi nam teraz przeżywać. To prawda?

Prof. Marek Belka: Pewne jest, że żaden przywódca tego rzeczywiście nie przewidział. Nie przypominam sobie jednak, by kiedykolwiek i gdziekolwiek politycy działali profilaktycznie. Rządy zawsze działają po fakcie...

Jeśli wrócimy pamięcią do czasów tuż przed wybuchem pandemii, okaże się jednak, że w ekonomicznym świecie tematem numer jeden była dyskusja o nieuchronnym nadejściu nowego globalnego kryzysu.

Ja w tamtych czasach zwykłem wskazywać, że skoro wszyscy mówią o kryzysie ekonomicznym, to ryzyko jego nadejścia jest mniejsze. Najpoważniejsze kryzys zawsze występują bowiem znienacka. A jeśli wszyscy – choćby mentalnie – przygotowują się na problemy, one tak łatwo nie nadchodzą.

W świecie ekonomistów spodziewaliśmy się w ogóle zdarzeń bardziej klasycznych – przekłucia bańki na rynkach aktywów, głównie akcji. Nikt nie przewidywał czegoś takiego, co ma miejsce obecnie, czyli praktycznego zamrożenia gospodarki. Choć wspominam też przemówienie Billa Gatesa sprzed pięciu lat, który mówił dokładnie o tym, co nas teraz spotkało.

Wspomniany Bill Gates na konferencji TED z 2015 roku ostrzegał, że światu bardziej niż wojna grozi pandemia nowego wirusa. Dlaczego żaden z przywódców nie zwrócił uwagi na ostrzeżenia człowieka uważanego za jednego z geniusza naszych czasów?

Bill Gates i jego żona Melinda od wielu lat w roli filantropów pojawiają się wszędzie tam, gdzie są problemy. Być może, gdy ktoś tyle wie o świecie, jest w stanie lepiej wyobrazić sobie zagrażające nam kryzysy...
Bill Gates
na konferencji TED w 2015 roku

Jeśli cokolwiek zabije ponad 10 milionów ludzi w ciągu najbliższych kilku dekad, najprawdopodobniej będzie to wysoce zaraźliwy wirus, a nie wojna...

Jakiś czas temu uczestniczyłem w pracach zespołu ekspertów, który przygotowywał na zlecenie G20 raport o reformie systemu monetarnego i finansowego na świecie. Wśród nas był prof. Nicholas Stern z LSE, czyli człowiek nazywany "papieżem ekonomiki walki ze zmianami klimatu". I kiedy rozmawialiśmy o potencjalnych zagrożeniach dla świata, on dołączał do listy pandemie.

Wszyscy mądrale dokoła – włącznie ze mną – przytakiwali, ale nikt z nas nie przeanalizował tej opinii dokładniej. Szczególnie pod kątem takich konsekwencji, jak hibernacja gospodarki, którą aktualna pandemia wymusiła. Na własnej skórze przekonałem się więc, jak trudno przewidzieć nowe typy kryzysów.

Przez taki – de facto kontrolowany – kryzys gospodarczy można przejść łatwiej niż przez te które znaliśmy wcześniej?

Można mieć wrażenie, że skoro w kontrolowany sposób hibernację włączono, to teraz wiemy, kiedy ją włączyć i możemy mieć kontrolę nad skutkami. Niestety, tak to nie zadziała. Nie sądzę nawet, że my ten kryzys kontrolujemy.

Nie ma przecież pewności co do przebiegu pandemii. Nasze poczucie kontroli powinno być więc nawet mniejsze niż w przypadku kryzysów konwencjonalnych. Nie porównywałbym też tego kryzysu z sytuacją z lat 2008-2009...

To jedyny wielki kryzys, jaki wszyscy na świecie znamy. Powszechne poszukiwanie takich porównań jest zrozumiałe.

Nie pomaga to jednak w pojmowaniu aktualnej sytuacji. Ten kryzys jest jedyny w swoim rodzaju. Przecież były inne wielkie pandemie, niektóre znacznie bardziej tragiczne, ale przenoszące się wolniej. A teraz uderzenie przyszło właściwie w jednym momencie na całej Ziemi.

Dlatego walka z konsekwencjami będzie tak trudna. Właściwie nie wiadomo, na ile możemy pozwolić sobie z odmrażaniem gospodarki. O tym, które decyzje były właściwe, przekonamy się tak naprawdę dopiero po ustaniu pandemii. Oby okazało się, iż się nie pomyliliśmy.

Czy nie jest tak, że niektórym rządom ten kryzys spadł z nieba? Społeczeństwa obarczałyby je winą za stricte gospodarczy kryzys, tymczasem teraz nikt nie pyta o złe decyzje władzy, bo cała odpowiedzialność spadła na koronawirusa.

Coś w tym jest. Jednak tych przywódców, którzy się dziś cieszą, czeka bolesna kara. Bez większych dramatów przeżyją kryzys kraje, które jakkolwiek przygotowywały się na trudniejsze czasy, mają zdrowsze finanse publiczne, mniej zadłużone społeczeństwo i lepsze instytucje państwowe – w tym szczególnie instytucje ochrony zdrowia. Natomiast państwa, które są pod różnymi względami słabsze, ucierpią znacząco.

Trudno w kontekście takich rozważań nie wspomnieć o Polsce. Nam z pewnością groziło spowolnienie gospodarcze i teraz jest pokusa, by za wszystko, co w gospodarce złe obarczać koronawirusa. Rządzący mogą takiej narracji spróbować, bo w PR są znakomici. W rzeczywistości przechodzimy jednak wielki test na spoistość państwa. Od narracji politycznej ważniejsze dla społeczeństwa będzie to, by rządowe tarcze antykryzysowe okazały się ze stali, a nie papieru.

Jaki będzie punkt wyjścia do tzw. nowej normalności?

Jak mantrę powtarzam ostatnio, że wszystko zależy do długości hibernacji gospodarki. Jeśli to potrwa około trzech miesięcy, polska gospodarka sobie poradzi. Jeżeli jednak hibernacja będzie się ciągnęła i nastąpią kolejne lockdowny, musimy przygotować się na bardzo przykre skutki długofalowe.

Przede wszystkim odczujemy je w konsumpcji, a ta stanowi 75-80 proc. PKB. Z tej konsumpcji żyje niezliczona liczba firm, szczególnie te najmniejsze i samozatrudnieni. To oni są najbardziej zagrożeni tym, że nastąpi upadek handlu. Niektórzy politycy nie przejmują się też możliwymi bankructwami galerii handlowych, a nawet z tego kpią. Problem w tym, że za galeriami upadek czeka polskie firmy, na przykład z branży odzieżowej czy obuwniczej, którymi zaczynaliśmy się na świecie tak szczycić.

Wracając jednak do bardziej optymistycznych scenariuszy... Po pandemii prawdopodobnie zmieni się rynek pracy. Spodziewam się większej otwartości na pracę zdalną i inwestowania w cyfryzację, w tym sztuczną inteligencję. Zostanie w nas świadomość, że taki kryzys może się w przyszłości powtórzyć, więc wielu będzie starało się na to lepiej przygotować.

Z tym, że to raczej rozważania dla większych przedsiębiorstw. Inaczej będzie wyglądała sytuacja wielu drobnych biznesów, bo przecież nie da się zdalnie iść na kawę, jeść lody, czy dać się ostrzyc.

A jaki będzie punkt wyjścia dla finansów publicznych?

Bez wątpienia otrzymały one bezprecedensowy cios. My bardzo narzekamy na stan polskich finansów publicznych i to, że nie wykorzystano ostatnich lat dobrej koniunktury, by przygotować się na kryzys tak, jak na przykład Niemcy. Pamiętajmy jednak, że i tak jesteśmy w sytuacji dużo lepszej niż Włochy czy Grecja.

Z kryzysu będziemy mieli trzy drogi wyjścia. Pierwsza to obniżenie podatków, ale ten scenariusz prawdopodobnie można już włożyć między bajki. Musiałoby się to bowiem wiązać z ograniczeniem wydatków publicznych, na co dotknięte kryzysem społeczeństwa się nie zgodzą. Nastąpi raczej nacisk na zwiększanie wydatków, w tym szczególnie na służbę zdrowia.

Druga droga prowadzi przez inflację. Być może to nam grozi, ale w prognozach na najbliższy czas niektórzy eksperci przebąkują nawet o deflacji. Jaki jest więc trzeci kierunek? To niestety podnoszenie podatków, co czeka nas z całą pewnością. Rządzących decyzje w tej kwestii będą bardzo bolały, ale obywateli jeszcze mocniej.

Zgodzi się pan z tezą, iż ten kryzys zdrowotny ma silne podłoże ekonomiczne?

Gdyby nie globalizacja – nie tylko gospodarcza, ale i społeczna – to wszystko nie byłoby pandemią. Przed laty mieliśmy problem z wirusem ebola, który jest o wiele bardziej groźny niż SARS-CoV-2. Miało to jednak miejsce w Afryce Zachodniej, gdzie mało kto podróżuje lub robi interesy i dość szybko opanowano rozprzestrzenianie się zagrożenia. Z pomocą międzynarodową eboli nie dały się nawet państwa tak słabe, jak Sierra Leone.

Pandemia COVID-19 na świecie


Źródło: Johns Hopkins Center for Systems Science and Engineering.

Taki scenariusz był możliwy do zrealizowania, gdyż ze Sierra Leone i innymi państwami tego regionu większość ludzi na świecie nie ma nic wspólnego. Inaczej jest tymczasem dziś, gdy źródłem pandemii stało się chińskie Wuhan. Ludzie podróżują do Chin i Chińczycy odwiedzają cały świat. Z Chinami wszyscy handlowaliśmy, handlujemy i będziemy handlować. Z tego względu można powiedzieć, że pandemia koronawirusa to wytwór naszej globalnej gospodarki.



A co z zależnością gospodarki i służby zdrowia? Jak świat został zweryfikowany pod tym względem?

Służba zdrowia była powszechnie traktowana jako część konsumpcji. Traktowano ją głównie jako koszt dla gospodarki, wydawano więc zbyt mało. Powszechna była teza, że sektor ochrony zdrowia jest skazany na wieczne niedofinansowanie, bo ludzie nie chcą za opiekę płacić.

Kryzys pokazał, że służba zdrowia to część gospodarki i to takiego twardego rdzenia. Dobra służba zdrowia oznacza, że szybciej można odmrozić gospodarkę. Im grosza służba zdrowia, tym gospodarka musi cierpieć dłużej

Te czasy udowadniają, że ochrona zdrowia jest niezwykle ważna dla funkcjonowania systemu gospodarczego i wydatków na nią nie można traktować jako "luksusowej konsumpcji". Mam nadzieję, że to będzie jeden z najważniejszych wniosków po tej pandemii.

Przyjęło się wierzyć, że region tzw. nowej UE jest skazany na podążanie drogą ciągłego rozwoju. Jak kryzys zweryfikuje takie podejście?

Jestem w tej sprawie ostrożnym optymistą. Oceniam, iż "nowa Europa" przez SARS-CoV-2 dotknięta będzie słabiej niż Europa Zachodnia, w szczególności ta jej cześć położona w nad Morzem Śródziemnym.

W czasach po pandemii prawdopodobnie zaczniemy skracać łańcuchy dostaw, a co za tym idzie, zamiast w Chinach czy Wietnamie niektóre rzeczy mogą być produkowane w Polsce, Rumunii, Czechach czy na Słowacji. Nie sądzę więc, że dojdzie w naszym regionie do załamania procesu konwergencji.

Pewne zagrożenie leży jednak w tym, że pod znakiem zapytanie staje projekt europejski. Przez ten kryzys Unię Europejską mogą czekać potężne wstrząsy. A bez wspólnego rynku żadnej konwergencji nie będzie...

Są eksperci – nie tylko rządowi – którzy przekonują, iż PKB państw naszego regionu nawet w tym roku może być na plusie, a po odmrożeniu gospodarki w kolejnych latach poszybuje w górę. Podziela pan ten pogląd?

Trzymam kciuki za to, by ekonomiści głoszący takie opinie się nie mylili. Obawiam się jednak, iż są w głębokim błędzie. To jest raczej nieuchronne, że nasza gospodarka w tym roku będzie na minusie. Zapowiedź tego widzimy już w danych dotyczących konsumpcji, szczególnie tych tzw. danych wysokiej częstotliwości, które spływają co tydzień.