Pisze kryminały, bo znudziło go prawo. Dzisiaj jest klasykiem gatunku i wraca z nową powieścią

Karolina Pałys
W ciągu 30 lat kariery napisał 40 książek. 28 z nich debiutowało na liście bestsellerów New York Times’a. Ilość sprzedanych kopii liczy dzisiaj w setkach milionów, a liczbę języków, na które przetłumaczono jego thrillery — w dziesiątkach. Wraz z każdą kolejną powieścią John Grisham na nowo dowodzi, że sala sądowa to idealna sceneria dla trzymającego w napięciu thrillera. Niezła sztuka jak na byłego adwokata, który został pisarzem, bo znudziło go prawo.
Fot. materiały prasowe
Na półki trafia właśnie jego kolejna książka: “Dzień rozrachunku”. Geneza jej powstania jest zaskakująca, zwłaszcza jak na człowieka, który z prawem był związany zawodowo. Otóż Grisham przyznaje się, że historię zawartą w tej konkretnej książce “ukradł”:

“Wierzę, że jest prawdziwa, nie pamiętam jednak, kto mi ją opowiedział, a także gdzie i kiedy dokładnie się wydarzyła. Nie można wykluczyć, że od początku do końca jest zmyślona, ale ponieważ zmyśliłem już w życiu tyle rzeczy, nie mam oporów, aby opublikować ją w formie powieści” - pisze w posłowiu “Dniu rozrachunku”.

Książką, która właśnie trafia do naszych księgarń Grisham potwierdza, że już na dobre zadomowił się w kategorii największych amerykańskich powieściopisarzy. Trafił do niej jednak dość późno i można powiedzieć, że przypadkowo.

Spektakularny początek. Z falstartem

John Grisham nie chciał być pisarzem. Chciał być prawnikiem. Realizacja tego, jak się miało okazać, niezbyt trafionego marzenia, zabrała mu sporą całkiem sporą część życia.

Jako młody, ale ambitny absolwent bez wielkiego doświadczenia otworzył samodzielną praktykę. Po latach przyznaje, że miał nikłe pojęcie o logistyce takiego przedsięwzięcia.

— Brałem sporo spraw, których nie powinienem. Chciałem pomóc każdemu, komu mogłem. To nie jest dobra droga dla młodego prawnika - przyznał po latach. Zamiast więc dorabiać się na bardziej zamożnych klientach, Grisham postanowił zdywersyfikować swoje źródła przychodów. Zaczął pisać. Jakim cudem mógł wiedzieć, że właśnie w ten sposób zarobi?

— Nie miałem pojęcia. Ale wiedziałem, że spróbuję — mówi po latach. Jak na kogoś, kto wcześniej pisał pewnie tylko mowy końcowe na potrzeby zaliczeń kolejnych semestrów, Grisham przejawiał zaskakująca pewność siebie. Miał ku temu właściwie tylko jeden powód: świetną historię.

Tezę tę, w błyskawicznym tempie zweryfikowało życie: książka okazała się klapą. Z pięciu tysięcy kopii “Czasu zabijania”, Grisham kupił… tysiąc. Kilka następnych tygodni spędził objeżdżając biblioteki i księgarnie, zachęcając do zakupu swojego “dzieła”. Musiał przecież z czegoś zapłacić fakturę.

Nie zamierzał jednak dać się zniechęcić początkowym trudnościom. Jak sam wspomina, był już “okropnym prawnikiem” i wykonywał pracę, do której absolutnie nie miał serca. Pisać z kolei lubił bardzo, a co najważniejsze, wierzył, że zdobytą podczas kosztownych studiów wiedzę może wykorzystywać znacznie lepiej: opowiadając ciekawe historie.

Jedną z nich była opowieść o młodym, ambitnym absolwencie prawa, który odkrywa morderczy spisek w jednej z uznanych kancelarii z Chicago. Okazało się, że tym razem Grisham wyciągnął prawdziwego asa z rękawa: niedługo po tym, jak “Firma” wskoczyła na szczyty list sprzedaży, a hollywoodzcy scenarzyści zakasali rękawy.

Rok później na podstawie powieści powstał film z Tomem Cruisem, Holly Hunter i Genem Hackmanem w rolach głównych. Szybko okazało się, że “Firma” jest całkiem solidną trampoliną do sukcesu: dla Cruise’a, który na początku lat 90. dopiero budował swój gwiazdorski status; dla Hunter, która dzięki niej zarobiła nominację do Oscara i, oczywiście, dla samego Grishama, który mógł rzucić pracę i zająć się pisaniem na pełny etat.

Kariera Grishama ruszyła z kopyta. Rokrocznie na półki trafiały kolejne okładki z jego nazwiskiem, a do kin — filmy na ich podstawie. “Klient” z Susan Sarandon, “Raport Pelikana” z Julią Roberts i Denzelem Washingtonem to jedne z najbardziej znanych, ale ekranizacji doczekał się nawet debiutancki “niewypał”. W “Czasie zabijania” zagrał Matthew McConaughey i zebrał bardzo dobre recenzje.

Grisham z reguły nie angażował się w produkcję filmów. Tylko raz uległ pokusie i, jak sam twierdzi, prawie przez to zbankrutował. “Mickey” z 2004 roku był kasową klapą.

Jeśli jednak chodzi o literacką dobrą passę, ta wydaje się trwać niemal nieprzerwanie. Nie oznacza to jednak, że Grisham ściśle trzyma się ram wyznaczonych przez gatunek, który w dużej mierze sam pomógł ukształtować. “Dzień rozrachunku” jest na to najlepszym dowodem.

Nie kto, ale dlaczego

— Thrillery prawnicze mają określoną konstrukcję — mówił w wywiadzie dla amerykańskiej telewizji PBS. — Najpierw dochodzi do morderstwa, potem do aresztowania, następnie rozpoczyna się dochodzenie, potem proces. Gdzieś na horyzoncie majaczy widmo egzekucji — opowiada Grisham. W przypadku “Dnia rozrachunku” taką strukturę ma pierwsza z trzech części książki.

Zanim dojdzie do rozstrzygnięcia tajemnicy, przeniesiemy się na Filipiny, gdzie w retrospekcji poznajemy, bardzo dokładnie, losy głównego bohatera, któremu cudem udaje się uciec z japońskiej niewoli.

Ostatni akt powieści “powinien” tak naprawdę rozpoczynać książkę: dopiero na końcu poznajemy motyw zabójstwa.

W ‘Dniu rozrachunku” nie chodzi bowiem o to, kto zabił — tego dowiadujemy się już na pierwszej stronie. Mało tego, swoje intencje zdradza nam sam zabójca, który do standardowego profilu mordercy nie mógłby pasować mniej.

Pete Banning jest bohaterem wojennym, poważanym mieszkańcem niewielkiej społeczności Clanton, dość zamożnym plantatorem bawełny. Pewnego dnia postanawia, że czekał wystarczająco długo: przyszedł czas, kiedy musi rozliczyć rachunki z przeszłością.

“Przeszłość” jest w tym przypadku z krwi i kości, a co gorsze, ma w sobie również pierwiastek duchowy: Pete Banning morduje lokalnego pastora, po czym bez oporu oddaje się w ręce wymiaru sprawiedliwości.

Akcja rozgrywa się w drugiej połowie lat 40. na amerykańskim Południu, czyli w czasach, w których do więzień trafiali głównie czarnoskórzy — za przestępstwa, które popełnili, jak i za te, do których nigdy nie przyłożyli ręki, ale mieli nieszczęście znaleźć się zbyt blisko miejsca zbrodni.
W tym przypadku jednak zarówno świadkowie, jak i sam oskarżony, mieli zgodzić się, że biały pastor zginął z ręki białego plantatora bawełny. Pytanie, które zadawali najpierw mieszkańcy miasteczka, a kiedy proces nabrał rozgłosu, mieszkańcy całego stanu, brzmiało: dlaczego?

Pete Banning milczał. Nie zawahał się, nawet gdy przed egzekucją, odwiedził go gubernator i złożył propozycję, teoretycznie nie do odrzucenia: powiedz, dlaczego to zrobiłeś, a zamienię twoją karę na dożywocie. Krzesło elektryczne uruchomiono kilka godzin później.

W “Dniu rozrachunku” Grisham, jak zwykle, w sposób zrozumiały nawet dla czytelników międzynarodowych, przedstawia niuanse amerykańskiego prawa zwyczajowego. Równie sprawnie wykłada zawiłości stosunków społecznych, które rządziły na południu w pierwszej połowie XX wieku: okresie, gdy czarnoskórzy obywatele powszechnie traktowani byli jak niewolnicy, a kobiety — jak własność swoich mężów.

Ekstremalny konserwatyzm czy łamanie praw człowieka? To już autor pozostawia ocenie czytelnika, ograniczając swoją narracyjną rolę do przedstawienia historycznych danych. Anegdota, która stała się podstawą do napisania tej powieści, rzekomo również ma taki status.

Pomysł na “Dzień rozrachunki” Grisham miał, mówiąc eufemistycznie, z tyłu głowy przez 30 lat. Mówiąc dokładnie, miał ją zanotowaną na kartce, która z kolei przez ponad trzy dekady przeleżała w specjalnej teczce z pomysłami. Do kolekcjonowania pomysłów Grisham przyznał się w rozmowie z CBS:

— Mam specjalną teczkę, do której wkładam wycinki z gazet, notatki. To pomysły, inspiracje. Większości z nich nigdy nie wykorzystam, ale do niektórych wracam — potwierdził.

Fakt, że Grisham do pisania powieści przygotowuje się zawczasu nie powinien dziwić biorąc pod uwagę jego prawniczą przeszłość. Książki pisze tak, jakby układał linię obrony: zawsze ma ściśle określony plan i nie daje się zaskoczyć:

— Jedna z moich reguł brzmi: nie zaczynaj pierwszego zdania, zanim nie jesteś pewien jak zakończy się ostatnia scena — instruuje Grisham i przyznaje jednocześnie, że planowanie daje mu poczucie bezpieczeństwa:

— Nie siadam do pisania, jeśli nie mam gotowej historii. Dzięki temu udało mi się skończyć 40-parę książek i nigdy nie zabrnąć w ślepy zaułek, z którego nie umiałem się wydostać. A to się różnym autorom zdarza — dodał żartobliwie Grisham podczas spotkania z czytelnikami.

Ostatni prztyczek miał jasno zdefiniowany cel: nos Stephena Kinga, który był gościem tego samego wydarzenia. — Czy to oznacza, że prezenty na święta też rozpakowujesz dzień wcześniej, żeby nie dać się zaskoczyć? — King odparował z uśmiechem, przyznając jednak, że jego metoda pisarska nie mogłaby bardziej różnić się od tej praktykowanej przez Grishama; mistrz powieści grozy daje się prowadzić swoim postaciom, słucha, co do niego “mówią”.

Dwóch mistrzów amerykańskiej literatury gatunkowej łączy jednak jedna, najważniejsza w tym zawodzie cecha: systematyczność. I choć Grisham nie “produkuje” książek z taką prędkością, jak King, to jednak przyznaje, że pisze codziennie: — Dzień jest dobry, jeśli napiszę 1000. To trzy, cztery godziny pracy. Po tym czasie twój mózg potrzebuje przerwy.

“Dzień rozrachunku” ma ponad 500 stron. Lektura zajmie wam nieco więcej niż kilka godzin, ale, jak zwykle, wciąga na tyle, że nie będziecie chcieli robić zbyt wielu przerw. Grisham przetrzyma was w napięciu do ostatniej sceny, którą, jak zawsze, bardzo dobrze zaplanował.

Artykuł powstał we współpracy z wydawnictwem Albatros.