Narzekałam na izolację, teraz smutno mi, że się kończy. Zdziczeliśmy podczas pandemii [FELIETON]

Ola Gersz
Cały dzień w piżamie, praca w łóżku, mycie włosów co tydzień. Izolacja powoli zbliża się ku końcowi i będę za nią bardzo tęsknić. Jeśli oczywiście wyjdę w ogóle z domu. Bo na razie myśl o opuszczeniu mojego przytulnego mieszkania napawa mnie śmiertelnym przerażeniem. Tak, zdziczałam podczas pandemii. I nie tylko ja.
Zdziczałam podczas izolacji. I nie tylko ja Fot. Kadr z filmu "Dziennik Bridget Jones"
Już nawet nie liczę, ile czasu spędziłam w domu. Mam to szczęścia, że mogłam (i jeszcze wciąż mogę) pracować zdalnie, co oznacza, że wychodziłam tylko do sklepu. A i to okazjonalnie (dziękuję, Glovo!). Nie mam psa, nie biegam. Od początku izolacji moją planetą jest więc moje mieszkanie.

Miałam łatwiej – jestem domatorką. Lubię dom, a imprezy, kluby i puby to nie moja bajka. Z przyjaciółmi wolę spotykać się w mieszkaniach, a moje ulubione miejsce publiczne to kino. Kiedy inni narzekali, że nudno, ciężko, smutno, ja... nie widziałam różnicy. Siedzenie z kotem w domu to moja codzienność.


Jednak i tak na początku było ciężko, o czym pisałam zresztą tutaj. Zostać w piżamie czy założyć dres? Zamówić jedzenie na wynos i ratować polskie knajpy czy lepiej nie, bo to ryzykowne? Myć włosy co dwa dni czy co tydzień? Robić coś czy nie robić? Starać się czy nie starać? Udawać czy nie udawać? Tyle pytań, mało odpowiedzi, bo nikt nie wiedział, jak zachować się w tak dziwacznej sytuacji uziemienia. Do tego doszedł stres, strach i niepewność.

Teraz powoli zbliżamy się do końca "kwarantanny". Otwarte supermarkety, otwarte salony fryzjerskie, otwarte ogródki w restauracjach. Z jednej strony radość, że powoli wraca normalność w nienormalnych czasach (bo umówmy się: normalnie szybko nie będzie, pandemia nadal trwa, ryzyko nadal istnieje), a z drugiej smutek i melancholia. Bo mimo początkowych narzekań nie chce się, żeby to wszystko się kończyło.

Niektórzy pewnie powiedzą: oszalała, my chcemy wyjść! Jasne, normalny odruch. Ale z każdej strony słyszę głosy podobne do mojego. – Pewnie w czerwcu wrócimy do pracy. Znowu dżinsy, znowu makijaż, znowu mycie włosów. Ja nie chcę – powiedziała mi jedna z koleżanek, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać, że home office i #zostań w domu niedługo się skończą. A rysowniczka Kamila Szcześniak (@nieladnierysuje) popełniła taki rysunek: Zdziczeliśmy. Powróciliśmy do korzeni. Dom, wygodne ciuchy, twarz wolna od makijażu, jedzenie domowych posiłków. Zdaliśmy sobie sprawę, że świat męczy. Imprezy męczą, restauracje męczą, ba, spotkania towarzyskie męczą. I niby za tym wszystkim tęsknimy, ale jednocześnie... jest nam bez tego wszystkiego dobrze. Bo odetchnęliśmy, wróciliśmy do samych siebie.

Kiedy sytuacja na zewnątrz się unormuje, boję się wyjść z domu na dobre. I wcale nie z powodu ryzyka zakażenia koronawirusem (ten lęk jest zawsze), ale z powodu powrotu do wielkiego, głośnego świata. Mam zostawić dresy, łóżko, mojego kota? Wyglądać przyzwoicie, ubierać się porządnie? Czesać się? Brzmi jak męka i ja nie chcę. Mnie tutaj dobrze, przytulnie i bezpiecznie.

A zanim powiecie, że oszalałam, dodam: oddam moje mieszkanie, dresy i ulubiony koc za koniec pandemii. Niech ten wirus się wykończy. Wtedy nie będę narzekać, będę świętować – w domu.