"W Polsce zrobiło się duszno". Paweł Wilczak o tym, co go boli i czemu nigdy nie założy Instagrama

Michał Jośko
Pamiętasz serial "Usta usta", emitowany na antenie stacji TVN w latach 2010-2011? Niedawno ruszyły zdjęcia do czwartego sezonu tej produkcji, a ja postanowiłem nieco poprzeszkadzać w pracy artyście wcielającemu się w rolę Adama Dawidzkiego. Co prawda poniższy wywiad nie udowodni ci, że Paweł Wilczak to jeden ze zdecydowanie najzdolniejszych polskich aktorów, lecz pozwoli uświadomić sobie pewien fakt: to nieprawdopodobnie wręcz mądry człowiek. Pogadajmy o przyjaźni (tej przez wielkie "P"), poziomie edukacji seksualnej oraz tolerancji nad Wisłą, ułomności technologicznej, nalewaniu zupy pomidorowej i machaniu kilofem, tabloidyzacji świata polityki i tym, że w ciągu ostatnich pięciu lat w naszym kraju zrobiło się duszno.
Paweł Wilczak, znany również jako Adam Dawidzki Fot. mat. prasowe
Ilu ma pan przyjaciół? Takich w pełnym tego słowa znaczeniu, na dobre i na złe. Chodzi mi o coś w stylu relacji pomiędzy serialowym Adamem Dawidzkim i Piotrem Nowakiem, granym przez Wojciecha Mecwaldowskiego?

Życie dzieli się na wiele etapów... Weźmy chociażby pierwsze znajomości, takie z piaskownicy – do pewnego momentu wszystko było wręcz idealne, ale po jakimś czasie każdy z nas zaczął mieć nieco odmienne pojęcie na temat bycia i życia, zmieniały się zainteresowania i antypatie. No i relacje zaczynały się rozjeżdżać... Później podobne rzeczy miały miejsce, gdy człowiek zmieniał szkoły, poszedł na studia. To zupełnie naturalne procesy.


Do dziś przetrwały wyłącznie przyjaźnie, które zakiełkowały, gdy byłem już dojrzałym, świadomym człowiekiem. Dodajmy: nie szafuję słowem "przyjaciel", podchodzę do niego bardzo ostrożnie. Przecież życie nieustannie weryfikuje relacje z innymi ludźmi, wystawia nas na rozmaite próby i prowadzi do rozczarowań.

Tak więc nawet jeżeli nasze bratnie dusze można zliczyć na palcach jednej bądź dwóch rąk, to ogromne szczęście. Dlatego podobne znajomości trzeba naprawdę pielęgnować, pamiętając, że rozmaite kryzysy przechodzą nie tylko nasze związki, ale i przyjaźnie.

Nie wolno też nadużywać poświęceń, do jakich zdolna jest druga osoba. Widzi pan – mam przyjaciół, do których mógłbym zadzwonić o którejkolwiek porze dnia albo nocy i powiedzieć, że jest mi źle, że muszę z kimś porozmawiać. Jednak nie robię takich rzeczy, bo sztuka polega na tym, aby szanować przestrzeń drugiej osoby i nie obarczać jej naszymi problemami zbyt często.

Zazwyczaj wystarcza sama świadomość, że gdzieś tam jest ktoś, na kogo możemy liczyć w sytuacjach naprawdę podbramkowych. Już to daje wielką siłę i pozwala mierzyć się ze światem.
Paweł Wilczak i Wojciech Mecwaldowski w roku 2009Fot. mat prasowe
Serial "Usta usta" porusza tematy, o których w naszym kraju mówi się zbyt rzadko. Przecież Adam wspiera Piotra w walce z depresją, którą wiele osób traktuje jako coś wstydliwego i niemęskiego.

Rzeczywiście, dla wielu naszych rodaków to coś, o czym nie wypada mówić nawet bliskim, nie wspominając już nawet o skorzystaniu z pomocy psychologa albo psychiatry. Mamy skłonność do bagatelizowania pewnych rzeczy i mówienia: "jaka depresja? Nie przesadzaj, masz po prostu zły humor i tyle, nie zawracaj gitary", a to bardzo niebezpieczna postawa, która nierzadko przyczynia się do śmierci drugiego człowieka.

Dlatego najważniejsza jest edukacja, edukacja i jeszcze raz edukacja. Tylko dzięki temu pewne rzeczy przestaną być tematami tabu. Przecież wszelakie lęki i uprzedzenia powstają z niewiedzy; boimy się tego, czego nie znamy. Odczarowywanie problemów psychicznych jest szczególnie ważne dziś.

Żyjemy w świecie, w którym naprawdę łatwo się zatracić a stres, rozmaite presje i wynikające z nich napięcia są czymś wręcz powszechnym. Opresyjność naszej egzystencji na tej planecie z roku na rok przeraża mnie coraz bardziej.

Tym bardziej powinniśmy dbać o prawdziwe przyjaźnie. Przecież rozmowa z kimś, kto chce nas wysłuchać; kto nas rozumie – lub przynajmniej będzie udawał, że rozumie, nierzadko dokonuje cudów. Nagle okazuje się, że diabeł, rozumiany jako głęboki smutek, nie jest taki straszny i dobry humor wraca. I nieważne, że taka rozmowa zazwyczaj nie rozwiązuje naszych problemów, istotne jest to, że pozwala złapać do nich dystans.

Adam Dawidzki prowadzi ze swym nastoletnim synem rozmaite dysputy dotyczące seksualności młodego człowieka. Oto kolejny wątek, do którego nad Wisłą podchodzi się z naprawdę dużym dystansem...

W tym miejscu powraca słowo-klucz: edukacja. To coś, co daje nam poszerzoną świadomość i otwartość na absolutnie każdy temat. Niestety, pod tym względem w naszym kraju jest bardzo źle... Czytałem niedawno wyniki badań dotyczących poziomu rozmaitych kseno- oraz homofobii – okazało się, że pod tym względem Polacy zajmują jedną z ostatnich lokat w Europie. Ręce opadają.

Rzeczy, o których rozmawiamy również powiązane są z edukacją seksualną właśnie – jestem załamany jej poziomem i naprawdę bardzo chciałbym, aby było inaczej. Ale niestety, wiem, z czego wynikają pewne rzeczy i mam świadomość, że wszelakie zmiany na lepsze będą naprawdę praco- i czasochłonne.
Serialowy Adam Dawidzki w roku 2010Fot. mat prasowe
Czy duże znaczenie ma tutaj nasze podejście do spraw religijnych?

Elementów składowych jest wiele, a religijność społeczeństwa jest tylko jednym z nich. Równie istotną kwestią jest tutaj dulszczyzna, czyli coś niesamowicie wręcz powszechnego nad Wisłą. Obłuda, zakłamanie i kołtuńskie dbanie o pozory – oczywiście przy innych szlachetnych cechach – są nierozerwalnie związane z polskością.

Przecież "Moralność pani Dulskiej" albo "Wesele" nie powstały bez powodu. To bolesne, że mijają setki lat, a my wciąż nie radzimy sobie z pewnymi przywarami narodowymi, które mają wpływ na absolutnie każdy aspekt naszego życia, włączając w to podejście do edukacji seksualnej i najogólniej pojętej sfery erotycznej.

Zakładam, że pan – syn ginekologa – był uświadamiany w sposób otwarty, a swoim synom nie zamierza opowiadać bajek o kapustach, tudzież innych bocianach?

Uczciwe i otwarte mówienie o "tych" sprawach dziś jest chyba jeszcze ważniejsze, niż w czasach mojej młodości. Przecież dzieciaki wiedzą znacznie więcej, niż nam się wydaje, bo mają do dyspozycji nie tylko wiedzę tajemną "sprzedawaną" przez kolegów i koleżanki, ale i cały internet.

Dlatego jeżeli mały człowiek ma jeszcze pieluchę w gaciach, można łudzić się, że jego pytania zbędziemy opowieściami o kapuście i bocianie. Jednak gdy nasz potomek podrośnie, takie ściemy tracą jakikolwiek sens. Moim zdaniem znacznie lepiej, jeżeli odpowiednią wiedzę przekaże mu rodzic, bo w przeciwnym wypadku dziecko zacznie szukać jej na podwórku. W sensie: w moich czasach było to podwórko, dziś raczej Sieć, pełna treści zarówno wartościowych, jak i głupich oraz niebezpiecznych. Ot, pułapki nowoczesności...

No właśnie, przecież rozmawiam z człowiekiem niedostosowanym technologicznie...

Ja powiedziałbym raczej: technologicznie ułomną. Można mnie nazwać także indolentem w kwestii digitalności (śmiech). Współczesne wynalazki są dla mnie czymś niezbyt zrozumiałym. Dlatego przeraża mnie to, jak bardzo wpływają na nasze zachowania i jak bezpardonowo wkroczyły w każdą sferę życia, oczywiście włączając w to utrzymywanie kontaktów z innymi ludźmi.

Jestem człowiekiem staroświeckim, tak więc jeżeli mam z panem pokonwersować, to wiadomo – zdecydowanie najlepszą formą jest spotkanie przy kawie, ostatecznością jest rozmowa telefoniczna. Natomiast nie rozumiem komunikacji przy pomocy tych wszystkich wiadomości tekstowych, w których zresztą tekst staje się coraz mniej istotny, bo młodzi ludzie przeszli na jakieś pismo obrazkowe – emotikony, czy jak się to nazywa...

Owszem, rozumiem, czym jest postęp, nie neguję pewnych rzeczy i nie jest tak, że chciałbym wrócić do lasu, do jaskini. Lecz gdy w restauracji albo pubie widzę, że wszyscy wokół siedzą z nosami w smartfonach, to nie mogę pojąć, po co w ogóle się spotykają z innymi, jak coś takiego może sprawiać frajdę. Spotykając się z kimś, chcę angażować się w kontakt z tą osobą, a nie wyświetlaczem telefonu.

Moim zdaniem to właśnie wspominane wcześniej zmiany technologiczne sprawiły, że tabloidyzacji uległy wszystkie sfery, włączając te, które – jak wydawałoby się jeszcze jakiś czas temu – ztabloityzować się nie mogą. Proszę spojrzeć na świat polityki, czyli miejsce, w którym wizerunek stał się ważniejszy niż prawdziwa osobowość.

Dziś nie ma już miejsca na nowego Martina Luthera Kinga, Nelsona Mandelę, Johna Fitzgeralda Kennedy'ego czy naszego Lecha Wałęsę. Sukces oparty jest wyłącznie na tym, jak dana osoba potrafi się zaprezentować, jak atrakcyjnie się sprzedać i jak dobrała koszulę. Plebiscyt, który w znacznym stopniu odbywa się w internecie.
Na planie z Magdaleną Różczką (2010)Fot. mat. prasowe
Takie podejście nie utrudnia kariery? Przecież zdecydowana większość aktorek i aktorów traktuje obecność na Facebooku albo Instagramie jako bardzo ważny element swojej pracy...

Nie wiem, nie zastanawiałem się nawet nad tym. Być może tak właśnie jest, być może coś tracę, ale przecież nie będę robił pewnych rzeczy na siłę. Jeżeli ktokolwiek chce mi zaproponować współpracę, to zaprasza mnie na casting i na tej podstawie – nie zdjęć z wakacji – ocenia, czy mnie potrzebuje, czy nie.

Nie chcę być częścią pewnych zmian, które przechodzi ludzkość, nie zacznę bywać na tych Instagramach i Facebookach – czyli w miejscach, których nazw nie potrafię nawet wymówić – po to, aby się tam promować i... męczyć. No albo nie wyślę do pana tweeta, zamiast pogadać.

Mam jakąś tam świadomość, że w dzisiejszych czasach kariery robi się w taki, a nie inny sposób, ale wciąż mam nadzieję, że nie jest to jedyna droga. Zresztą i tak nie mam szans na zostanie celebrytą w stylu tej słynnej na całym świecie rodziny ze Stanów. Wie pan, tych sióstr...

Kardashian?

O, właśnie, brawo. Mamy do czynienia z jakimś wielkim fenomenem, który polega na tym, że wiele milionów ludzi z zapartym tchem śledzi jakieś puste dysputy o niczym, czyli o tym, jakie wegańskie śniadanie zjeść rano i do którego psiego fryzjera umówić się na środę. Dla mnie to jakiś total! Jeżeli świat potrzebuje takich autorytetów i takich sensacji, to coś chyba poszło nie tak...

Dla mnie naprawdę ważną informacją może być to, że pierwsza firma prywatna leci w kosmos, a nie to, że któraś z sióstr Kardashian ma problem z lakierem do paznokci. Podkreślmy: naprawdę rozumiem, że o podobnych rzeczach mogą sobie poplotkować dziewczęta – albo nawet i chłopcy – przy kawce, wszystko jest dla ludzi. Jednak internet sprawił, że podobne tematy stają się tematami numer jeden na wszystkich kontynentach.
Przyjaźń po latach: z Wojciechem Mecwaldowskim poczas kręcenia czwartego sezonu serialuFot. mat. prasowe
Czy należy pan do grona osób, które widząc półnagich mężczyzn, prężących się i robiących dzióbki na Instagramie, grzmią o kryzysie męskości?

Nie mam zbyt wielkich kompetencji do oceniania, co jest męskie, a co nie. Skupiałbym się raczej na innym wartościowaniu, czyli ocenie, co jest w dobrym, a co w złym stylu. Przy czym wszystko jest względne – rzeczy, o których pan mówi, dla mnie mogą być niesmaczne i groteskowe, lecz jestem naprawdę daleki od krytykowania podobnych zachowań.

Jeżeli ktoś dzięki takim zdjęciom na Instagramie czuje się lepszym człowiekiem, jeżeli taka jego ekspresja, to gitara. Przecież ja nie muszę tego oglądać. A to, czy owego dżentelmena uważam za mniej bądź bardziej męskiego, nie jest w ogóle istotne; tego rodzaju rzeczy nie mają wpływu na to, czy jest dobrym czy złym człowiekiem.

A tej ostatniej kwestii nie jestem w stanie ocenić na podstawie fotek wrzucanych do internetu; zwłaszcza, że nie za bardzo znam się na półnagich mężczyznach w jakichś stringach (śmiech).

Skoro o cielesności mowa: w internecie można znaleźć informacje dotyczące tego, że ma pan na koncie pracę w roli modela. Czy to jedna z kaczek dziennikarskich?

A, tej branży akurat nie odwiedziłem. Widzi pan, że temu całemu internetowi nie można ufać... Ja i modeling? Wykonywałem całe mnóstwo rozmaitych zawodów, ale wobec braku pewnych walorów fizycznych, nie mógłbym nawet myśleć o takiej karierze. Nie dostrzegam u siebie odpowiednich atrybutów, nie zauważył ich również nikt inny, tak więc nigdy nie dostałem podobnej propozycji (śmiech).

Lecz, nawiązując do serialowego Adama – który przez jakiś czas był emigrantem zarobkowym w Stanach Zjednoczonych – zaliczył pan odrobinę pracy za granicą, prawda?

Na przełomie lat 80. i 90. jeździłem ciężarówką, sprowadzając samochody z Europy zachodniej, zazwyczaj z Holandii. Był to dziwny okres dla naszego kraju, w którym stare już się zawaliło, a nowe jeszcze tak na dobrą sprawę nie zaczęło. Przez sześć lat nie mogłem znaleźć pracy w swoim zawodzie, tak więc imałem się różnorakich zajęć, włączając w to sprawdzenie, jak wyglądają możliwości w miejscu innym, niż Polska.

No ale wreszcie wszystko potoczyło się tak, jak chciałem. Dziś, po wielu latach, prace fizyczne wspominam jako wspaniały etap mojego życia. Przecież podobne rzeczy ma na koncie wielu artystów, to zupełnie normalne, że ktoś był kelnerem, komiwojażerem albo robotnikiem, w międzyczasie walcząc o swoje marzenia.

Lecz takie działanie, bardzo powszechne na zachodzie, w Polsce nie było zbyt popularne. Zdecydowana większość naszych młodych artystów w tamtym czasie wykonywanie jakichś przyziemnych prac traktowała jako ujmę. Ja natomiast nie wstydzę się tego, że robiłem podobne rzeczy i nie uważam, aby był to czas stracony. Nie żałuję ani jednej pomidorówki, którą nalałem, żadnego z machnięć kilofem.
Od lewej: Marcin Perchuć, Magdalena Popławska, Wojciech Mecwaldowski, Sonia Bohosiewicz, Paweł WilczakFot. mat. prasowe
Jest pan naprawdę zadowolony ze zmian, jakie przeszedł nas kraj, czy raczej uważa, że wiele rzeczy poszło ni tak, że zmarnowaliśmy większość potencjału?

Mogę sobie ponarzekać na sytuację i pewne zachowania w naszym kraju, ale zasadniczo uważam, że rozwój jest wręcz oszałamiający. Po roku 1989 otrzymaliśmy mnóstwo wspaniałych możliwości i udało się nam wykorzystać zdecydowaną większość z nich.

Być może to coś, co jest wpisane w nasze położenie geopolityczne – ludzie stąd zawsze mieli niesamowity "power" do realizowania naprawdę ambitnych celów, co udowodniliśmy zwłaszcza w pierwszych dwóch dekadach po obaleniu komunizmu. W niesamowitym tempie wykonaliśmy imponujący skok cywilizacyjny, zbliżając się do świata, do Europy. Jeżeli ktoś tego nie widzi, powinien iść do okulisty (śmiech).

Należy pan do osób, którym wydaje się, że w ostatnich pięciu latach nasz kraj cofnął się w rozwoju, że wiele ze wspomnianych osiągnięć zostało zaprzepaszczonych?

Czuję, że w Polsce zrobiło się duszno. Proszę uwierzyć – patrząc na sytuację na naszej scenie politycznej, boli mnie całe mnóstwo rzeczy. Oczywiście, nie dotyczy to jedynie naszej ojczyzny. Spójrzmy chociażby na to, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych, traktowanych jako wzorzec demokracji. W kraju, który jest przecież "promise landem", wspaniałą oazą tolerancji, problemy na tle rasowym nasiliły się w sposób wręcz nieprawdopodobny.

W naprawdę wielu miejscach naszej planety coraz większą popularność zyskują postawy radykalne, nietolerancyjne wobec "innych", coraz chętniej gra się na najgorszych instynktach. Wahadło przesunęło się w prawo, co ludzkości nie wróży niczego dobrego. Co możemy zrobić, aby znów oddychać świeżym powietrzem? Cóż, muszę to powtórzyć niczym mantrę: edukacja, edukacja, edukacja.