Horror w czasach głębokiego PRL-u. Po tej lekturze długo nie będziecie mogli zasnąć!

Dawid Wojtowicz
Komunistyczna Polska, lata 50. Mazury są dla polskich osadników jak nowa ziemia obiecana. Jednak coś wnosi w ich życie strach. COŚ niezwykle silnego i okrutnego rozszarpuje w puszczy ludzi. Sprawcę krwawej masakry postanawia wytropić ukrywający się w lesie „wyklęty”. Tak zarysować można fabułę najnowszej książki lubującego się w slasherach Roberta Ziębińskiego.
"Dzień wagarowicza" to powieść grozy, której akcja rozgrywa się w mazurskich lasach w komunistycznej Polsce z lat 50. Autorem książkowego horroru jest wielbiciel kultury masowej, Robert Ziębiński Materiały prasowe / Wydawnictwo Rebis
– Cofnięcie się do 1956 roku to data symboliczna, takie oddanie Polsce tego, czego nigdy z powodów politycznych mieć nie mogła, czyli narodzin kultury masowej. Danie jej opowieści o potworze, szalonym naukowcu, spisku w kontekście tego, jak wyglądała wtedy Polska – mówi w wywiadzie dla naszego serwisu pisarz i dziennikarz, autor powieści grozy „Dzień wagarowicza”.

"Po tej lekturze długo nie będziecie mogli zasnąć!". Taką rekomendację wystawił „Dniu wagarowicza”, Pańskiej najnowszej powieści, Graham Masterton. W swojej twórczości inspiruje się Pan właśnie horrorami tego popularnego pisarza?

Akurat w tym przypadku nie. Co nie znaczy, że nie lubię. Uwielbiam „Wyklętego” Mastertona, ale budując sobie w głowie mood, czyli klimat opowieści, po niego nie sięgałem. Bardziej po zapomnianą powieść Davida Morrella „Totem”. Ojciec Rambo ma na swoim koncie jeden horror i to taki rasowy, w którym coś bardzo złego dzieje się w małym amerykańskim miasteczku. Drugą powieścią, która na pewno pomogła mi w pracy, była „Północ” Koontza. Zresztą, co zabawne, kiedyś bardzo nie lubiłem tego autora, a teraz nagle gust mi się zmienił i przeczytałem ciągiem prawie wszystko. „Północ” jest szczególna, bo to opowieść o kolejnym sennym, odciętym od świata miasteczku, w którym ktoś przeprowadza eksperymenty medyczne…

Do jakich jeszcze dzieł kultury popularnej porównałby Pan "Dzień wagarowicza”?

Próbowałem, czytelnik oceni, na ile skutecznie, całą książkę napakować różnymi odniesieniami. Tak więc pojawiają się postacie z „Wiosna panie sierżancie”, są ukłony do „Kanału”, Davida Cronenberga zwłaszcza „Wścieklizny” i „Dreszczy”. No i oczywiście „Odmienne stany świadomości”, bo z tego filmu pożyczyłem sobie motyw cofania się w rozwoju do wcześniejszych wcieleń. Dodajmy do tej wyliczanki „Piątek 13.”, bo slash to slash.
"Dzień wagarowicza", książka autorstwa Roberta Ziębińskiego, jest dostępna w polskich księgarniach od 16 czerwca 2020Materiały prasowe / Wydawnictwo Rebis
Akcję swojego horroru osadził Pan w położonej nad jeziorem Śniardwy mazurskiej miejscowości. Podzieli się Pan z nami jakąś mrożącą krew w żyłach legendą znad Mazur?

Może nie legendą, ale opowiem o tym, co stało się takim bezpośrednim impulsem do osadzenia akcji w tym konkretnym miejscu. Otóż proszę sobie wyobrazić, że w Popielnie istnieje Stacja Badawcza PAN-u, która zajmuje się genetyką, badaniem rozrodu i żywności zwierząt, w tym przede wszystkim koni. Kiedy dowiedziałem się o tym, że oto mamy tak taki ośrodek, który jest, co więcej, w starym dworku, to klocuszki wskoczyły na swoje miejsce. Bo co byłoby, gdyby w latach 50. Rosjanie mieli tam tajny ośrodek do badań genetycznych… W latach 50. to było pustkowie, nikt nigdy by się nie dowiedział…

Powieść rozgrywa się w realiach komunistycznej Polski, w pierwszych dniach po śmierci Bolesława Bieruta. Dlaczego uznał Pan, że ten okres będzie odpowiedni jako tło historyczne dla wymyślonej przez Pana opowieści? Stalinowska Polska nie wydawała się Panu bardziej kusząca?

Atrakcyjna bardzo! Ale potrzebowałem tego 1956 roku, jeśli miałem zrobić to, co chciałem osiągnąć. Pamiętajmy, że 1956 rok to początek kariery Presleya, to boom na monsters movie i fantastykę. Świat zakochał się we współczesnym, niemal takim samym jak dziś wydaniu popkultury, a my w Polsce? Mieliśmy komunizm, szarość i wojnę o władzę. Cofnięcie się do 1956 roku to data symboliczna, takie oddanie Polsce tego, czego nigdy z powodów politycznych mieć nie mogła – narodzin kultury masowej. Danie jej opowieści o potworze, szalonym naukowcu, spisku w kontekście tego, jak wyglądała wtedy Polska.

Głównym bohaterem książki jest Roman „Trop” Kielecki, były lekarz AK, starający się nie rzucać w oczy komunistycznym władzom Polski. To przypadek czy celowy zabieg? O "wyklętych" jest wszak ostatnio głośno.

Absolutnie nie przypadek. Jeśli zachowujemy Polskę i jej realia, to jedynym pozytywnym bohaterem, może być tylko wyklęty. Nie mówimy o koniunkturze, ale tym, kto byłby bohaterem takiej książki, gdyby jakimś cudem ktoś wpadł na taki pomysł w 1956 roku. Tylko żołnierz, który zamiast amnestii, wybrał życie w lesie. Poza tym fabularnie dobrze budowało mi się napięcie na linii komunistka kontra AKowiec. Może przez to, że taki podział wyniosłem z domu, znaczy, wychowałem się w nim. Jeden dziadek AKowiec, drugi komunista. Awantury o politykę na każdym rodzinnym spotkaniu. Myślę, że to rzecz, która jest bliska ogromnej rzeszy Polaków. Tyle że ja, zamiast robić z tego politykę, zrobiłem rozrywkę. Jestem przekonany, że już dojrzeliśmy do tego, by traktować naszą historię jako nie tylko martyrologię, ale też część rozrywki po prostu.

W przedmowie ostrzega Pan, że w żadnym wypadku nie należy traktować owej książki jako powieści historycznej. Historia to Pańskim zdaniem niewdzięczny temat dla autora?

Jak mówiłem przed chwilą – wdzięczny i cudowny, ale ja nie piszę powieści historycznej. To ostrzeżenie skierowane jest do ludzi, którzy mogliby traktować „Dzień wagarowicza” jako powieść historyczną, bo przecież pojawia się tu Bierut, bohaterką jest fikcyjna córka jak najbardziej prawdziwego Edwarda Ochaba. No nie. Ochab miał dzieci, ale żadna z jego córek nie miała na imię Inga i żadna nie walczyła z monstrami. Więc musiałem wyraźnie oddzielić prawdę od fikcji, żeby nie było niedomówień. Nie opowiadamy prawdy, bawimy się historią, żeby stworzyć to, czego w Polsce wówczas nigdy nie było – opowieść o potworach w konwencji slashera. Więc nie wymagajmy od fabuły, by w jeden do jeden odtworzyła przebieg rozmów, jakie odbyły się w partii po śmierci Bieruta.
"Raz, dwa, trzy, w lesie zginiesz ty...". Rymowanka z okładki książki nie jest na wyrost. Trzeba przyznać, że w Pańskiej powieści trup ściele się naprawdę gęsto. Czy dla pisarza horrorów sceny mordów to ciężki kawałek chleba, czy jednak bułka z masłem?

Ciężki. Bo zabijanie na kartach powieści jest skomplikowane. Łatwo popaść w przesadę i stać się karykaturą. Dlatego wiele osób nie lubi horrorów, bo są obrzydliwe i niestraszne. Ich twórcy bawią się w ekstremę, zapominając, że ekstrema nie napędza akcji. Liczba osób, która lubi flaki czy szaszłyki z piersi, jest ograniczona. Jak poza szaszłykiem nie ma nic, to nikt takiej książki nie przeczyta. Proste jak drut. Choć patrząc po tym, co się wydaje w Polsce, chyba jednak skomplikowane.

Nie sposób nie wspomnieć o Pana wcześniejszej twórczości. Na swoim koncie ma Pan książki z takich gatunków jak kryminał, thriller, sensacja i literatura młodzieżowa, a także monumentalne dzieło o twórczości Stephena Kinga.

Liczący blisko 600 stron przewodnik po literackim i filmowym świecie słynnego pisarza horrorów to jedna z ostatnich pozycji w mojej pisarskiej twórczości. Książka została wydana nie tak dawno, bo w połowie 2019 roku.

I spotkała się dużym uznaniem. Jakie to uczucie czytać taką rekomendację: "jeśli szukasz klucza do świata króla horrorów, sięgnij koniecznie po przewodnik Roberta Ziębińskiego”?

No pewnie, że wspaniałe. Każdy komplement jest miły i łechce próżność. Ważne, żeby nie gubić się w komplementach i nie pozwolić na to, by uderzała nam sodówka.

Na koniec zapytam wprost – czy ma Pan w planach kontynuację "Dnia wagarowicza"? Wydaje mi się, że ten niemiecki trop jest naprawdę godny rozwinięcia.

Chciałbym. Mam pomysł na „Dzień matki” i „Dzień dziecka”. W 2000 roku scenarzysta Grzegorz Łoszewski wymyślił cykl filmów „Święta polskie”. W skład tego cyklu wchodził m.in. „Żółty szalik”. Może uda mi się zrobić książkowy odpowiednik „Dni polskie” (śmiech). A poważnie – wątek niemiecki musi być rozwinięty, jestem to winny Romanowi.

Artykuł powstał we współpracy z Wydawnictwem Rebis