Ludzie pytali, po co kupuje się TAKIE auto. Odpowiedzi jest kilka, niektóre są wręcz nieprzyzwoite

Piotr Rodzik
Mało które auto na rynku budzi tyle kontrowersji co Cullinan. Dla jednych obiekt kpin od pierwszych zdjęć prasowych, przejaw absolutnego braku gustu wśród najbogatszych, dla drugich obiekt pożądania, piękna muza i źródło natchnienia. Koło Cullinana nikt jednak nie potrafi przejść obojętnie, a w specjalnej wersji Black Badge ten samochód daje z siebie jeszcze więcej. I od razu sobie powiedzmy – to nie jest wybór dla skromnych ludzi.
Rolls-Royce Cullinan robi niesamowite wrażenie. Na wszystkich, nawet jeśli im się nie podoba. Fot. naTemat
To nie było moje pierwsze spotkanie z Cullinanem. Miałem okazję zapoznać się z nim – obok majestatycznego Phantoma – już w zeszłym roku podczas prasowego eventu na Lazurowym Wybrzeżu.
Fot. naTemat
Od tamtego czasu minęło już sporo czasu, a Cullinan oczywiście nadal robi na mnie to samo wrażenie. Czyli gigantyczne. Teraz jednak to spotkanie było jeszcze bardziej ekscytujące, a może raczej – nierzeczywiste. Bo o ile pędząc przez uliczki Cannes w Cullinanie niejako mogłeś się wtopić w tłum milionerów i ich połyskujących jachtów, tak w Warszawie ten SUV (oczywiście producent nie nazywa tego auta SUV-em, bo to zbyt zwyczajna nazwa, ale o tym później) od Rolls-Royce’a robi wrażenie mniej więcej takie, jakbyś właśnie zobaczył po raz pierwszy piramidy.


I tak jak już wspomniałem, wobec Cullinana nie ma osób neutralnych. Są tylko te, które są przekonane od samego początku do niego, i te, które po prostu tego stylu nie kupują. I w tej grupie numer dwa zawsze padało jedno, proste pytanie. Po co właściwie powstało takie auto?
Fot. naTemat
Doprawdy, próbując przecisnąć się w warszawskich korkach tym olbrzymem, łatwo dojść do wniosku, że Cullinan to jakieś nieporozumienie. Ale to oczywiście nieprawda, a odpowiedzi na tak postawione pytanie jest co najmniej kilka. Dodam jescze, że niektóre są brutalne dla tych, których na takie auto nie stać – choćby mnie.

Po pierwsze: żeby znaleźć ujście dla swoich pokładów pychy

Jak już wyrzucasz z siebie te co najmniej dwa miliony złotych (bo mówimy o takich kwotach), to przecież nie po to, żeby nikt cię nie dostrzegł na ulicy, prawda? Niby proste, ale przecież wrażenie możesz zrobić również jadąc przez stołeczne Krakowskie Przedmieście na hulajnodze elektrycznej w lateksowym, różowym stroju. Wrażenie na innych to zawsze pochodna pomysłowości tego, kto chce się popisać.
Fot. naTemat
Ale uwierzcie mi – Cullinan błyszczy jak dobrze wypolerowana złota obrączka. Jak na zdjęciu wyżej. Maruderzy – a tych nie brakuje, najczęściej w internecie – mówią, że to brzydkie auto. Czy tak jest? To nie miejsce i czas na wykład z estetyki, ale powiedzmy sobie wprost: mało jest rzeczy tak subiektywnych jak piękno. Mi się podoba zachód słońca widziany z dziewiątego piętra w bloku moich rodziców, z kolei moja żona uważa w tej kwestii, że mam nie po kolei w głowie.

Cullinan ma po prostu robić wrażenie. Jest ostentacyjny. Wręcz krzykliwy, choć chyba nikt nigdy nie widział żadnego Rolls-Royce’a w żadnym oczodajnym kolorze. Nawet producent mówi wprost, że Cullinan ma robić wrażenie. I tyle. Nic o estetyce.
Fot. naTemat
Swoją drogą mało kto wie, że kiedy projektanci brytyjskiej marki dostali zielone światło do projektowania Cullinana, zaczęli od auta znacznie niższego. Ale finalnie stanęło na tym, czego po prostu domagali się klienci. A klienci chcieli terenówkę, w której będą patrzeć na innych tak, jak mają ochotę. Czyli z góry.

Nawet jego nazwa. Ja twierdzę, że Cullinan błyszczy jak dobrze wypolerowana obrączka, a przecież Cullinan to nazwa największego znalezionego na świecie diamentu. Wykonane z niego brylanty znajdziecie na koronie brytyjskiej królowej.
Fot. naTemat
Dodajmy jeszcze, że auto na zdjęciach to specjalna wersja Black Badge z dedykowanym, bardzo głębokim czarnym lakierem. Ma pokazać mroczniejszą stronę marki, robić jeszcze większe wrażenie. Fun fact: chociaż w gamie Rolls Royce'a jest kilkadziesiąt tysięcy kolorów lakieru, dla tego auta dedykowany jest właśnie czarny.

I to nie byle jaki czarny. Jego głębię rzemieślnicy z Goodwood uzyskują przez naprzemienne nakładanie wielu warstw farby i lakieru oraz dziesięciokrotne ręczne polerowanie powierzchni. Po co? Bo można – tu wracamy do wspomnianej pychy.
Fot. naTemat
Dlatego nie dziwi sama nazwa, bo to też zupełne nowum w nazewnictwie marki, która do tej pory była raczej dyskretna. Rolls-Royce Phantom – zjawa. Wraith – widmo. Ghost – duch. I wreszcie Dawn – czyli brzask. Ale Cullinan ma taki nie być. Przy nim nawet Bentley Bentayga wygląda jak ubogi krewny. Przepraszam, panowie z Wolfsburga, ale tak jest. Ostatnio napisałem w naTemat, że Mercedes GLS robi wrażenie swoimi rozmiarami. Odwołuję to, nie wiedziałem, co robię, już nie będę. To o ogóle nie ta liga.

Po drugie: bo oczekujesz komfortu nieosiągalnego dla śmiertelników

Cullinan robi zawrotne wrażenie już na papierze. Ten kolos mierzy sobie ponad 5,3 metra długości, do tego niemal 2,2 metra szerokości i ponad 1,8 metra wysokości. Innymi słowy na warszawskiej Trasie Łazienkowskiej ledwo mieścisz się na swoim pasie ruchu. A potem boisz się zjechać do podziemnego garażu.
Fot. naTemat
Te liczby jednak i tak w najmniejszym stopniu nie oddają jego ogromu. Wiele jest przecież aut wyższych od przeciętnego człowieka, ale niewiele jest już takich, których maska jest na wysokości klatki piersiowej. W których słynna figurka Spirit of Ectasy robi za celownik, bo zza kierownicy trudno się zorientować, gdzie jest przód auta.

I dalej: te liczby nie oddają poczucia komfortu, który odczuwasz w Cullinanie – czy to jako kierowca, czy to jako pasażer. Tylko wejście do tego auta może być nieco problematyczne – w końcu to pierwsze tak wysokie cztery kółka od Rolls-Royce’a. Ale dalej jest już tylko lepiej. Szlachetne materiały, doskonałe wykończenie.
Fot. naTemat
Cullinana nie da się przyłapać na żadnej słabości. Nawet regulowana kolumna kierownicy jest dopracowana do granic możliwości. Głęboko u nasady, gdzie zachodzi regulacja, u każdego producenta wyziera plastik. Tutaj wszystko jest obszyte delikatną tkaniną.

Fotele to absolutna klasa światowa. Od pierwszej chwili zatapiasz się w nich niczym władca Imperium Brytyjskiego u szczytu potęgi, nad którym nigdy nie zachodzi słońce, a grube jak pięść dywaniki potęgują doznanie luksusu. Aż chce się zdjąć buty. Raz, żeby nie nabrudzić. Dwa, żeby poczuć to na własnej skórze. Jak Cullinan chce cię dopieścić. Fotele oczywiście mają funkcję masażu – zakres regulacji jest bardzo szeroki, możemy wymasować właściwie każdą część ciała, która ma styczność z fotelem.
Fot. naTemat
Aż dziwne, że masaż jest w standardzie tylko z przodu, za masaż z tyłu trzeba dopłacić. Ale to znak czasów – to kolejny Rolls-Royce, którym chce się jeździć, a nie którym chce się być wożonym. Jak masaż z tyłu w standardzie, to jednak w Phantomie.

Kolejna sprawa to przestrzeń. Pomimo blaku szklanego dachu – kto by go w ogóle chciał, jeśli podsufitka w Cullinanie jest rozgwieżdżona jak niebo w czerwcową noc na Podlasiu – wrażenie przestronności jest uzależniające. Nie ma drugiego auta na rynku w tej klasie, w którym tak wygodnie siedzi się z przodu. Nie ma drugiego auta na rynku w tej klasie, które oferuja tak wygodną kanapę. I na której jest tyle miejsca.
Fot. naTemat
A to przecież tylko początek. Jeśli chcesz, możesz zamówić Cullinana z dwoma fotelami z tyłu zamiast kanapy. Będzie jeszcze wygodniej, wręcz trudno mi sobie to wyobrazić. A do tego można zażyczyć sobie też szybę oddzielającą kabinę od przestrzeni bagażowej. Po to, żeby w razie otwarcia bagażnika temperatura w środku nie ulegała zmianie. Taki ukłon w stronę klientów z Bliskiego Wschodu.

No i jedno się nie zmienia – drugi rząd drzwi otwiera się pod wiatr. Każde drzwi można ponadto zamknąć jednym guzikiem, bo w tym aucie siły się nie używa. Taka namiastka szofera.
Fot. naTemat

Po trzecie: nie chcesz być eko, tylko chcesz korzystać z życia garściami

Cullinan – jak każdy Rolls-Royce – to jeden wielki, środkowy palec pokazany w kierunku wszelkiej maści Zielonych. Chociaż Cullinan ze względu na swój "suv-owy charakter" pewnie drażni ich jeszcze bardziej.

Pomijając kwestie wykończenia (to nie Ikea, tu nikt się nie zastanawia, czy drewno na desce rozdzielczej jest z szybko odrastającego bambusu) Cullinan wciąż stawia na sprawdzone V12. W kwestii silnika nie ma tutaj miejsca na żadne półśrodki. Egzemplarz, który widzicie na zdjęciach, czyli wersja Black Badge, jest nawet mocniejszy niż "zwykłe" (co za słowo w tym kontekście) Cullinany.
Fot. naTemat
Teraz generuje 600 koni mechanicznych i 900 niutonometrów. Wszystko z silnika o nieprzystającej do współczesności pojemności 6,75 (!) litra. Efekt to przyspieszenie tej ciężkiej cegły (2660 kg bez paliwa i pasażerów!) do setki w równe pięć sekund.

A to wszystko oczywiście w poczuciu absolutnej ciszy. Bo w Cullinanie nawet w przypadku osiągów trudno o nich pisać bez odniesienia do luksusu. V12, które w każdym innym aucie byłoby wykorzystywane do postawienia na nogi całego osiedla, tutaj z perspektywy pasażerów pracuje niemal bezszelestnie. Zresztą – w ogólnej masie auta materiały wygłuszające środek to... sto kilogramów.
Fot. naTemat
Oczywiście Cullinan ma za nic wszelkie nierówności. Faktycznie nie jest to poziom Phantoma, który jest po prostu najbardziej komfortowym autem świata, ale z pewnością jest to najbardziej komfortowy SUV świata. Konkurencja nie ma tutaj żadnego podjazdu.

Cullinan jak każdy prawdziwy Rolls-Royce pokonuje nierówności wręcz beztrosko. Choć potrafi poruszać się w terenie, wciąż zdaje się unosić nad drogą, jakby wręcz nie miał z nią żadnej styczności. Jakby był poduszkowcem. Odpowiada za to skomplikowane zawieszenie pneumatyczne oparte na podwójnych wahaczach z przodu i pięciowahaczowym układzie z tyłu. Oczywiście nikt w Rolls-Royce nie zanudza tym klientów. Mówią, że to specjalna funkcja o nazwie "magic carpet", czyli "latający dywan". Tak trzeba żyć.
Fot. naTemat
I wreszcie – Cullinan całkiem sensownie skręca. Oczywiście przy każdym ruchu kierownicą czuć, że jednak bliżej mu do amerykańskiego pancernika z drugiej wojny światowej niż sportowego coupe i finalnie, jeśli przesadzicie w zakrętach, przód zaczyna uciekać do środka zakrętu, ale po pierwsze: jest naprawdę dobrze. Po drugie: przecież nie po to go kupiłeś, żeby sprawdzać, czy naprawdę pojedzie te 250 km/h (ograniczone elektronicznie).

To zasługa sztywnej płyty podłogowej, którą na razie poza Cullinanem można znaleźć w Phantomie. W RR nazywają ją – jakżeby inaczej – "Architecture of Luxury". Ciekawe czy mają pracownika do wymyślania tych nazw.
Fot. naTemat

Po czwarte: bo świat się zmienia

A jeśli zmienia się świat, to zmienia się dystrybucja dóbr, zwłaszcza tych luksusowych. I choć Rolls-Royce oficjalnie wciąż robi auta pod "zachodniego", amerykańskiego czy brytyjskiego klienta, którego rodzina swoją fortunę tworzyła przez generacje dzięki ciężkiej pracy, to powiedzmy sobie wprost – świat już tak nie wygląda.

Cullinan ma robić (i robi, bo stanowi już ponad połowę sprzedaży w całej ofercie Rolls-Royce’a) wrażenie także w Chinach czy w krajach Bliskiego Wschodu. Na ludziach, którzy dorobili się majątku w błyskawicznym czasie, którzy często są młodzi, którzy sami chcą prowadzić samochód. Ten samochód to ukłon w ich stronę.
Fot. naTemat
Świat się zmienia przecież także na zachodzie. Porsche może mieć Macana i Cayenne, Lamborghini ma Urusa, Aston Martin nowiutkiego DBX’a, a przecież cały świat z zapartym tchem czeka na pierwszego SUV’a od Ferrari. Każde z tych aut w Europie jest (lub będzie) hitem sprzedażowym.

A Rolls-Royce i tak długo stał na straży tradycji, która w Wielkiej Brytanii znaczy coś więcej niż choćby nad Wisłą. Ale ile możesz bronić skostniałych wartości, jeśli klienci przychodzą i pytają, kiedy wyprodukują im SUV-a? To akurat nie moje mądrości, tylko informacje od panów z Goodwood, które przekazali mi przy okazji wspomnianego już eventu we Francji.
Fot. naTemat
Zresztą: sama wersja Black Badge to dowód zmian zachodzących w społeczeństwie. Dzisiaj milionera nie poznajesz po siwiźnie na głowie, tylko po dobrym pomyśle na biznes. Przeciętny milioner czy nawet miliarder jest dzisiaj znacznie młodszy niż jeszcze pięćdziesiąt lat temu. I stąd edycja Black Badge – bardziej agresywna, szybsza, bardziej młodzieżowa.

Finalnie Rolls-Royce dał klientom po prostu to, czego oczekiwali. Chcieli takiego auta, więc go dostali. I ustawiają się po nie w kolejkach. Jakoś mają z nim mniej problemów niż internetowi napinacze.
Fot. naTemat

Po piąte, najważniejsze: oczekujesz pewnego dziedzictwa

Cullinan może i jest Rolls-Royce’em na miarę dynamicznie przekształcającego się świata, ale wciąż jest Rolls-Royce’em.

A to oznacza, że każda chwila z tym autem jest przeżyciem wyjątkowym. Nic tutaj nie jest dziełem przypadku, wszystko jest tutaj efektem wieloletniej tradycji. W Goodwood wciąż pracuje pan, którego jedynym zadaniem jest to, żeby wszystkie elementy auta były przyjemne w dotyku.
Fot. naTemat
Widzicie na zdjęciach tę smukłą, pomarańczową linię wzdłuż linii nadwozia? Wciąż wykonuje się ją ręcznie. W fabryce jest pan, który taką linię ciągnie wzdłuż każdego powstającego tam auta.

Razem z Cullinanem dostajesz całą magiczną otoczkę tej marki. Nie jesteś jej klientem, tylko jej "patronem". Twój Cullinan według dżentelmenów z Goodwood to zresztą nie SUV, tylko "wysoko osadzony pojazd motorowy". Nie ma tu też klapy bagażnika (pojawiłaby się przecież po raz pierwszy w historii!), tylko "klamra". Bo otwiera się i od dołu, i od góry.
Fot. naTemat
I wreszcie to nie jest samochód terenowy, tylko taki, który "wszędzie przemieszcza się bez wysiłku".

No i powtórzę się: porusza się tak nie dzięki pneumatyce, a dzięki "latającemu dywanowi". A tak w ogóle guzik do off-roadu, który znajdziecie w pobliżu lewarka skrzyni biegów, w fabryce nazywany jest żartobliwie "go anywhere button". Nie będę tłumaczył.
Fot. naTemat
– In Rolls-Royce we don't do numbers – powiedział mi kiedyś pracownik fabryki w Goodwood. Ta filozofia jest tu obecna. Na panelu klimatyzacji nie ma żadnych cyfr. Przesuwa się tylko suwak na cieplej albo chłodniej. Ewentualnie (i to jest najlepszy wybór) wciska się "auto". Tak samo za kierownicą nie znajdziecie manetek do zmiany biegów, chociaż wkłada się je dziś do aut nawet za ułamek ceny takiego Cullinana.

W efekcie czasami trudno się połapać, na którym biegu w ogóle jedziemy. Tłumaczenie? Bardzo proste – Cullinan zawsze wie lepiej, czego akurat potrzebuje w danym momencie jego kierowca. Po co się przemęczać, skoro można się rozkoszować życiem za kółkiem?
Fot. naTemat
Wreszcie dostajesz wspaniałe dziedzictwo. Bo może i współcześnie to pierwszy "terenowy" Rolls-Royce, ale przecież korzenie marki nie są daleko od Cullinana. To przecież Rolls-Royce’em jeździł na froncie pierwszej wojny światowej Lawrence z Arabii, w ogóle auta tej marki były szeroko wykorzystywane do działań wojennych. To właśnie "rollsami" maharadżowie pokonywali gęstą indyjską dżunglę, kiedy kraj był jeszcze blisko związany z Wielką Brytanią. A był przecież także epizod z Rajdem Dakar…

Można tak długo, ale finalnie wszystko sprowadza się do prostego stwierdzenia. Rolls-Royce swoją legendę budował w czasach, kiedy równe drogi były raczej wyjątkiem niż oczywistością. I zawsze przekonywał klientów swoją niezawodnością. Taki jest też Cullinan.
Fot. naTemat
I dodajmy od razu – tak, Cullinan po wciśnięciu wspomnianego "go anywhere button" w terenie sobie poradzi. Potrafi nawet jechać przez ponad półmetrową wodę, jakbyście akurat mieli taką fantazję w swoim wymuskanym "rollsie". Nie znajdziecie tu co prawda blokady dyferencjału czy innych klasycznie offroadowych możliwości, ale jest skomplikowana elektronika. Choć w trakcie dobowego testu bałem się to sprawdzić.

Rolls-Royce mocno stawia na to dziedzictwo. W końcu to auto, które ma ściągnąć z powrotem do marki całą zachodnią arystokrację. Ma skłonić ich do wypadów na weekendowe polowania czy do położonych na wsi dworków właśnie Cullinanem. Choć trzeba przyznać uczciwie, że brytyjska królowa wciąż nie pozbyła się swoich range roverów. O nowych klientach już wspomniałem – ci, którzy na Bliskim Wschodzie dorobili się na naturalnych surowcach, z pewnością z wielkim zadowoleniem będą (a właściwie to już to robią) jeździć na pustynię w swoich Cullinanach.
Fot. naTemat

Po szóste, dodatkowe: bo chcesz coś nowego


Paradoksalnie to jednak pierwszy Rolls-Royce, o którym można powiedzieć coś zaskakującego. A mianowicie że jest.. praktyczny. Przedstawiciele marki mogą się wypierać rozmowy o prawdziwym charakterze auta, ale to po prostu jest SUV. Praktyczny, który dojedzie wszędzie. W którym zmieści się cała rodzina (dobra, zawsze mieściła się, w każdym aucie RR).

Nawet bagażnik jest praktyczny. Klapa – czy też klamra – podnosi się do góry i do dołu (to drugie akurat bardzo ważne), a pojemność to niemal 600 litrów. W opcji jest też "loża panoramiczna". To nic innego niż widoczne na pierwszym zdjęciu dwa wyjeżdżające (oczywiście automatycznie, w tym aucie nie używa się siły) z bagażnika skórzane fotele z małym stoliczkiem. Podtrzymywane są właśnie na dolnym segmencie tej "klamry". W opcji dostępna jest też choćby lodówka. Już wiecie, do czego dążę, prawda?
Fot. naTemat
Nic nie stoi więc na przeszkodzie, żeby Cullinanem wybrać się dosłownie na łono natury i tam spędzić quality time. Zresztą Brytyjczycy kują żelazo póki gorące – dostępne są i zaprojektowane pod bagażnik specjalne zestawy do uciech milionerów. A to choćby hodowla sokołów czy... wyścigi dronów. O myślistwie nie wspominam, bo to zbyt proste.

Żeby jednak na koniec zachować zdrowy rozsądek – oczywiście Cullinana prędzej spotkacie w centrum na równym asfalcie. Bo kto go zobaczy na szczycie góry.
Fot. naTemat
Fot. naTemat
Fot. naTemat
Fot. naTemat
Fot. naTemat
Fot. naTemat
Fot. naTemat
Fot. naTemat
Fot. naTemat