Motoryzacyjny przegląd tygodnia na polskich drogach. Wyścigi spod świateł kobiecym okiem

Katarzyna Frendl. Artykuł Sponsorowany
Niegdyś sądziłam, że niemowlęta i dzieci powodują jedynie ból głowy oraz mają irytujący dar odwracania uwagi ich rodziców od moich wybitnie ważnych i - nie bójmy się tego słowa - wiekopomnych porad. To czasy, kiedy w biciu rekordów prędkości w pokonywaniu samochodem czy motocyklem przeróżnych dystansów upatrywałam rangi co najmniej porównywalnej do zdobycia Wielkiego Szlema. Rodzinie opowiadałam, że najwyżej, gdy umrę, w testamencie znajdą zapisek o konieczności zawiezienia mnie na cmentarz z najwyższą możliwą prędkością, autem z co najmniej V8 pod maską, no i rzecz jasna w manualu - a jakże! Jak umierać, to godnie - myślałam. Stosownie więc podchodziłam do swoich motoryzacyjnych wyborów, stawiając na samochody mocno doprawione chilli i jeździłam nimi tak szybko, jak to możliwe. Jakież to było głupie…
Fot. Katarzyna Frendl, Archiwum prywatne
Artykuł powstał w ramach cyklu #ODPOWIEDZIALNI
Dziś mam „zdroworozsądkowe” kombi z automatem, córkę na pokładzie w najbezpieczniejszym foteliku świata, ubezpieczam każdą dalszą podróż oraz głoszę wszem i wobec konieczność ograniczenia prędkości przy placówkach oświatowych…

Ten tekst nie będzie o konkretnym, rasowym modelu, choć o takim opowiada się najłatwiej - w każdym wzbudza emocje. Ale akurat emocji na polskiej drodze nie brakuje. Zauważyłam u rodzimych kierowców pewne tendencje zależne od dnia tygodnia.

To dziwaczna przypadłość Polaków do wyścigów spod świateł, które obserwuję jako dziennikarka motoryzacyjna zza kierownicy sportowych samochodów, testowanych przeze mnie w ciągu ostatnich 17 lat. Ta skłonność ewidentnie nasila się u mężczyzn, jeśli potencjalną rywalką jest kobieta - kierowca.

Poniedziałek - znowu do roboty…


Odbieram dziarską testówkę, w której drzemie mnóstwo gniewu i wściekłości. Wiem, że w mieście głównie nią postoję, więc obserwuję otoczenie. Po wyczerpującym weekendzie wszyscy kierowcy są tak zmęczeni, że widzę ich tępo zapatrzonych w tylne światła poprzedzającego auta.

Oni po prostu w tych samochodach siedzą. Są tak wyeksploatowani po ciężkiej niedzieli, że za kierownicą ledwo zipią. Koncentracja równa zeru, czas reakcji minus pięć. Jak w „Rejsie” Marka Piwowskiego: „Nuda Panie. Nic się nie dzieje. Kura, koza, koń, droga na Ostrołękę”.

Tak dochodzi do niedorzecznych stłuczek przy 5 km/h, kiedy wlepiając oczy w wypadek po drugiej stronie ulicy, uderzamy w tył drugiego pojazdu. Ale wiadomo, przezorny zawsze ubezpieczony, bo można dzięki temu uniknąć finansowych konsekwencji takich zdarzeń. Jedyne, co może wyrwać współmęczenników w samochodach z marazmu korka to czynnik „wow” - coś, co tkwi w nadwoziu samochodu (albo marce) i powoduje, że gapowaty wzrok odwróci się na chwilę.

Może nawet któryś z kącików ust się uniesie, a szeroko otworzone oczy dostrzegą piękno nadwozia auta, którym jadę. Czasem z korkowego letargu wyrwie ich dziki, nieokiełznany, agresywny grzmot jakiejś widlastej szóstki na sterydach, kiedy dla niepoznaki zawarczę nią w tunelu.

Wtorek - życie zaczyna nabierać tempa


Zaczyna się coś dziać. Wyjeżdżam żwawym samochodem na drogę i już widzę zainteresowanie - zwłaszcza współbratymców z mocnymi silnikami pod maską. Wiadomo - takie samochody mają odwracać oczy, więc projektuje się im spuchnięte nadwozia, wybrzuszone błotniki i nadkola. Na tylnej klapie koniecznie musi spocząć jakieś olbrzymie skrzydło spojlera.

Do tego zmodyfikowane, obniżone i wzmocnione zawieszenie, koniecznie większe obręcze i krwistoczerwone zaciski hamulców. Kierowco obok - masz się bać! Superauta specjalnie nafaszerowano anabolikami. Dzięki temu cieszą oczy właściciela parametrami, jednak ten może te osiągi wykorzystać dopiero na torze.

Jeśli potrafi. Na szczęście krajanie we wtorki odpuszczają uliczne wyścigi. Niestety zbierają siły na kolejne dni…

Środa wieczór - spotkanie z koleżanką


Przytulone do ziemi nadwozie mojej szybkiej bryki przemyka w świetle latarni, snując się po stołecznych ulicach. Jestem umówiona. Parkuję autem pod ulubioną kawiarnią - czuję na sobie wzrok przechodniów i klubowiczów.

Samochód swoim wyglądem rodem z „szybkich i wściekłych” zwraca uwagę. Gdy gapie orientują się, że żadna ze mnie aktorka czy celebrytka, kobiety wracają do popijania cool-drinków, a mi pozostają spojrzenia ciekawskich mężczyzn. Nawet gdybym była przerażającą szkaradą, mogłabym dla nich stanowić łakomy kąsek - w końcu, kto by nie chciał poprowadzić superfury?

KATARZYNA FRENDL

Pod karoserią dziennikarki motoryzacyjnej z trudem skrywa moc, którą uwalnia dopiero za kierownicą. Stała lecz rozdarta w miłości do samochodów i motocykli. Testuje wszelkie pojazdy zawstydzając wiedzą techniczną niejednego mężczyznę. Jeździła m.in. Rosomakiem i bolidem F1. Dziś skutecznie łamie stereotypy w kobiecym portalu motoryzacyjnym motocaina.pl, w którym - wspólnie z zespołem redaktorek - dzieli się swoją pasją z zapałem entuzjastki, rzeczowością ekspertki i kobiecą prostotą.

Fot. Katarzyna Frendl, Archiwum prywatne

Czwartek po pracy, czyli wigilia weekendu


Na prostej wszyscy są mistrzami. Skręcam na mało uczęszczaną drogę z winklami poskręcanymi jak loki Magdy Gessler. Jadę przepisowo, ale i tak zakręty zdają się wabić moje szybkie auto i ośmielać do zabawy.

Wszystko jest dokładnie zaplanowane: wejście w wiraż i wyjście, lekkie nadrzucenie tyłu nadwozia i powrót zgrabnego odwłoka na wcześniej zadany tor. Samochód jest krótki, zwarty, niski - przyczajony tygrys, ukryty smok. Proste go nudzą, czyha na zwroty akcji. Jak już dopadnie zakręt, demoluje go bezlitośnie. Zieje ogniem zemsty na mijane pojazdy.

Takie samochody denerwują zwłaszcza szybkie wózki. A nerwy trzeba czasem koić. Na torze. Nie na ulicy. Ja to wiem, ale kierowcy niektórych marek chyba nie. Gdy śmigasz mocnym Subaru, wszyscy próbują zmierzyć się z tobą spod świateł. Gdy pojawisz się w sportowym Porsche, każdy zezuje do środka, spodziewając się ujrzeć jakąś znaną postać.

W BMW M najbardziej męczący są kierowcy próbujący za wszelką cenę dotrzymać ci tempa. Tak to jest, gdy jeździsz twardzielem na czterech kołach.

Piątkowy wieczór - kulminacja


Na czerwonym świetle stoją spięci do granic możliwości kierowcy emek, amg, gti, czy gtr-ów. Chcą sprawdzić, czy wystarczająco dużo zapłacili za trzy litery na karoserii swoich czterokołowych marzeń. Ale przecież takie auta kupuje się tylko po to, aby rywale najczęściej oglądali je z tyłu!

Czerwone światło gaśnie, a spod masek grzmi mnóstwo nieuwolnionego gniewu. Oswoić bestię. Wytresować. Gaz do dechy i dźwięk silnika działają jak narkotyk, niczym strzykawka na uzależnionego. Chcesz wciskać mocniej i słyszeć wszystko głośniej, wciąż być na wysokich obrotach.

Podobno nie da się taką bryką jechać spokojnie. To nieprawda. Owszem, trudno być odpornym na podniecające dźwięki, czy być w stanie okiełznać swoje zapędy i skierować je na właściwe tory: tor wyścigowy, czy rajdowy oes. Ale warto próbować. Dać innym spokojnie obejrzeć samochód, a nie śmignąć im przed oczami. Ruszam więc spokojnie, dostojnie, podczas gdy reszta ginie mi w oczach, niczym świeżo wystrzelone petardy.

Sobota - wycieczka z dzieckiem. Jednym dzieckiem


Zawsze staram się jeździć przepisowo, choć wiem, że sportowe auta (i ich kierowcy) mają trudne do opanowania i częste napady narowistości - o poważny wypadek nietrudno. Z pewnością warto zadbać więc o dobrą umowę z ubezpieczycielem, pamiętając, że takie samochody są niewytresowane do poruszania się po metropolii w koleinach, dziurach, ciasnych uliczkach, czy szutrach pod miastem.

Przyznaję, że dla motoryzacyjnych masochistów, takich jak ja, sportowy samochód może posłużyć także do jazdy po bułki do sklepu. Nada się też na fajną wycieczkę z jedynym dzieckiem (bo więcej się nie zmieści), z którym chcę dzielić motoryzacyjną pasję.

Niech usłyszy kipiący agresją dźwięk silnika, na przykład zamiast koncertu haevymetalowego, zobaczy, jak to auto chętnie skręca. Zresztą nie musi być szybko - przecież nawet podczas wolnej jazdy motor miło bulgocze!

Niestety, do prowadzenia supersamochodów - które często wymagają dużych umiejętności kierowania - nie trzeba być absolwentem wyższej uczelni sportowej jazdy. Jednak za każdym razem, gdy siadasz za sterami, czujesz się jak kierowca wyścigowy.

Pytanie, co z tym uczuciem zrobisz, mając życie dzieci, pasażerów i innych użytkowników drogi w swoich dłoniach. Odpowiedzialny kierowca umie się kontrolować - nie podziała na niego podjudzanie na światłach - on już się „wyszalał” w odpowiednim miejscu, czyli na torze.

Gdy zatem w weekendy poświęcam czas rodzinie i słyszę śpiew własnego dziecka za plecami, jadę „do bólu” przepisowo. Tymczasem obok sprinty spod świateł urządzają sobie ci, na których widok zatrzymującego się na czerwonym świetle muskularnego auta z kobietą za kierownicą to jednoznaczny sygnał do odpalenia swojej czterokołowej rakiety. Tylko po co? Żeby za chwilę musieć hamować na kolejnym czerwonym? Bezsens.

Niedziela - rodzinny obiad


Ponieważ typowy „rasowiec” ma co prawda układ foteli 2+2, to należy traktować je z przymrużeniem oka. Nawet 5-letnia latorośl musiałaby przejść amputację kończyn dolnych przed zajęciem miejsca z tyłu, nie mówiąc już o tym, że nie ma gdzie zamontować fotelika. Druga połowa, wytykając więc niewyobrażalną niewygodę, czy absurdalnie twarde zawieszenie powodujące wypadanie plomb na wybojach, decyduje za mnie.

Aby dojechać na rodzinny obiad, przesiadamy się z testówki do naszego przestronnego kombi, które zmieści do kufra cały Lichtenstein. Podczas jazdy, z tolerancyjnym uśmieszkiem na twarzy, obserwuję buzujące adrenaliną oblicza kierowców beemwic, tajperów, lancerów i eresów, którzy wzajemnie dotrzymują sobie wyścigowego tempa, ryzykując wszystko. Na mnie nie robi to żadnego wrażenia. Wiem, że jadę z rodziną i mamy bezpiecznie dojechać do celu.


Ale do brzegu… Ja wiem, że gdyby sportowy samochód porównać do narkotyku, byłby czystą kokainą. Jego moc jest wyjątkowo uzależniająca. Sama przyłapuję się na wciskaniu gazu do dechy na torze tylko po to, aby przekonać się, jak brzmi silnik powyżej 6 tys. obrotów. Niech zatem moim i waszym detoksem będą statystyki śmiertelnych wypadków, bezpieczeństwo współpasażerów, wizja zabicia na drodze ciężarnej czy dziecka…

Prawdziwa zabawa zaczyna się na torze, a nie w mieście, czy na autostardzie. Nie pajacuj na drodze publicznej. Nie bądź szybszy niż przeciąg. Może uda Ci się zachować prawko i przeżyć kolejny motoryzacyjny tydzień na polskich drogach. Może.

Artykuł sponsorowany