COVID-19 nie wywołał wielkiej fali samobójstw. Na razie... Suicydolożka o radzeniu sobie z pandemią
Dr n. med. Anna Baran jest członkinią Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego, na co dzień związaną z Poradnią Psychiatrii Dorosłych działającą przy szpitalu w szwedzkim Karlshamn. Ta specjalistka z zakresu suicydologii zdradzi nam, jak pandemia koronawirusa wpłynęła (i jak wpłynie) na liczbę samobójstw oraz jak powinniśmy mierzyć się ze światem, któremu grożą masowe bezrobocie i globalny kryzys finansowy.
... jeżeli spojrzymy na statystyki dotyczące Polski, zobaczymy, że stało się wręcz odwrotnie – liczba samobójstw nieco spadła. Pomiędzy styczniem a wrześniem tego roku popełniono ich 3912, czyli mniej, niż w tym samym okresie roku ubiegłego (wówczas było ich 3978) albo 2018 (3994).
Jest pani mocno zaskoczona tymi liczbami?
Niespecjalnie. Po prostu, zadziałał tutaj pewien mechanizm ochronny, który towarzyszy ludzkości od zarania dziejów: gdy pojawia się niebezpieczeństwo, jednoczymy się. Dzięki temu w momentach szczególnie stresujących zapewniamy sobie znacznie większe wsparcie.
W tym miejscu chciałabym wspomnieć o polskich mediach, które – przynajmniej w pierwszych miesiącach pandemii – spisały się naprawdę świetnie. "Szyjemy razem maseczki, "Pomagamy osobom, dla których COVID-19 jest najbardziej niebezpieczny", "Rząd wspiera finansowo tych, w którzy ucierpieli finansowo z powodu pandemii wirusa" – pojawiało się mnóstwo takich właśnie artykułów wspierających ową naturalną solidarność.
Taki właśnie pozytywny przekaz pomógł nieco zamortyzować gigantyczny wstrząs, który odczuło społeczeństwo. Dla porównania – w Szwecji, w której mieszkam i prowadzę praktykę zawodową, media poradziły sobie z tym problemem znacznie gorzej.
Anna Baran•Fot. archiwum własne
Powiem tak: zanim zaczniemy oceniać tę strategię, musimy uwzględnić, o których częściach kraju mówimy. Mieszkańcy tutejszej prowincji, ze względu na bardzo niską gęstość zaludnienia, "od zawsze" są przyzwyczajeni życia w pewnym dystansie od innych. W ich przypadku wprowadzenie lockdownu i tak niewiele by zmieniło.
Natomiast duże aglomeracje, gdzie dochodzi do wielu interakcji międzyludzkich, są zupełnie innym światem. Niemal całkowity brak obostrzeń – włączając w to brak konieczności noszenia maseczek – sprawił, że miasta takie, jak np. Sztokholm, przechodziły pierwsze miesiące pandemii w sposób wręcz dramatyczny. No a bardzo wysoka śmiertelność wywołana koronawirusem na pewno nie sprzyjała temu, aby żyć bezstresowo.
Rząd Szwecji podjął duże ryzyko. Czy zrobił słusznie? Tego nie potrafią jeszcze ocenić nawet najwybitniejsi wirusolodzy, bo przecież końca walki z pandemią nie widać. Na tym etapie nie można wyciągać zbyt daleko idących wniosków.
Najzwyczajniej w świecie nie wiadomo, co jest najmniejszym złem. Brak restrykcji, owszem, sprawia, iż ludziom żyje się łatwiej, spokojniej. Jednak z drugiej strony pamiętajmy, że na pewnym etapie koronawirus zabijał w Szwecji czterokrotnie więcej osób, niż w Polsce.
Poza tym większość obywateli tego kraju chodziła i chodzi normalnie do pracy, bez żadnych maseczek, każdego dnia narażając na zakażenie siebie i innych, a ten stres też się odbija na psychice.
Szwedzkie Karlshamn•Fot. Patrik Nylin/ Wikimedia Commons
Bardzo słuszne spostrzeżenie, które powinno zapalić w naszych głowach czerwone lampki. Być może rok 2007, gdy liczba samobójstw była stosunkowo niska, można porównać właśnie do roku 2020. Dopiero później, w roku 2009 statystyki znacznie się pogorszyły.
Tak więc, jeżeli obecnej sytuacji miałyby towarzyszyć podobne mechanizmy, należy stwierdzić: COVID-19 nie spowodował wzrostu liczby samobójstw. Na razie. Sytuacja rozwija się dynamicznie, a więc musimy być naprawdę czujni, trzymać rękę na pulsie. Mówię tu również o mediach, które nawet na moment nie mogą zapominać o wspieraniu społeczeństwa, niesieniu dobrego przekazu.
Ludzie powinni np. oglądać i czytać jak najwięcej materiałów, które utwierdzają w przekonaniu, że utrata pracy – nawet w trudnych czasach – to nie koniec świata, że nie powinna skłaniać do samobójstwa. Że człowiek może poradzić sobie zawsze, oczywiście licząc także na wsparcie bliskich, społeczeństwa, państwa.
Źródeł pozytywnej inspiracji można szukać wszędzie, a świetnym przykładem są tutaj materiały poświęcone najlepszym sportowcom. Przecież człowiek, który utracił posadę, może wyciągnąć wnioski ze sposobu myślenia najlepszych skoczków narciarskich: poniosłem porażkę na zawodach? Stało się, trzeba o tym zapomnieć jak najszybciej, bo przecież świat się nie zawalił. Następnym razem pójdzie mi lepiej!
Jednak w skrajnych przypadkach ludzie poddają się jeszcze przed zawodami. Mówię o osobach, które koronawirus przeraża tak mocno, że samobójstwo traktują jako atak wyprzedzający. Jedna z sytuacji: Thomas Schäfer, minister finansów niemieckiej
Hesji, który targnął się na życie w marcu. Powodem miał być lęk przed potencjalnymi skutkami kryzysu związanego z COVID-19.
W tym momencie przypomina mi się jedno z pierwszych doniesień medialnych, które przeczytałam w początkach tej pandemii: chodziło o pewnego rolnika z Indii, który przeziębił się i poszedł do lekarza, który zlecił wykonanie testu na COVID-19.
Jednak zanim otrzymano wynik, u owego człowieka rozwinął się system paranoidalny (psychotyczny, urojeniowy)... Był przekonany, że na pewno ma koronawirusa, tak więc – w imię ochrony członków swej rodziny – "na wszelki wypadek" odebrał sobie życie. A przecież są leki, które mogłyby mu pomóc. Nie osierociłby bliskich!
Niestety, tego rodzaju zachowania – z pozoru całkowicie irracjonalne – towarzyszą nam, gdy pojawia się całkowicie nowe zagrożenie, problem, z którym ludzkość mierzy się po raz pierwszy. Przecież najgorszym z lęków jest ten, który czujemy przed czymś zupełnie nieznanym, nieprzewidywalnym.
W skrajnych przypadkach wpadamy w przejściową psychozę, tracąc kontakt z rzeczywistością – no i postanawiamy wyprzedzić zło, które mogłoby nas dopaść. O ile nie zaczniemy odpowiednio prędko szukać pomocy, skutki będą tragiczne.
Wiele zależy od pacjenta. Pamiętajmy, że kontakty wirtualne są dla ludzkości czymś stosunkowo nowym i o ile niektóre osoby są już otwarte na podobne formy komunikacji, to u innych wciąż mogą wzbudzać całe mnóstwo wątpliwości.
Można to było zauważyć chociażby podczas badania grup fokusowych, które prowadziliśmy w ramach koordynowanego przeze mnie międzynarodowego grantu ELLIPSE współfinansowanego w ramach unijnego programu Erasmus+. W Szwecji i Norwegii były osoby, które początkowo bardzo chętnie zgodziły się na udział w tych badaniach, jednak zrezygnowały, dowiadując się, że całość będzie realizowana online'owo.
Okazuje się, że pełne, naprawdę szczere otwarcie się przed człowiekiem, którego widzimy wyłącznie na ekranie komputera, wciąż dla wielu osób jest barierą niemożliwą do przeskoczenia. Tym bardziej rekomenduję szukanie pomocy najpierw u ludzi, których już znamy, którym ufamy.
Gdy z wiadomych względów nie można się spotkać osobiście, gdy trzeba ograniczyć się do telefonu albo komunikatora internetowego, to niektórym z nas znacznie łatwiej będzie jednak poszukać wsparcia u członków rodziny albo przyjaciół, niż u specjalisty.
Porozmawiajmy o podejściu do korzystania z pomocy specjalistów Polaków, czyli narodu, w którym wciąż tkwi przekonanie, że zgłoszenie się do psychologa, a nie daj Boże psychiatry, jest czymś bardzo wstydliwym.
Rzeczywiście, stygmatyzowanie osób korzystających z naszej pomocy ma długie tradycje. To nastawienie – niestety – wciąż ma się nad Wisłą naprawdę dobrze, jesteśmy narodem bardzo nieufnie podchodzącym do leczenia problemów psychicznych. Pod tym względem jesteśmy podobni np. do Węgrów, bo już Skandynawowie są pod tym względem znacznie bardziej otwarci.
Dodam, że niechęć dotycząca zgłoszenia się do specjalisty to zaledwie jedna strona medalu. Drugą jest kwestia brania leków, które ten przepisuje. A przecież to tak, jakby pacjent z zaawansowaną cukrzycą zgłosił się do diabetologa, po czym stwierdził: "Chcę, żeby mnie pan wyleczył, ale nie będę brał insuliny ani innych leków przeciwcukrzycowych! Na szpital też nie wyrażam zgody”.
Czytaj także: "Cierpią w samotności". Codziennie dwunastu polskich mężczyzn popełnia samobójstwo
Anna Baran•Fot. archiwum własne
Niestety, wszyscy mężczyźni mają utrudnione zadanie, ponieważ są zblokowani i kulturowo, i biologicznie. W ich naturze tkwi bardzo głęboko zakorzeniona niechęć do okazywania słabości i proszenia kogokolwiek o wsparcie. Przecież od wielu tysięcy lat ich rola jest jasno określona: nie mogą narzekać i skarżyć się, tylko zapewniać byt rodzinie. Muszą być zdobywcami, którzy idą przez życie dziarsko, bez potknięć.
Na szczęście pewne rzeczy można zmieniać. A, biorąc pod uwagę statystyki dotyczące samobójstw, zmienić wręcz trzeba. Każdy Polak może nauczyć się jeździć na rowerze albo pływać, tak więc i każdy może nauczyć się szukać pomocy psychologicznej czy psychiatrycznej.
Umiejętność szukania pomocy to oręż dzisiejszego zdobywcy! Wierzę w to, że z biegiem czasu coraz więcej mężczyzn to zrozumie i będzie z tej umiejętności korzystać. Na szczęście przedstawiciele młodszego pokolenia przełamują się nieco łatwiej, chętniej zgłaszają się po pomoc.
Motywują się myśleniem na zasadzie: "Wstyd wstydem, ale przecież chorobę psychiczną też można leczyć. Gdybym miał udar mózgu czy zawał serca, też potrzebowałbym pomocy najbliższych mi osób. Podejmę leczenie, nic na tym nie stracę. Wręcz przeciwnie. To może mi pomóc w kontynuowaniu pracy i utrzymaniu dobrych relacji z rodziną”.
Polacy zaczynają podchodzić do psychiatrów coraz ufniej, choć mówimy o procesie powolnym, dlatego ważne, aby popularyzować wiedzę. To kwestie, o których powinniśmy mówić jak najczęściej, oswajać je tak, aby nareszcie trafiły pod strzechy.
W ten sposób dojdziemy do punktu, w którym przestaniemy myśleć: "Jest COVID-19, jest bezrobocie, a więc będzie i dużo samobójstw. Przecież to oczywiste i logiczne – kropka". Nie! Chodzi o to, abyśmy pojęli, że w gruncie rzeczy problemami nie są wirus i sytuacja gospodarcza, tylko sposób, w jaki do owych perturbacji podejdziemy, jak sobie z nimi poradzimy.
Posłuchajmy naszej słynnej tenisistki Igi Świątek i „umeblujmy” sobie głowy! A gdy będzie trzeba, skorzystajmy z pomocy specjalistów – psychologów czy psychiatrów. Sukces może przyjść szybciej, niż się spodziewamy.
Czy wie pan, że Iga w wieku 16 lat przeszła zabieg, po którym nie mogła przez miesiąc wstawać z łóżka i zastanawiała się, czy powrót do grania ma sens? Nie przeszkodziło jej to w tym, aby trzy lata później zostać pierwszą w historii Polką, która wygrała turniej tenisowy Wielkiego Szlema!
Przy okazji pozwolę sobie zaapelować: pamiętaj, jeśli masz uporczywe i silne myśli samobójcze, zadzwoń pod numer 800 70 2222. Więcej informacji możesz znaleźć na tej stronie.