Rzuciła aktorstwo i uciekła od mainstreamu. Julia Pietrucha pokazała nam, jak zmieniła swoje życie

Michał Jośko
Jak wychodzić ze strefy komfortu i rozpoczynać zupełnie nowe życie? Zapytajmy specjalistki w owej dziedzinie, czyli niegdysiejszej gwiazdy aktorskiego mainstreamu (grała m. in. w "Testosteronie", "Lejdis", "Na wspólnej", "39 i pół", "M jak Miłość" i "Blondynce"), która pewnego dnia odważyła się na obrót o 180 stopni. Porozmawiamy o macierzyństwie, ucieczce z Warszawy nad Bałtyk i tym, czy o prawa kobiet, demokrację i tolerancję można walczyć wyłącznie przy użyciu siły spokoju.
Julia Pietrucha Fot. mat. prasowe
Zacznijmy od tytułu jednego z twoich utworów, piosenki "Home". Jak osoba, która tak mocno ukochała sobie życie w nieustannym ruchu, definiuje dom?

To nie mieszkanie, budynek, albo nawet jakiś konkretny punkt na mapie. Raczej wewnętrzne poczucie, że jest się we właściwym miejscu; radość, spełnienie, satysfakcja życiowa i możliwość samorealizacji. Domem jest to, co dzieje się w środku.

Choć oczywiście dobrze, jeżeli wszystko to połączyć ze znalezieniem miejsca, które jest naprawdę dobrą przystanią. Stało się to ważne szczególnie dziś, gdy z wiadomych względów możliwości "fizycznego" podróżowania zostały bardzo mocno ograniczone.


Czytaj także: Wakacje bez koronawirusa? 20 najbezpieczniejszych kierunków turystycznych w czasie pandemii

Cztery lata temu przeprowadziłam się nad Bałtyk, osiadłam w jednym z najpiękniejszych miejsc w Polsce. Owszem, to Gdańsk, czyli duże miasto, jednak mówimy tutaj o realiach zupełnie innych, niż Warszawa.

To świat, w którym można kontemplować i smakować życie spokojnie; odciąć się od rzeczywistości i złapać odpowiedni dystans. Pewne rzeczy stały się dla mnie jeszcze istotniejsze dwa lata temu, gdy zostałam mamą; chodzi tu o możliwość wychowywania córeczki w przestrzeni naprawdę pozytywnej, no i umożliwiającej bliski kontakt z naturą.

Wszystko, o czym mówię, jest istotne również dlatego, że przecież życie artysty przypomina sinusoidę: w pewnych okresach musisz działać bardzo szybko, naprawdę intensywnie, a później możesz zwolnić. No i podładować akumulatory przed kolejnym wysiłkiem.
Julia PietruchaFot. Photosounds/ Maciek Drewniak
Jako 26-latka postanowiłaś wyjść ze strefy komfortu: porzucić karierę aktorską i z własnej kieszeni sfinansować wydanie debiutanckiej płyty, stawiając wszystko na jedną kartę. Człowiek, który rezygnuje z zalet, jakie daje mainstream, musi być bardzo odważny...

Odwaga, owszem, jest w takich sytuacjach bardzo ważna, jednak nie skupiałabym się wyłącznie na niej. Przecież do wielu rzeczy potrafi zmotywować nas strach; w tym przypadku chodziło o obawę dotyczącą tego, że znalazłam się na niewłaściwym, niebezpiecznym kursie.

Wiesz, poczułam, że pewnych rzeczy mam dosyć, że jako aktorka jestem wypalona i po prostu muszę wykonać zwrot o 180 stopni. Gdy docierasz do ściany, możesz się o nią albo rozbić, albo odbić się od niej. Wybrałam drugą z tych opcji. Zaufałam swojej intuicji, bo zawsze, gdy jej się sprzeciwiałam, okazywało się, że podjęłam złą decyzję.

W gruncie rzeczy był to dla mnie wybór całkowicie naturalny, przecież już wcześniej dokonywałam wielkich zmian w momentach, w których uznawałam, że coś jest nie tak, że chcę żyć inaczej.

Na przykład jako nastolatka działałam w modelingu, ale w pewnym momencie – mając w zasięgu ręki karierę w Stanach Zjednoczonych – zrezygnowałam z tego wszystkiego.

Stwierdziłam wówczas, że skupię się na aktorstwie i okazało się, wszystko poszło zaskakująco wręcz gładko, biorąc pod uwagę fakt, iż nie mam w sobie głodu sukcesu za wszelką cenę, ponoć niezbędnego, aby przebić się w szołbizie.

Jestem osobą łagodną i spokojną, nie jestem mistrzynią przebojowości i nie nadaję się do ostrej walki, rozpychania się łokciami. Naprawdę daleko mi do człowieka, który wyrzucony drzwiami, wróci oknem. A jednak, choć do wszystkiego podchodziłam na luzie, nie napinałam się na nic, zaczęła się rozwijać.
Julia PietruchaFot. mat. prasowe

Szczęście? Bardzo ciężka praca? Talent?

Chyba najistotniejsze były dwie pierwsze dwie rzeczy, które wymieniłeś. Wielokrotnie w życiu okazywało się, że mam farta. Znajdowałam się w odpowiednim miejscu o właściwej porze, los podsuwał mi kolejne możliwości, nie musiałam o nie walczyć zbyt mocno.

Jednak później naprawdę dawałam z siebie wszystko, sprężałam się na sto procent, albo i mocniej, na planie mogłam tkwić od świtu do nocy. Już w dzieciństwie zakorzeniono we mnie etos ciężkiej pracy.

To jedna z rzeczy, które zawdzięczam mamie. Nauczyła mnie również tego, że życie jest krótkie, tak więc naprawdę warto doświadczać wielu rzeczy, że powinniśmy spełniać się tam, gdzie naprawdę chcemy.

No a gdy czujemy, że w danym puncie jest nam źle – nawet jeżeli to sytuacja komfortowa, jeżeli odnosimy sukcesy – trzeba po prostu zatrzymać się, obrócić na pięcie i pójść w inną stronę. W stronę nowych wyzwań, no i ludzi, z którymi czujemy się naprawdę dobrze.

Takich, jak ekipa, z którą stworzyłaś czteroodcinkowy dokument "Folk Nomads"?

Dokładnie tak. Tak swoją drogą w tym miejscu znów wracamy do wątku dotyczącego pracy: wiesz, gdy oglądasz "Folk Nomads", wszystko może wyglądać na spotkanie paczki przyjaciół, którzy po prostu spędzają leniwie czas; ot, jeżdżą busem i śpiewają sobie przy ognisku.

Jednak piękne jest to, że łączy nas nie tylko umiłowanie luzu, niezależności i szaleństwa, ale i pracowitość, chęć działania. Czy to w drodze, czy przy ognisku spędziliśmy naprawdę wiele godzin na tworzeniu i doszlifowywaniu aranżacji piosenek. W te cztery dni wykonaliśmy kawał roboty.

Wykonajmy skok do twoich czasów nastoletnich: jeżeli chodzi o rozmaite wybory życiowe, miałaś całkowicie wolną rękę, czy jednak musiałaś czasami się buntować? Pamiętasz jakąś wyraźną cezurę, po której stałaś się osobą wyjątkowo niezależną?

To coś, nad czym zastanawiałam się niedawno i doszłam do wniosku, że de facto nigdy nie zaliczyłam klasycznego buntu, czyli sytuacji, w której nastolatka trzaska drzwiami i wychodzi z domu. Być może dlatego, że bunt – rozumiany jako potrzeba naprawdę intensywnego próbowania życia – towarzyszył mi już wcześniej. Tak było, od kiedy tylko pamiętam.

No a mama, czyli osoba sama będąca duszą artystyczną, zawsze to rozumiała, wręcz namawiała, aby próbować różnych rzeczy, które serwuje nam świat. Bo tylko w ten sposób można czerpać z życia pełnymi garściami, zamiast przejść przez nie byle jak, w niezgodzie z samym sobą. Muszą być naprawdę wielkie emocje, każdego dnia należy czuć podekscytowanie tym, co się robi.

Czujesz, że się dusisz? Zacznij działać, zmień coś. Oczywiście świetnym pomysłem jest w takich sytuacjach spojrzenie na swoje dotychczasowe życie, na swój świat, z innej perspektywy, bo to naprawdę pozwala nabrać odpowiedniego dystansu.
Julia PietruchaFot. Bartosz Kowal
Na przykład z perspektywy Azji?

W moim przypadku okazało się to świetnym rozwiązaniem. Gdy postanowiłam rzucić aktorstwo, musiałam przewartościować wiele rzeczy, porozmawiać z samą sobą i pomyśleć, co dalej. Półroczna podróż po Azji okazała się czymś niesamowicie wręcz wartościowym: pozwoliła uwierzyć w siebie, uspokoić się i złapać oddech.

No i zmierzyć się z zupełnie nowymi wyzwaniami – wiesz, przemierzyłam wówczas 6 tysięcy kilometrów za kierownicą motocykla, chociaż nigdy wcześniej nie prowadziłam nawet skutera. Coś szalonego, a zarazem pozwalającego odnaleźć w sobie naprawdę duże pokłady odwagi.

Powroty z dalekich podróży sprawiały, że zaczynałaś patrzeć na Polskę bardziej krytycznie, zdecydowanie wyraźniej dostrzegałaś jej wady?

Rzeczywiście, odkrywanie świata często sprawia, że po powrocie do kraju pewne rzeczy zaczynają kłuć nas w oczy, irytować szczególnie mocno. Odpalamy telewizor i słyszymy złe wiadomości, później idziemy do sklepu i spotykamy sprzedawczynię, która wstała lewą nogą, no i wpadamy w pułapkę oceniania wszystkiego w sposób negatywny.

Zawsze starałam się nie wchodzić w "tryb oceniający"; pamiętać, że to, co widziałam za granicą, jest zaledwie wyrywkiem tamtejszej rzeczywistości. Nawet jeżeli uprawiamy couchsurfing i przebywamy naprawdę blisko ludzi z innej części świata, to nigdy nie poznamy wszystkich przywar danego społeczeństwa i wszystkich problemów, z jakimi się mierzy.

Na ile tylko możemy, korzystajmy z tego, co dają podróże, starając się – co bardzo ważne – przyjrzeć każdemu człowiekowi w sposób indywidualny, nie traktując go wyłącznie jako jako reprezentanta obcej narodowości, kultury, religii albo rasy.

Jednak nie zapominajmy o tym, że będąc turystami, nigdy nie poznamy całej prawdy. No i dlatego przyglądając się Polsce i Polakom naprawdę warto pamiętać o tym, że czasami – znając wszystkie uwarunkowania społeczne i polityczne od podszewki – dokonujemy zbyt surowych osądów.

Oczywiście nie twierdzę, że w naszym kraju wszystko jest idealne, niepokoi mnie całe mnóstwo problemów, z którymi się zmaga. Przyglądam się im zwłaszcza od czasu, gdy na świecie pojawiła się Gaja, bo przecież jako matka muszę martwić się o nasz dom – tutaj rozumiany jako Polska – również w jej imieniu, próbować zmienić pewne rzeczy.
Na czym polega twoja walka o zmiany?

W ogóle nie lubię słowa "walka", kojarzy mi się bardzo pejoratywnie... Mówmy lepiej o tym, jak staram się wpływać na świat, w którym żyjemy. Z jednej strony to po prostu wychowywanie córeczki w naprawdę przyjaznym mikroświecie.

Wierzę w to, że gdy pewnego dnia taka osoba wyjdzie w ten "prawdziwy", "wielki" świat, będzie oddziaływać na niego pozytywnie. Jeżeli takich ludzi będzie wystarczająco dużo, zaczną mieć realny wpływ i na Polskę, i cały glob.

Rzecz druga: wiem, że od każdego oczekuje się dziś, aby opowiadał się po jednej ze stron, prowokuje się nas do jednoznacznych deklaracji politycznych. Tak, popieram walkę o prawa kobiet, o demokrację i tolerancję, jednak nie chcę być jedną z tych artystek, które pewne hasła wykrzykują agresywnie, radykalnie, bardzo głośno.

Wolę wypowiadać się przy pomocy piosenek, w których można przecież znaleźć niezgodę na pewne rzeczy, spostrzeżenia dotyczące świata, ludzi, religii. Jednak moją bronią jest przekaz opatulony w miękki głos i łagodne, pokojowe dźwięki.

To jedyny sposób, w jaki chciałabym wpływać na ludzi, na przestrzeń, w której żyję. Jest takie powiedzenie "kill'em with kindness", a ja naprawdę wierzę w to, że ze złem najlepiej walczyć właśnie przy pomocy życzliwości. No i w to, że uratować nas może wyłącznie spokój.