Jubileusz. Polityczna powieść Jacka Dubois [ODCINEK 1]

Jacek Dubois
W naTemat publikujemy polityczną powieść Jacka Dubois – "Jubileusz". Oto pierwszy odcinek.
Jacek Dubois Fot. Maciek Jazwiecki / Agencja Gazeta
Premier siedział w gabinecie i rozmyślał. Przypomniały mu się słowa rozpoczynające Ogniem i Mieczem: „Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.” Rok 2020 był równie dziwny, a rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały i teraz ”jakoweś” klęski i nadzwyczajne zdarzenia”. Na samo słowo klęski zimny dreszcz przeszedł Premierowi po plecach.

Wraz z zimą do jego kraju z dalekich stron przybył wirus. Obywatele ukrywali się przed nim w domach, co powodowało niezadowolenie Prezesa kraju, bowiem obywatele zamiast chodzić na spotkania z politykiem, którego Prezes wyznaczył na Prezydenta siedzieli w domach zakłócając tym samym plany wyborcze Prezesa. A Prezes nie lubił zakłóceń, robił się wściekły i ktoś padał wówczas ofiarą jego emocji. Straszny był los tego kogo Prezes czynił za cokolwiek odpowiedzialnym i Premier w skrytości ducha modlił się, by nie padło na niego. Tym bardziej, że historia z harcującym po kraju wirusem również się mu się nie podobała, bowiem obecność wirusa podważała jego autorytet.


Prezes chciał, żeby jego kraj był ekonomicznie silny. Potrzebował środków na realizację swoich politycznych marzeń. Dlatego na posadzie Premiera postanowił zatrudnić speca od ekonomii. Premier był autorem koncepcji, która miała zapewnić ekonomiczny rozwój. Uważał, że kraj się rozwija, gdy jest w nim wszystkiego dużo, a obywatele powinni zapierdalać za miskę ryżu. Żeby państwo było bogate, wszystko co obywatele wypracują powinno należeć do niego, bo wtedy to państwo decyduje komu dać, a komu nie dać i daje tym, którzy na to zasługują. No i przez kilka lat się wszystko dobrze układało, bo obywatele harowali bez protestu, a on z Prezesem mogli z tego, co obywatele wypracowali robić im prezenty. Co ciekawsze obywatele ich za to kochali.

Premiera trochę dziwiło, że kochano go za drobne prezenty, bo jego nie interesowały rzeczy drobne. Premier poza rządzeniem zajmował się prowadzeniem handlu z kościołem. Im bogatszy był kościół, tym z większą ochotą sprzedawał Premierowi niedrogo działki, licząc na kolejne przywileje. Premiera prześladowało takie szczęcie, że co kupił działkę, to przy tej działce wytyczano drogę, w związku z czym cena działki podnosiła się kilkukrotnie. Dlatego wiążąc jakoś koniec z końcem Premier nie potrzebował ani nagród, ani prezentów od kraju, którym zarządzał. Skupiał się za to na sprawach dla kraju ważnych. Przybycie wirusa zakłóciło ten idealny stan rzeczy, bowiem obywatele zamiast dalej zapierdalać bogacąc kraj siedzieli w domu i żądali by teraz państwo oddało im to co wypracowali. Ale Premier nie chciał im niczego dawać. Dlatego ludzie coraz głośniej pytali co się stało i dlaczego efektem ich pracy nie są dobrze zaopatrzone szpitale.

To były złe znaki które niepokoiły Premiera i mogły zwiastować klęskę w postaci pozbawienia go posady. Niezależnie od tego, w kraju zanosiło się na nadzwyczajne wydarzenia, bowiem Prezes niesłychanie dotychczas aktywny we wszystkich patriotycznych uroczystościach, wraz z nadejściem wirusa zniknął nagle, jakby się zapadł się pod ziemię . Wiedziano, że jest i czuwa, ale nikt nie wiedział, gdzie. Można powiedzieć – parafrazując poetę, że – pełno go, a jakoby nikogo nie było. Coraz częściej szeptano, że Prezes zamierza zrezygnować z posady, że szwankuje mu zdrowie, a tak w ogóle to ma wszystkiego dosyć i pragnie wyznaczyć swojego następcę.

Z początku Premier nie słuchał tych plotek i wierzył w prawdziwość przysłowia, że złego diabli nie biorą. Zakładał, że nie ma takiej siły, która mogłaby zmieść Prezesa z areny politycznej. Prezes trwał na niej wszak już całą wieczność. Wydawało się, że nawet wbrew sobie i logice. Im bowiem popełniał więcej czynów, które innych śmiertelników wyrzuciłyby dawno poza nawias historii, tym bardziej umacniał swoją pozycję. Jednak plotki uparcie wracały, a jedna z nich głosiła, że Prezes zamierza wskazać swojego następcę w dniu swoich urodzin.

Premierowi, gdy zastanawiał się kto zostanie następcą Prezesa tylko jedna kandydatura przychodził do głowy. Myślał wtedy o sobie. Chciał być pierwszą osobą w państwie. Oczywiście być Premierem też nieźle, ale nie tak dobrze jak być Prezesem. Teraz też był ważny, ale ważniejsi od niego byli członkowie orszaku Prezesa: sekretarka, kierowca i nawet kot, co najbardziej dręczyło ego Premiera. Na pocieszenie mógł sobie powiedzieć, że jest jednak ważniejszy od Prezydenta, ale to nie było trudne i nikt mu tego nie zazdrościł.

Pozycja Prezesa oznaczała nie tylko władzę, ale i więcej wolności. On po prostu był. Podejmował decyzje jak miał na to ochotę, a jak nie miał to musieli podejmować je inni. Bali się tego, ale czasem musieli. Gdy Prezes był w dobrym humorze to im podpowiadał co mają robić, a jak był w kiepskim, to nie podpowiadał. Ci którym nie podpowiadał musieli zgadywać czego od nich oczekuje. Jeśli nie zgadli wyrzucał ich z posady.

Prezes nie miał żadnych obowiązków, zajmował się czym chciał. Za nic też nie odpowiadał, bo za wszystko co robił odpowiadali inni. Miał wszystkich i wszystko gdzieś i nie dopuszczał, żeby w ten sposób ktoś śmiał mu się odwzajemnić. Prezes bardzo imponował Premierowi i Premier chciał być taki sam jak on, a najbardziej chciałby sam być Prezesem. Urodziny Prezesa zbliżały się wielkimi krokami, niedługo więc, jeśli dać wiarę plotkom, marzenia Premiera mogłyby się spełnić. Oczywiście na to stanowisko chętnych nie brakowało, jednak Premier był pewien, że on nadawał się lepiej niż inni. Nie wiedział tylko czy Prezes jest tego samego zdania. Miał mało czasu, żeby go ostatecznie przekonać.

Wiedział, że czas wojny o schedę jest bliski i że to on musi ją wygrać. Na kartce zaczął szkicować twarze swych największych wrogów. Wrogami byli ci wszyscy, którzy chcieli mu przeszkodzić w staniu się Prezesem, a przyjaciółmi są ci którzy chcieli mu w tym pomóc. Nie wiedział jaką rolę odgrywa w tym wszystkim Prezes, który nie zdradzał kogo typuje na następcę. W efekcie nikt nie występował przeciwko Prezesowi, bo nikt nie wiedział, czy Prezes jest jego przyjacielem czy wrogiem.

Tworząc listę wrogów Premier na początku naszkicował roześmianego od ucha do ucha mężczyznę o zaczerwienionej twarzy. Złapał się na tym, że zaczął od najmniej groźnego przeciwnika, jakby się obawiał, że sobie nie poradzi z tymi naprawdę niebezpiecznymi. To był Prezydent, człowiek zawsze uśmiechnięty i jowialny uwielbiający publiczne wystąpienia. Dzięki swemu wrodzonemu komizmowi przez długi czas był nawet bohaterem programu satyrycznego. Zawsze chętny i pomocny, robi wszystko o co zostanie proszony. Wszyscy wiedzą, że nie ma zdania na żaden temat, choć niektórzy twierdzą, że to nieprawda, że owszem ma, tylko nikomu go nie zdradza. W trakcie swojej kariery politycznej zasłynął z kilku pasji: zamiłowania do nocnego tweetowania, sympatii do dziewcząt, oraz godzinnych publicznych wystąpień nie pozostawiających w pamięci słuchaczy niczego poza poczuciem upływającego czasu. Prezydent lubi też opowiadać żarty doprowadzające do popłochu jego najbliższe otoczenie, które nigdy nie wie kto tym razem poczuje się dotknięty. Ponieważ niewiele wnosi do polityki, koledzy namawiają go do jak najczęstszego uprawiania sportów sugerując zimą narty, a latem skutery wodne. Sam Prezes go nie lubi i lekceważy, co z pozoru świadczy o tym, że nie powinien być poważnym zagrożeniem, jednak Prezydent jeśli tylko to możliwe jeździ do Prezesa w odwiedziny. Widocznie tak go lubi. Otoczenie Prezesa twierdziło, że Prezes go nie wpuszcza do siebie, ale może to tylko złośliwe plotki, albo celowe wprowadzanie w błąd. Dlatego Premier uznał, że nie można Prezydenta lekceważyć.

Jako kolejnego wroga Premier naszkicował sylwetkę kobiety zwaną w politycznych kręgach Betonową Beatą, albo Modnisią. Ten pierwszy przydomek zawdzięczała swojej hardości. Była znana jako osoba niezłomna, gotowa każdą zleconą jej bzdurę doprowadzić do końca bez względu na to z jaką śmiesznością się to wiązało. Tak oddana Prezesowi, że na jego zlecenie bez wahania mogła powiedzieć, każde głupstwo. A Prezes doceniając jej zasługi cmokał ją po każdym takim wyczynie w rękę i wręczał jej wiązankę biało–czerwonych goździków zapewniając, że wszystko co robi, robi dla dobra kraju. Ona zaś dygała z wdzięcznością wpatrzona w Prezesa jak w stwórcę, którym dla niej w istocie był.

Premier starał się trzymać jak najdalej od Beaty, żeby opinia o niej w jakiś sposób nie przylgnęła do niego. Dostrzegał cechy komiczne swojej partyjnej koleżanki i kiedyś pozwolił sobie na napisanie żartobliwego opowiadania na temat jej wystąpień na scenie międzynarodowej. Swój utwór trzymał w ukryciu. Tym razem nie mógł się powstrzymać, sięgnął do prywatnego laptopa przeczytał swoje zapiski, z czasów, gdy Betonowa Beata była jeszcze Premierem.

Premier wpatrywała się z zadowoleniem w lustro: Każdy z nas ma swoją chwilę próby – myślała – moment, kiedy wykluwają się prawdziwi bohaterowie. Przede mną tego wielkiego momentu dostępowali najwięksi rodacy np. książę Poniatowski w nurtach Elstery, porucznik Ordon na reducie. Teraz moja kolej. Jestem spokojna, bo wiem, że ON jest ze mną. Choć go tu nie ma, jego istnienie daje mi siłę. Zamykam oczy, widzę jego przenikliwe spojrzenie i wyobrażam sobie jak mówi – zrób to Beata, dasz radę, tylko ty potrafisz tego dokonać.
Pewnie, że potrafię. Biorę, zatem szminkę i maluję usta na kolor naszej polskiej jarzębiny. Wkładam garsonkę, niebieską, w kolorze naszego polskiego nieba, szytą przez polskich krawców, z naszego polskiego lnu. Przypinam broszkę z naszego polskiego mosiądzu, kutą przez naszych polskich rękodzielników. Jest ciężka jak nasze polskie losy. Nie szkodzi, dam radę.

Przyjechałam tu wszak dla moich rodaków, więc muszę – jak żołnierze niezłomni – dźwigać na barkach trudy naszego polskiej doli. Ostatni raz patrzę w lustro i widzę na swojej twarzy mądrość i odwagę przodków, którzy zawsze wiedzieli, jak zachować się w najważniejszych dla kraju momentach. Czuję, że jestem jak ON, gdy pojawia się przed nami i mówi, że my zawsze stoimy na właściwym miejscu, a inni stoją tam, gdzie stało ZOMO. Tak jak ON przed laty, tak ja dziś, pokonam to ZOMO, co ma wilcze oczy. Wiem, że stoję tam, gdzie powinnam stać.

Dostrzegam całą ich małość. Patrzę na nich dumnie, przecież szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie. Czuję ich zimne, wyrachowane spojrzenia. Nie ulęknę się. Wiem, że jeżeli się nie cofnę, oni nie posuną się do przodu. Wytrwam, dopóki nie polegnę, lecz jeśli polegnę, to w słusznej sprawie. Czuję się jak boski wiatr kamikaze.

Już czas. Wiem, że moje słowa będą siać większe spustoszenie, niż karabiny maszynowe. Będą jak bomba masowego rażenia, która zniszczy posady starego świata, a w jego miejsce zaprowadzi nasz polski porządek. Odnajduję wzrokiem złą, pozbawioną wyrazu twarz Hollanda i jestem gotowa zacząć. Poprawiam jeszcze garsonkę i ruszam do ataku jak nasi husarzy, którzy rozpędzili Turków pod Wiedniem. Świadoma swej historycznej siły i moralnych racji patrzę prosto w oczy tego żabojada, którego przodków moi przodkowie uczyli jeść widelcem, milcząc wysyłam sygnał: zadrzyj ze mną, jeśli życie ci zbrzydło. Widzę drżenie tego tłustego cielska, które poci się ze strachu, tak jak zomowcy na demonstracji na widok Prezesa. Teraz odnajduję wzrokiem, ją, tę wstrętną Niemrę i oczami zatrzymuję na niej nieruchome spojrzenie. Przestraszona odwraca wzrok. Wie, że nie podskoczy kobiecie, która tymi spracowanymi rękami wycięła w pień Służbę Cywilną i Trybunał Konstytucyjny. Wciskam ją wzrokiem w fotel i z jej przerażenia wnioskuję, że ona wie, że ja wiem, kim jest jej kandydat i czyim interesom ta cała farsa ma służyć. Za chwilę dowie się, kto jest prawdziwie dobrym panem Europy. Zatem tłumaczę jej najprościej jak potrafię – jestem Beata, co was zmieni i z nas Polaków nie zrobicie europejskich jeleni. Mam dla was kandydata idealnego, Saryusza Wolskiego przeze mnie przywiezionego. On wam jak rządzić wskaże, a ja mu wraz z Prezesem doradzę. Słuchajcie mnie Beaty, wy europejskie skrzaty. Uff, skończyłam. Nieźle im dałam do wiwatu, chcieli być w raju, a teraz są w małpim gaju.

Poczekam teraz na wyniki głosowania. Jestem pełna optymizmu. Jest wynik – 27:1. Udało się, zwycięstwo. Wybijam się w górę i szybuję radośnie. Sukces, którego sama się nie spodziewałam – udało mi się trafić we właściwy guzik, niczego nie pomyliłam. Yes, yes, yes!!! Zdobyłam głos dla Kraju”.

Premier uśmiechnął się przypominając sobie tamte pamiętne wydarzenia na Malcie. Prezes ufał Beacie, bo dla niego gotowa była zrobić wszystko i znieść wszelkie upokorzenia. Niektórym mogło się wydawać, że została już odesłana na polityczna emeryturę, jednak Premier uznał, że jej też nie może lekceważyć.

Jako kolejnego konkurenta w swoim brulionie naszkicował showmana Jacka, człowieka mediów, który po latach pracy, na ostatniej prostej włączył się do gry o schedę po Prezesie. Elokwentnemu Jackowi ta sztuka udała się dzięki wprowadzeniu programu socjalnego sfinansowanego z dotacji przeznaczonej przez rząd na telewizję. Jego program wpłynął na społeczeństwo zmieniając je w przyjazne władzy. Ów program nosił nawę Smartfon plus i polegał na tym, że każdy obywatel otrzymywał od władzy wyjątkowy smartfon o pewnych szczególnych właściwościach; dzięki nasączeniu specjalną miksturą wyprodukowaną przez specjalistów od komunikacji społecznej był gadżetem uzależniającym. Kto raz wziął go do ręki, ten już się z nim nie rozstawał.

Dlatego od czasu wprowadzenia owego programu członkowie społeczeństwa poruszali się z nieodłącznym smartfonem tak wpatrzeni w ekran, że nie rozglądali się na boki, zatracając zdolność dostrzegania tego, co się wokół nich dzieje. Smartfon miał jeszcze jedną cechę, powodował, że im więcej ktoś pisał postów negatywnie oceniających pracę rządu, lub takie informacje laikował, tym bardziej smartfon je ukrywał w cyberprzestrzeni pokazując w zamian informacje dla rządu pochlebne. Im zatem ktoś bardziej chciał być przeciwnikiem władzy, tym bardziej stawał się jej piewcą.

Wśród użytkowników smartfonów powstało w końcu przekonanie, że nic nie da się zrobić, a zatem trzeba poddać się temu co nieuchronne, czyli władzę pokochać. A im szybciej, tym lepiej, Doprowadzenie do sytuacji, w której władza zyskiwała przyjaciół tracą jednocześnie wrogów spowodowało, że elokwentny Jacek wdarł się w łaski Prezesa tak mocno, że należało i jego kandydaturę rozpatrywać jako prawdopodobnego spadkobiercę wodza. Ze swoją armią zapatrzonych w ekrany żołnierzy stawał się groźnym przeciwnikiem Premiera.
Szkicując kolejnego przeciwnika Premier z przyzwyczajenia o mało się nie przeżegnał.

Ojciec Opiekun wzbudzał szacunek Premiera, ponieważ podobnie jak Premier najbardziej wierzył w ekonomię. Przedsiębiorczość przedstawicieli Boga na Ziemi nie dziwiła Premiera, bowiem ta grupa zawodowa sztukę tę praktykowała niezmiennie od dwóch tysięcy lat.

Premier podziwiał Ojca Opiekuna, za to, że swoje imperium finansowe zbudował na kulcie Prezesa. W życiu osobistym Prezes słynął z cech, które jego otoczenie starało się ukrywać. Prezes wszędzie, gdzie się pojawiał pozostawiał po sobie kłaki kota, łupież i plamy po jedzeniu które służby sanitarne posuwające się za Prezesem sprawnie usuwały. Ojcu Opiekunowi udało się dostrzec w tych ziemskich śladach pozostawianych przez Prezesa potencjał ekonomiczny.

– Nie sprzątać mi tego – wrzasnął na ludzi w białych fartuchach, którzy próbowali zutylizować serwetę z tłustymi plamami po zupie pomidorowej pozostawionymi przez Prezesa na wieczerzy u Ojca Opiekuna. Gospodarz kazał staranie zabezpieczyć, każdą pozostawioną plamkę, każdy kawałeczek łupieżu, a także koci kłaczek po czym zapakował te pamiątki w ślicznie zaprojektowane opakowania z własnym logo i certyfikatem oryginalności. Owe pamiątki sprzedawał swoim wyznawcom na organizowanych mityngach. Posiadanie owych pamiątek weszło w modę zarówno wśród dzieci jak i dorosłych przekształcając się w specyficzne kolekcjonerstwo. Na spotkaniach u ojca dyrektora ludzie rozmawiali o swoich kolekcjach pokazując dumnie nowo zdobyte okazy. Popyt przewyższał podaż, a kolekcjonerskie rzadkie okazy jak choćby plamy po krewetkach – bowiem Prezes nie gustował w owocach morza – osiągały ceny dochodzące do kilkuset tysięcy złotych za sztukę.

Od wielu lat służby Ojca Opiekuna poruszały się za Prezesem zabezpieczając wszystko co po sobie pozostawił i odsyłając zdobycze do zakładu produkcyjnego, w którym był one natychmiast pakowane i rzucane na rynek. Potęga finansowa Ojca Opiekuna przez te lata tak się rozrosła, że jego majątek przerósł majątek samego Premiera. Ponieważ Ojciec Opiekun uzyskał monopol na wszelkie wyroby związane z Prezesem, co odważniejsi mówili, że wkrótce jego apetyt urośnie na tyle, że zapragnie przejąć i samego Prezesa. Premier pocieszał się, że wówczas podważyłby podstawę swojego ekonomicznego bytu, bo detronizując Prezesa nie mógłby czerpać dochodów ze sprzedaży plam po nim. Z drugiej strony Premier zdawał sobie sprawę, że gdyby Ojciec Opiekun stał się Prezesem zapewne kontynuowałby działalność gospodarczą sprzedając plamy po samym sobie.

Premier naszkicował w brulionie twarz kolejnego wroga. Łysiejącego mężczyznę z siwą brodą nazywano Wielkim Antonim. Antoni był największą zagadką dla Premiera, który nie mógł zrozumieć, jak utrzymywał się on na politycznej powierzchni, gdyż zgodnie z zasadami sztuki już dawno powinien zatonąć. W ich państwie od lat obowiązywała zasada, że Prezes jest jeden, a inni są niemymi wykonawcami jego woli. Dlatego wszyscy potencjalni następcy Prezesa dotychczas zajmowali się wykonywaniem jego poleceń, bądź odgadywaniem jego życzeń albo schlebianiem mu. Premier musiał przyznać, że sam wpisywał się w ten trend i nawet się tego nie wstydził, bo był to uświęcony zwyczaj, do którego wszyscy się stosowali. To była zasada, której nie można było złamać. Jedynym, który do tej zasady się nie stosował, co więcej miał w głębokim poważaniu co Prezes o nim myśli, był wielki Antoni. Z jednej strony Premier zazdrościł mu jego niezależności i po cichu chciałby być taki jak on, z drugiej jednak, tej oficjalnej, potępiał go jak inni, bo zachowanie wielkiego Antoniego bywało wręcz obrazoburcze.

Prezes zdobył swoją pozycję polityczną dzięki nienawiści. Od kiedy pamiętano znajdował wrogów by z nimi walczyć i jednoczył swoich wyznawców w tej walce. Miał jednak zasadę, że wrogów swoich nie zabijał unicestwiał, wychodząc z prostego założenia, że jakby ich pokonał i wyeliminował, to nie miałby z kim walczyć i nie miałby pretekstu, który pozwałałby dzielić społeczeństwo. Prezes zatem znajdował wroga, wyzywał go, oczerniał, obrzucał błotem, po czym znajdował sobie nowego przeciwnika zostawiając dotychczasowego w spokoju. Wierni pretorianie Prezesa podążali krok w krok za Prezesem i walczyli z wrogiem, którego on im aktualnie wyznaczał, zaprzestając walki, gdy Prezesowi się znudziło.

Wielki Antoni był z jednej strony taki sam jak Prezes, z drugiej zupełnie inny. Taki sam, bo podobnie jak Prezes uwielbiał, wrogów, spiski i żywił się nienawiścią, jego żywiołem była walka, zatem wróg był mu potrzebny do życia jak tlen. Tyle, że nie podążał on za wrogami, których wyznaczał Prezes, tylko kreował własnych. Walczył z nimi sam i rozrywał ich na strzępy. Nie był zatem jak inni biernym wykonawca woli Prezesa, lecz jego rywalem, konkurował z nim w liczbie ujawnionych wrogów i odniesionych zwycięstw. Wielki Antoni odnajdował i pokonywał wrogów tam, gdzie Prezes ich nawet nie dostrzegł, nie mówiąc już o sięgnięciu po broń. Był też o wiele bardziej radykalny.

O ile Prezes nienawidził umiarkowanie, na pokaz, ku uciesze tłumu, o tyle Antoni nienawidził szczerze, zaciekle, całym sercem. Nie porzucał wroga, gdy ten mu się znudził, lecz nie spoczywał nim nie zrównał go z ziemią. Był inkwizytorem, a nie prześmiewcą jak Prezes. Gdy Prezes potrzebował tłumu by publicznie drwić z wroga, Wielki Antoni ten tłum organizował w sekcje i oddziały, które następnie wizytował podtrzymując w w ich członkach najwyższy stopień nienawiści. Kochał komisje i wszelkie oficjalne organa, które powoływał, żeby systematycznie i metodycznie zwalczać swoich wrogów. Potencjalnie jako główny rywal Prezesa nie miał szans na schedę, a zatem nie powinien być groźnym przeciwnikiem.

Gdyby jednak Prezes chciał go wyeliminować ogłosiłby go już dawno swoim wrogiem, nie robił tego jednak, choć z każdym innym tak by postąpił. Premier obawiał się, że Prezes i Wielki Antoni mogą znaleźć nagle jednego wspólnego wroga i zjednoczą się w walce z nim. Wtedy Wielki Antoni z przeciwnika Prezesa mógłby się zmienić w jego wielkiego kontynuatora i siłą rzeczy, stałby się głównym rywalem Premiera w walce o funkcję Prezesa.

Premierowi pozostał do naszkicowania jeszcze jeden rywal ten najgroźniejszy. Kreślił najbardziej znienawidzoną twarz w okularach. Nienawidził tego zagończyka, który zamiast zajmować się tym, do czego był powołany, czyli sprawiedliwością, co z kolei w ogóle nie interesowało Premiera, co chwila wdzierał się na jego terytoria obsadzając spółki skarbu państwa swoimi zwolennikami. Jak ja go nienawidzę – myślał Premier uderzając ze złością długopisem w najnowszy profil jak w lalkę voodoo. Jak on ogóle przetrwał zastanawiał się przypominając sobie jak ten wstrętny Minister wyruszył przed laty na wojnę przeciwko Prezesowi i poniósł sromotną klęskę. Jednak nie został zmieciony z powierzchni ziemi, co było udziałem podobnych śmiałków, przywdział worek pokutny i powrócił, a po oddaniu stosownych hołdów stał się ponownie ulubieńcem Prezesa.

Premier nienawidził tej kreatury najszczerzej jak potrafił. Jak można było w ogóle dopuścić, żeby prawnik bez prawniczej wiedzy mógł objąć resort sprawiedliwości. Każda jego decyzja to była porażka i kłopoty – przypominał sobie Premier, a mimo to Minister trwał na swoim stanowisku i był nie do ruszenia. I nikt nie wiedział tyle co on.

Przeczytaj pozostałe części:

odcinek 2
odcinek 3
odcinek 4