Kontrowersje wokół Super Bowl, czyli święto ponad wszystko

Krzysztof Gaweł
Super Bowl, czyli finałowy mecz najbogatszej i najlepszej na świecie ligi futbolu amerykańskiego NFL, jest za Oceanem sportowym świętem. Świętem, któremu na Starym Kontynencie może dorównać tylko finał Ligi Mistrzów, piłkarskich mistrzostw Europy czy zmagania podczas igrzysk olimpijskich. Amerykanie ten jeden dzień w roku potrafią zamienić w perfekcyjne święto sportowe i... marketingowe.
Tak wyglądał finał Super Bowl 2021 z perspektywy trybun Fot. Twitter / Tampa Bay Buccaneers
Dla porządku: w nocy z niedzieli na poniedziałek czasu polskiego rozegrano finał ligi NFL, czyli wspomniany Super Bowl. Broniący tytułu Kansas City Chiefs stawili w nim czoła Tampa Bay Buccaneers i zostali rozbici 31:9. Kibice mogli fetować triumf gospodarzy i podziwiać gracza wszech czasów, Toma Brady'ego (o nim za chwilę). Tak, kibice. Bo na finał Super Bowl na trybuny wpuszczono około 25 tysięcy fanów. W maseczkach, z zasadami zachowania dystansu społecznego - o ile to w ogóle możliwe podczas finału ukochanej ligi i na stadionie ukochanej drużyny. A wszystko w kraju, gdzie dzienne notuje się około 100 tysięcy nowych zakażeń COVID-19, a znakomita służba zdrowia zdaje się przegrywać starcie z koronawirusem.

Amerykańskie media piszą o kontrowersjach związanych z obecnymi na trybunach fanami, o niepokoju w związku z ryzykiem rozprzestrzeniania się wirusa w Tampie, o wielkiej fecie na ulicach miasta, gdzie tysiące ludzi radowały się zwycięstwem Korsarzy i gdzie w zasadzie nikt nie używał maski, o dystansie społecznym nie wspominając. Taka jest siła Super Bowl.


Musi się przed jego mocą ugiąć nawet pandemia koronawirusa i zasady bezpieczeństwa, które dla fanów są niczym. Albo byłyby katastrofą gorszą niż porażka drużyny w finale, gdyby zabrakło ich na trybunach. My znamy już w Europie smutny obrazek z finału Ligi Mistrzów na pustym Estadio da Luz w Lizbonie, nie wiemy jeszcze jak będą wyglądać trybuny na Euro 2020, czy jaki los czeka kibiców podczas igrzysk w Tokio. Amerykanie przekonywać się nie chcieli. Super Bowl rządzi się swoimi prawami.

Nie mam zamiaru w tym tekście kierować się w stronę narzekania na brak roztropności Amerykanów czy ich lekkomyślność. Widać organizatorzy uznali, że cenę kolejnych zachorowań warto zapłacić, by sportowe święto miało swój wymiar, klimat i szczególną atmosferę. Gwoli ścisłości trzeba napisać o wielu pozytywnych zjawiskach. Mecz na trybunach śledziło ponad siedem tysięcy pracowników służby zdrowia, którzy w ten sposób zostali uhonorowani za swoją ciężką służbę wobec społeczeństwa. Przed meczem dziękowała im za to Jill Biden, żona prezydenta USA.

Na trybunach znalazło się też miejsce dla 30 tysięcy kartonowych kibiców, bo każdy chętny mógł zapłacić za swoją podobiznę z tektury usadzoną na jednym z wolnych miejsc. Kibice, prawdziwi czy tekturowi, mogli na żywo podziwiać tzw. "halftime show", czyli koncert, który odbywa się w przerwie meczu. To dodatkowa atrakcja dla fanów, okazja dla gwiazd pop, by zapisać się w historii rozgrywek i potwierdzić swoje miejsce na szczycie. W tym roku zaszczytu dostąpił zespół The Weeknd. Efekt? Znakomity obrazek w telewizji, ale też poczucie igrania z losem i koronawirusem. Cóż. Super Bowl rządzi się swoimi prawami.

Ten znakomity obrazek w telewizji jest równie ważny, co same sportowe emocje na murawie. Super Bowl to jedno z najważniejszych marketingowych wydarzeń sportowego świata. Wartość emitowanych w przerwach reklam liczona jest w dziesiątkach milionów dolarów. Dość wspomnieć, że za 30 sekundowy spot płaci się powyżej 5,5 mln "zielonych". A to i tak dość stabilna cena, bo wzrost wartości reklam zahamowała pandemia. Widownia? Ponad 100 milionów ludzi, z czego większość na terenie USA.

Kojarzycie polskie ulice gdy nasi grają na mundialu, Małysz lub Stoch walczą o złoto olimpijskie, albo siatkarze biją się w finale MŚ? Taki efekt w Stanach wywołuje - rok w rok - ten jeden mecz. A ten jeden wieczór pokazuje, jak znakomicie Amerykanie potrafią połączyć sportowe widowisko z wydarzeniem reklamowym. Albo pisząc prościej, jak potrafią sprzedawać wykorzystując siłę sportu, emocje i pasje konsumentów, którzy na ten jeden wieczór zapominają o bożym świecie. A czasem też o zdrowym rozsądku. Jak jegomość, który półnagi wdarł się na murawę w trakcie pojedynku. Żeby obraz sportowego święta dopełnić potrzebny jest jeszcze bohater. Taki narodził się w ostatnich dwóch dekadach i tym razem błyszczał najmocniej.

Mowa o Tomie Bradym, najlepszym zawodniku meczu (MVP), który sięgnął po swoje siódme mistrzostwo świata w karierze. Bo w NFL gra się - jak w innych zawodowych ligach w USA - o tytuł najlepszych na świecie. Brady w finale Super Bowl wystąpił już po raz dziesiąty, do tego wygrał je jako najstarszy zawodnik w historii NFL i raptem drugi, który dokonał tej sztuki z dwoma różnymi drużynami. Przed sezonem 43-latek zamienił New England Patriots na Korsarzy z Tampy i od razu sięgnął z nimi po mistrzostwo. A wcześniej z Patriotami rządził i dzielił w NFL przez długie lata.

Teraz w ekipie z Tampy "zainstalował mentalność mistrzów", jak piszą dziennikarze "USA Today" i stał się czynnikiem, którego brakowało ekipie Korsarzy, by wspiąć się na szczyt. By nauczyli się zwyciężać i sięgać po tytuł. Tom Brady, zawodnik wszech czasów, człowiek uwielbiany, majętny i... wciąż głodny zwycięstw. Już zapowiedział, że w kolejnym sezonie będzie prowadził Korsarzy do obrony mistrzostwa świata. Super Bowl (oraz NFL) rządzi się swoimi prawami.

Czytaj także: Tampa Bay Buccaneers drugi raz wygrali Super Bowl. To też siódme mistrzostwo Toma Brady'ego